
Znakomity brytyjski pisarz był głęboko przekonany, że demokrację pogrzebie uzbrojony w elektroniczną technikę totalitaryzm, którym bezpośrednio po wojnie tak bardzo zachwycały się brytyjskie elity. Kiedy w 1948 Orwell pisał Rok 1984, studenci najlepszych angielskich uczelni patrzyli maślanymi oczyma na Stalina i Związek Radziecki, a wielu z nich dało się namówić na daleko idącą współpracę i to z miłości, a nie z chciwości.
Przewidywania Orwella nie sprawdziły się. Wcześniej faszyzm upadł pod ciosami gospodarczo sprawniejszych i lepiej uzbrojonych demokracji, potem Europa Zachodnia zdołała otrząsnąć się z nadmiernego zachwytu dla Stalina. My, którzy znaleźliśmy się po złej stronie żelaznej kurtyny, dziwiliśmy się, że Orwell tak doskonale znał i opisywał system, w którym przyszło nam żyć. Jednak orwellowska wizja nawet u nas nie okazała aż tak koszmarna, a potem komunistyczna cenzura rozsypała się, kiedy nowoczesna technika umożliwiła omijanie państwowego monopolu informacyjnego. Magnetofon i kopiarka zapoczątkowały samizdat, zwiastując kres Wielkiego Brata. Związek Radziecki upadł, postęp szedł dalej i dotarliśmy do punktu, w którym orwellowska wizja zaczyna być wcielana w życie przez władców tych mediów, które miały położyć kres wszelkiej cenzurze. Ciekawy paradoks naszych czasów.
Wielkim Bratem okazują się dziś wielkie firmy medialne takie jak Facebook, Google, Twitter. Podglądają nas nieustannie, wiedzą co czytamy, co oglądamy, z kim się kontaktujemy. Podpowiadają, co mamy czytać i w co mamy wierzyć. Blokują z naszych kont niepożądane ich zdaniem treści, a kiedy nie chcemy zrozumieć ich przesłania, zamykają nasze konta.
Miłośnicy George’a Orwella przyglądają się z niepokojem temu, co robią władze w Chinach, poczynaniom białoruskiego dyktatora, irańskich tyranów, czy północnokoreańskiego władcy.
Tęskniące do wolności narody patrzą z zazdrością na kraje demokratyczne. Jednak ci, którzy zdołali uciec od tyranii i pamiętają, dlaczego uciekali, patrzą ze zdumieniem i przerażeniem na paradoks naszych czasów. Demokracja zakłada sobie na szyję pętlę. Kruchą nadzieję budzi błąd Orwella. Przecież jednak pomylił się, rzeczywistość nie okazała się aż tak ponura, jak się zapowiadała. W jego kraju bezgraniczna miłość do wujaszka Stalina nie ogarnęła szerokich mas, a wyborcy, którzy głosowali na lewicę, opowiedzieli się za inną lewicowością niż ta radziecka.
Z lewicowością problem, całkowicie zgadzam się z tym, co pisze Noru Tsalic:
Nie obchodzi mnie, jaka jest twoja ukochana ideologia. Jeśli jesteś intelektualnie uczciwy, musisz widzieć, co dla społeczeństwa jako całości dokonał ruch obrony praw pracowniczych. Jeśli pracujemy dziś 40 lub mniej godzin w tygodniu, jeśli radykalnie zmniejszyło się niebezpieczeństwo śmierci lub kalectwa z powodu niebezpiecznych warunków pracy, jeśli możemy oczekiwać szacunku w miejscu pracy i dostajemy godziwą płacę – to wszystko zawdzięczamy mężczyznom i kobietom, którzy walczyli o to w XIX wieku, często narażając się, żeby osiągnąć to dla nas. Pierwsi związkowcy – mamy wobec nich ogromny dług wdzięczności.
Autor pisze dalej, że w pewnym momencie ten ruch się podzielił. Początkowo nie było to aż tak wyraźne, część tego ruchu trzymała się nadal pierwotnych celów, poprawy położenia pracowników najemnych, inna część doszła do wniosku, że nie jest to możliwe bez zdobycia władzy i bez zniszczenia kapitalizmu. Jedni i drudzy mówi o walce klasowej, żądali sprawiedliwości, jedni przez stopniową poprawę, inni przez zniszczenie wszystkiego i budowanie nowego świata. Idea nowego świata na gruzach starego kusiła wielu.
Ci, którzy chcieli „zaledwie” poprawy, tworzyli wtedy partie socjaldemokratyczne, walczące o władzę i gotowe oddać władzę, jeśli tak zadecydują wyborcy. Ci drudzy, chcieli oddać całą władzę w ręce proletariatu, czyli partyjnego aparatu. Ci pierwsi stopniowo znosili ucisk, ci drudzy wprowadzali ucisk jeszcze bardziej nieznośny, niż ten, z którym chcieli walczyć. Jedni i drudzy mówili o sobie, że są lewicą.
Noru Tsalic pisze, że nadal warto popierać liberalną demokrację, wydaje się to oczywiste, problem w tym, że jak wiele innych wspaniałych idei i ta została porwana przez romantyków i oszustów. Dzisiejsze wezwania do zburzenia starego świata i zbudowania nowej Utopii przypominają, jak proroczy był Orwell, pisząc o ludziach głoszących, że „wojna to pokój, wolność to niewola, ignorancja to siła”. Za oceanem widzimy jak nowi rasiści walczą z rasizmem znów dzieląc ludzi według koloru ich skóry, a nie charakterów, jak zwolennicy totalitaryzmu podszywają się pod antyfaszystów, jak obłąkani cenzorzy wrzeszczą o wolności słowa, jak feministki zapraszają do noszenia hidżabów.
Zdumiewa fakt, że kradzież wspaniałych idei znacznie częściej dostrzegają byli muzułmanie, którzy doświadczyli nowego totalitaryzmu na własnej skórze, a dziś są częściej niż inni cenzurowani przez cenzorów z Google. Czy zdumiewa fakt, że zmarły niedawno znakomity ekonomista Walter Williams powtarzał wielokrotnie, iż nic nie wyrządziło takiej szkody procesowi emancypacji Afro-Amerykanów jak dyskryminacja pozytywna i przekonywanie ludzi, że nie muszą czuć się odpowiedzialni za swoje życie? Czy zdumiewa fakt, że w pełni popiera go w tym inny czarny ekonomista (jeden z najciekawszych żyjących dziś ekonomistów) Thomas Sowell? Rewolucyjna awangarda proletariatu ma w nosie rzeczywiste skutki swoich działań dla tych, którym pragną przewodzić. Dla Google’a czy Facebooka ważny jest zysk (pewnie nie tylko, pewnie są głęboko przekonani o swojej misji), dla dziennikarzy redakcji wielkich pism akceptacja kolegów, a dla przywódców różnych ruchów politycznych ważna jest władza i bycie przywódcą. Jeśli jakakolwiek technika podżegania do zbiorowego obłędu działa, będziemy ją stosować, póki wszyscy ludzie dobrej woli nie będą wierzyć w to, w co każemy im wierzyć.
Rewolucyjny romantyzm jest niezmiennie takim samym wrogiem wszelkiego racjonalizmu jak religia jest niezmiennym wrogiem nauki, emancypacji kobiet i prawdziwego rozdziału Kościoła i państwa.
Czy nowe technologie komunikacji w rękach rewolucyjnych romantyków okażą się tym grabarzem demokracji, którego obawiał się George Orwell? Chwilowo cenzurowanie tweetów urzędującego prezydenta USA witane jest burzliwymi oklaskami i to również ze strony ludzi, od których oczekiwalibyśmy świadomości tego, co to oznacza. (Często ci sami ludzie stanowczo protestują przeciwko na przykład zwalnianiu z pracy nauczycieli akademickich za opublikowanie jakiejś krytycznej myśli o islamie). Kłamstwo, podżeganie do nienawiści są zwalczane przez cenzurę, a nie w drodze sądowej, różnice zdań rozstrzygane są przez zamykanie ust, a nie w drodze uczciwych dyskusji. Psychologiczny terror dopiero w dalszej kolejności przenosi się do sądów, których niezależność kruszy się pod naciskiem nieustannej presji ze strony ludzi domagających się ulicznej „sprawiedliwości”.
Wielu ludzi gotowych jest uznać, że winne są jakieś algorytmy, że idea jest słuszna, że cenzura jest konieczna.
Możemy mieć cichą nadzieję, że trend się odwróci, że ludzie nie zrezygnują dobrowolnie ze swojej wolności i zaczną szukać dróg pozwalających na unieszkodliwienie tego nieustannego psychologicznego terroru ze strony rewolucyjnych romantyków.
Chwilowo coraz więcej ludzi w wolnym świecie zaczyna bać się głośnego wyrażania swoich myśli. W krajach takich jak Chiny, Iran, Turcja, Gaza, Autonomia Palestyńska, czy Korea Północna mówienie, co się myśli, grozi uwięzieniem, torturami, nierzadko śmiercią. W wolnych krajach takich jak Ameryka (ale również Unia Europejska czy Wielka Brytania), mówienie, co się myśli, grozi zamknięciem konta na Facebooku, czy konta Twittera, czasem zwolnieniem z pracy lub tylko wezwaniem do samokrytyki.
Pełzająca rewolucja Wielkiego Brata może być wręcz groźniejsza od władzy tyranów. Czy może się okazać, że pewnego dnia spod władzy tyranów nie będzie już dokąd uciekać? Tego właśnie obawiał się w 1948 roku George Orwell. Bał się połączenia nowej wspaniałej techniki i romantycznych władców, którzy przekonają ludzi do rezygnacji z wolności. On sam ze znalezieniem wydawcy miał pewne kłopoty. Ostrzeżenia przed nowym wspaniałym światem były niemodne, a krytyka Związku Radzieckiego (nawet pośrednia, ukryta w literackiej formie), była na salonach uważana za moralnie naganną. Prawda, jego lęk okazał się przesadzony. Czy błędna była zaledwie data? Czy ludziom starczy odwagi, determinacji i rozsądku, by raz jeszcze stanąć w obronie liberalnej demokracji?
Chwilowo, twierdzenie, że Donald Trump był pierwszym od dziesięcioleci prezydentem USA, który osiągnął jakiś postęp na drodze do pokoju na Bliskim Wschodzie, grozi zerwaniem stosunków przez kilka skądinąd sympatycznych osób z listy przyjaciół, a publikacja na Facebooku najnowszej piosenki bojowników ISIS może się skończyć kolejnym zawiadomieniem o naruszeniu reguł społeczności.
Tak łatwo kawałek po kawałku rezygnować z wolności, tak łatwo zakochać się w codziennych minutach nienawiści. „Wojna to pokój, wolność to niewola, ignorancja to siła”.

Andrzej Koraszewski
Publicysta i pisarz ekonomiczno-społeczny.
Ur. 26 marca 1940 w Szymbarku, były dziennikarz BBC, wiceszef polskiej sekcji BBC, i publicysta paryskiej „Kultury”. Więcej w Wikipedii.
„Donald Trump był pierwszym od dziesięcioleci prezydentem USA, który osiągnął jakiś postęp na drodze do pokoju na Bliskim Wschodzie”
Czy mógłby Pan rozwinąć to twierdzenie? Co on osiągnął tak konkretnie? Czy to jest jego zasługa? Czy mógłby Pan to uporządkować?
No coż, jak już Pan pyta, to odpowiadam. Wybitny amerykański dyplomata John Kerry zaklinał się na swoją wybitną eksperyzę, że o żadnej normalizacji stosunków Izraela z państwami arabskimi mowy być nie może, póki Izrael nie zawrze wieczystego pokoju z terrorystycznym kierownictwem Autonomii Paleństyńskiej. Nie tylko wybitny dyplomata John Kerry był w wybitnym błędzie, ale i cała sfora wybitnych, nie tylko z poprzedniej amerykańskiej administracji. Pomysł na doprowadzenie do pokoju poprzez zmuszenie Palestyńczyków do tego, żeby ich jedynym reprezentantem był międzynarodowy gangster Jaser Arafat, był nieco starszy i może Pan już o tym nie pamietać, może Pan również nie wiedzieć, że kiedy Jan Paweł II uznał, że Watykan może złamać chrześcijańską tradycję i znormalizować stosunki dyplomatyczne z Izraelem, amerykański Kongres postanowił, że pora uznać rzeczywistość i przyznać, że stolicą Izraela jest od 1948 roku Jerozolima. Podjął nawet w tej sprawie stosowną uchwałe, ale jej realizacja natrafiała na ideologiczne opory, trwające do czasu administracji Donalda Trumpa. Trump najpierw uznał, że tę uchwałę trzeba zrealizować, potem, że trzeba następcy Jasera Arafata powiedzieć, że Ameryka nie wyraża zadowolenia z powodu podżegania do terroru i nie będzie brać udziału w opłacaniu terrorystów zachodnimi pieniędzmi. Potem amerykański prezydent uznał, że międzynarodowe prawo o tym, że tereny zdobyte w wojnie obronnej mogą być zachowane jako kara dla agresora, może dotyczyć również Izraela i uznał izraelską suwerenność na Wzgórzach Golan, wreszcie powiedział rzecz oczywistą, że (nigdy przez Iran nie podpisana) umowa nuklearna jest skandalem, jest fatalna w samych założeniach, nie jest przestrzegana i nie blokuje możliwości wejścia w posiadanie broni jądrowej. To tylko wstęp do wyjaśnienia tego, co mający jakieś pojęcie o sytuacji na Bliskim Wschodzie uznają za uczciwe, racjonalne i skuteczne kroki Donalda Trumpa. Tu dopiero docieramy do punktu, w którym Donald Trump wsparł trwające od wielu lat starania Benjamina Netanjahu o normalizację stosunków dyplomatycznych z krajami arabskimi. Musiałbym Panu tlumaczyć, od kiedy i dlaczego słowo „normalizacja” było w krajach arabskich traktowane za przestępstwo i ilu na przykład Palestyńczyków wylądowało w palestyńskim więzieniu za jego używanie. Otóż Donald Trump wysłał byłego specjalistę od handlu nieruchomościami (a prywatnie swojego zięcia), który najpierw zaczął badać sytuację, a następnie okazał się architektem porozumień o normalizacji stosunków dyplomatycznych czterech krajów arabskich z Izraelem. Reakcje społeczeństw w tych krajach są zdumiewające (naprawdę warto obserwować ich media). Powiadam Panu, że to wspaniała sprawa, ale rozumiem, że uważa Pan to za swoją osobistą porażkę. Warto również obserwować reakcje w krajach arabskich, które tego nie zrobiły – na przykład w Arabii Saudyjskiej już zmieniono podręczniki i wyrzucono z nich wszystko, co wzywało do nienawiści do Żydów i Izraela. Nawet w Libanie odezwały się głosy za normalizacją (chociaż tam nadal grozi za takie opinie kara więzienia). Nie wiem, czy moje wyjaśnienie (z konieczności bardzo skrócone) odpowiadaja na Pana pełne niepokoju pytanie.
Dziękuję za odpowiedz. Wyrażam wdzięczność za szczegółowe i kompetentne tłumaczenia. Mimo ogólnej wysokiej oceny Pana odpowiedzi, chciałbym odnieść się do dwu szczegółów, których mogłoby w tej odpowiedzi nie być. Ale skoro są, to skomentuję.
„rozumiem, że uważa Pan to za swoją osobistą porażkę”
Czy rozumie Pan różnicę pomiędzy słowami „rozumiem” oraz „insynuuję ?
„czy moje wyjaśnienie (z konieczności bardzo skrócone) odpowiadają na Pana pełne niepokoju pytanie.” Odpowiadają, choć chętnie przeczytałbym więcej. To jest ciekawe, co Pan pisze. Jeśli chodzi o niepokój, to rzeczywiście się niepokoiłem, ze stracił Pan formę i zaniechał zwyczaju obrażania rozmówców bez żadnego powodu. Cieszę się, ze forma wróciła.
Jeśli chce Pan powiedzieć, że za Pańskim pytaniem kryła się wyłącznie głęboka niewiedza to istotnie winien jestem szczere przeproszenie. Przyjęcie jednak takiego założenia byłoby wyrazem braku szacunku.
Panie Andrzeju: Na temat Trumpa mam podobne zdanie, jak na temat Kaczyńskiego. Nie jest to zdanie pozytywne. Ale z tego nie wynika, ze jeden albo drugi nie zrobił czegoś pozytywnego. On albo ktoś z jego ludzi. Zawsze warto się dowiedzieć. Dlatego
pytałem najzupełniej szczerze. Z tym, ze pytanie raczej miało znaczyć „dlaczego Pan przypisuje te konkretne porozumienia akurat jemu?” A może sami Arabowie poszli po rozum do głowy? W końcu tak się zdarzyło w Polsce w latach 1988-89. Potem było bardzo wielu ojców tego polskiego porozumienia: a to Wojtyła, a to Reagan, a to Gorbaczow. Liczba ojców rosła bardzo szybko i niedługo się pewnie okaże, ze to Jarosław Kaczyński zbawił Polskę i wygrał bitwę pod Grunwaldem. Dlatego jestem ciekaw, czy to rzeczywiście Trump i jaka była jego rola. No i jeszcze ten drugi, który gustuje w ćwiartowaniu dziennikarzy. Moze Pan coś na ten temat napisze, jeśli Pan ma jakieś informacje, kto tak naprawdę poszedł po rozum do głowy. I proszę nie zakładać, ze każdy komentarz jest pisany z pozycji małpiej złośliwości. Na ogol nie jest, nawet, jeśli tak wygląda.
Widzi Pan, w odróżnieniu od wielu moich bliższych i dalszych znajomych nigdy nie wstąpiłem do zakonu antytrumpistów bosych. (Tego rodzaju kroków zabrania rozdział dziennikarstwa i Kościoła). Bardzo bliski przyjaciel (rodowity Amerykanin, zaprawiony w rzetelnym myśleniu w swoim zawodzie) tak zakochał się w codziennych minutach nienawiści, iż zdając sobie sprawę z tego, że po raz pierwszy stało się coś, co może przybliżyć pokój, nie mógł sobie pozwolić, na stwierdzenie, że może to być zasługa Trumpa, więc orzekł, że „niechcący coś mu się udało”. Nienawiść nie jest dobrym punktem obserwacyjnym, może wypaczać obraz tego co widzimy. Gdyby od razu napisał Pan, że zadaje Pan swoje pytanie jako człowiek głęboko uprzedzony, nie dawałbym do zrozumienie, że to widać. Co do mnie, nie kieruję się sympatią czy antypatią do polityka, jestem zaledwie obserwatorem. Istotnie kraje takie jak ZEA, Bahrajn, Arabia Saudyjska, Egipt, Jordania mają powody do obaw przed Islamską Republiką Iranu, przed powrotem Turków, przed aktywnością Bractwa Muzułmańskiego i istotnie od lat bardzo wielu arabskich intelektualistów powtarzało po cichu, że Izrael nie jest zagrożeniem, a Iran i Turcja tak. Otwarta zmiana paradygmatu wymagała jednak popchnięcia i to popchnięcia z zewnątrz. To nie Arabowie orzekli, że pora przestać udawać i uznać, że to Jerozolima jest izraelską stolicą. To był ważny i uczciwy krok, ale i niesamowicie ważny test. Krzyk oburzenia podniosła Ankara i Teheran, stolice krajów arabskich przyjęły to ze wzruszeniem ramion. Wbrew podżeganiu przez Abbasa nie udało się również wywołać gniewu Palestyńczyków. Więc tak, była to osobista zasługa przemyślanej polityki Donalda Trumpa.
Czy warto dać się namówić na uprzedzenia? To osobna sprawa, być może warto zauważyć, że inaczej powinniśmy oceniać aktorów na scenie teatralnej i na scenie politycznej. Donald Trump nie jest ani rasistą, ani zwolennikiem białej supremacji, (jego polityka doprowadziła do stworzenia znacznie większej ilości miejsc pracy dla czarnych niż polityka Obamy czy Busha), czy jego polityka w sprawie zapobiegania skutkom zmian klimatycznych była szkodliwa? Nie jest to obszar, który obserwuję wystarczająco uważnie (a do prasy nie mam cienia zaufania), więc wolę nie zabierać na ten temat głosu. Czy Trump pisze tweety piękne jak poematy Majakowskiego? No cóż, poetów oceniamy tylko za słowa, polityków tylko za czyny, dziennikarzy tylko za umiejętność dostarczenia rzetelnej informacji. Warto jednak zwrócić uwagę, że krytycy Trumpa częściej piszą o jego tweetach niż o jego polityce. Raz jeszcze przepraszam, iż zauważyłem, że dostrzegłem, że Pańskie pytanie zawiera więcej niż Pan otwarcie przyznaje.
Z wyrazami szacunku wyżej podpisany.
Ależ ja otwarcie przyznaje, ze Trumpa nie znoszę. Ale nie muszę o tym pisać w każdej wypowiedzi. Znoszę czy nie znoszę, nie ma potrzeby tego komentować. Bardziej warto się skupić na temacie. Bardzo dziękuję za wypowiedz i za naświetlenie sprawy.
Wg. gazety The Washington Post Iran posiada obecnie dwanaście razy więcej wzbogaconego uranu niż na początku kadencji Trumpa.
Wyróżnik demokracji liberalnej odnoszony jest często do poszanowania praw mniejszości czyli taki rodzaj ustroju zawiera już pewną definicyjną dowolność. Jeżeli członek społeczności nabywa w niej prawo np. do nie bycia obrażanym to jedynie wobec różnorodności takiej społeczności dla jej części stanie się ono prawem restrykcyjnym. Konsekwentnie, nie prowadzenie do wykluczeń członków społeczności oraz uznanie w niej jakiejś aksjologii sprowadzi się do uznania zasadności zasady restrykcji jako gwarantującej prawa w społeczności.
W przypadku internetowych mediów społecznościowych wagi nabiera odpowiedzialność, immanentnie wiążąca się ze świadomością skutków jakie może wywołać przekaz wobec jedynie różnorodności odbiorców. Stąd krok do takiego zarządzania społecznością, które jedynie wobec świadomości o jej wewnętrznej różnorodności narzuci restrykcje w przekazie – wyłącznie wobec pragmatycznej potrzeby zachowania społeczności.
Wydaje się więc, że w demokracji liberalnej należałoby rezygnować z części wolności aby nie znajdować w niej nienawiści.
Pytanie narciarza 2 jest istotne. W polityce rzadko spotyka się działania altruistyczne, a na pewno nie ze strony takich ludzi jak Trump. Co stało za zmianą polityki na Bliskim Wschodzie? Czy to chodzi o krucjatę antyirańską? Na pewno przed podjęciem decyzji o uładzeniu stosunków z Izraelem doszło do jakiegoś cichego porozumienia między krajami arabskimi i USA. W relacjach dziennikarskich często sprawy są przedstawiane powierzchownie – ot, Trump wysłał zięcia, a ten skłonił kraje arabskie do zmiany polityki, nawiązania stosunków z Izraelem i odpuszczenia bezwzględnego popierania Palestyńczyków. Ale przedtem już wielu próbowało coś zrobić – bez rezultatu. Więc jaki tu interes przeważył?
Trump chce wycofania sił USA z Bliskiego Wschodu (mówił o tym wyraźnie na samym początku swojej kadencji) bez zostawiania tam próżni. Mówił wtedy, że kraje arabskie muszą same wziąć na siebie walkę z islamskimi ekstremistami. Ku temu zmierzała cała jego polityka zagraniczna. Sojusz Izraela z krajami arabskimi jest jednym z kroków umożliwiających zmniejszenie amerykańskiego zaangażowania w Bliski Wschód, co leży w interesie Ameryki i czego chce opinia amerykańska. Iran jest (prawdopodobnie, bo Turcja, Bractwo Muzułmańskie i ISIS, to nie są żarty) zagrożeniem jeszcze większym niż sunniccy islamscy ekstremiści i silny arabsko-izraelski Bliski Wschód jest Ameryce potrzebny, by nie musiała raz jeszcze posyłać swoich żołnierzy, by ratowali innych, jak to już dwukrotnie musieli zrobić w Europie w I i II wojnie światowej. Poprzednie administracje amerykańskie słowem i czynem powstrzymywały kraje arabskie przed zawarciem sojuszu z Izraelem, uważając sprawę palestyńską za kluczową – wbrew wszelkiej rzeczywistości. Trump spojrzał na rzeczywistość i dał krajom arabskim zielone światło do działania w interesie własnym, który jest również interesem Ameryki.
Pana okrereślenie „krucjata antyirańska” może wskazywać na pewien deficyt orientacji na temat ideologii, planów i działań Islamskiej Republiki Iranu. Demokratyczna opozycja syryjska, iracka czy libańska raczej tak by tego nie nazwała. Faktycznie w odróżnieniu od polityków z admninistracji Clintona, Busha, Obamy, Trump do błękitnookich nie należy. Ani przez chwilę nie przyszło mi do głowy, żeby oskarżać Donalda Trumpa o zabawe w altruizm. Ten facet naprawdę wie, że sztuke posługiwania się pustymi słowami Irańczycy, Turcy i Arabowie opanawali sto razy lepiej od Amerykanów i Europejczyków.
Bardzo ciekawe, dziękuję! Docierają do nas z mediów krótkie informacje, zapewne tendencyjne. Wszyscy oskarżają wszystkich, wiele krajów arabskich oskarża Iran – stąd moje określenie „krucjata antyirańską”, które nie ma charakteru oskarżającego tych co są przeciw Iranowi. Jak się wydaje, kraje arabskie walczą na razie ze sobą w wojnach zastępczych. Zorientowanie się w tym wszystkim przekracza moje możliwości. Z opisów, czasem filmów dokumentalnych, wynika, że większość krajów Bliskiego Wschodu to satrapie i nie można ich oceniać na zasadzie „ten jest za Ameryką to jest dobry, a ten przeciwko to zły”.
W pewnym sensie punktem wyjścia jest Bractwo Muzułmańskie, które powstało po upadku kalifatu i w pełnej symbiozie z niemieckim nazizmem. Powstało w Egipcie, ale bardzo szybko rozlało się na świat arabski, Turcję i Iran. Na głębokie zacofanie świata muzułmańskiego nacjonaliści odpowiadali – trzeba nam więcej muzułmańskiego fundamentalizmu. Autokratyczne rządy stawiały albo na Amerykę albo na ZSRR, nigdy na reformy. Wcześniej Ataturk modernizował Turcję wyrzucając religię ze szkół i urzędów w miastach i pozostawiając wieś w rękach imamów oraz stawiając na ludobójczy nacjonalizm. Znacznie później Kapuściński wspaniale opisuje ten proces i jego konsekwencje w „Szachinszachu”. Widzimy tam ciągłą urbanizację przez napływ rewolucyjnych pobożnych sił ze wsi. Ubogi rolnik produkuje więcej dzieci niż nadwyżekj żywności, a terroryzm jest najszybszą ścieżką kariery. Inteligencja ma wybór – albo uciekać, albo zostać awangardą religijnych fanatyków. Zmiana tego modelu okazała się niesłychanie trudna, a góry dolarów za ropę naftową pogorszyły sprawę. Błędne koło? Tak, ale dzis część arabskich rządów zaczęła rozumieć, że konkurencja o to kto jest najbardziej radykalny (najbardziej antyżydowski i najwierniejszy idei islamofaszyzmu) doprowadziła ich na skraj totalnej katastrofy. Niektorzy twierdzą nawet, że sojusz z Izraelem może wskazywać na możliwą ścieżkę reform. Demokracja wymaga przebudowy struktury społecznej (Bushowi w Iraku wydawało sie, że wystarczy wstawić urny wyborcze, Obama myślał podobnie jak Bush, Clinton po latach zdał sobie sprawę, że dał się wystrychnąć na dutka). Trump nie jest sympatyczną postacią, ale jest graczem, ktory (prawdopodobnie intuicyjnie) lepiej wydaje się rozumieć co się dzieje. czyli to co muzułmański filozof we Francji nazywa „stworzyliśmy potwora”. Trump wspiera dziś tych, ktorzy gotowi są wejść na ścieżke reform. Nie możemy wiedzieć co z tego wyjdzie, ale wcześniej wyłącznie wspierano konflikt i ustępowano przed groźbami, co zwiększało podaż gróźb.