Politycy niejednokrotnie próbowali wywierać presję na Polaków, którzy wyjeżdżali za granicę i publicznie mieli wypowiadać się na temat sytuacji w kraju. Takie praktyki obowiązywały nie tylko w PRL, ale również w dwudziestoleciu międzywojennym. Oto historia sprzed 80 lat nagle nabiera aktualności. Przypomnę:
„Minister oświaty W. Jędrzejewicz zarządził, iż polscy funkcjonariusze państwowi wyjeżdżający za granicę w celach naukowych, artystycznych lub innych nie mogą udzielać żadnych wywiadów i enuncjacji prasowych bez uprzedniego uzgodnienia ich z polskim przedstawicielstwem dyplomatycznym. Analogiczne obowiązki nakłada się na osoby, które nie będąc funkcjonariuszami państwowymi, reprezentują za granicą życie kulturalne Polski, biorąc udział w zjazdach naukowych lub artystycznych”[i] –
– pisał w 1935 roku Antoni Słonimski, powołując się na agencję „Press” i chadecką gazetę „Polonia”.
Felietonista „Wiadomości Literackich” z właściwą sobie maestrią kpił, że znacznie lepiej byłoby, gdyby pisarze i naukowcy kontrolowali za granicą „naszych mężów stanu” niż odwrotnie. Niemniej konkluzja Słonimskiego brzmiała gorzko i złowieszczo: „łatwiej zawsze jest ograniczyć wolność ludzką niż przywrócić odebraną swobodę” (s. 368).
Sytuacja w międzywojennej Europie sprzyjała politykom, którzy marzyli o rządach „silnej ręki”, albo już je wprowadzili. Dyktatura w Berlinie była mocna; Mussolini cieszył się poparciem Włochów i Kościoła katolickiego, gdy wprowadzał zakaz środków antykoncepcyjnych, a także zaostrzał kary za przerywanie ciąży; premier Węgier Gyula Gömbös był jawnym faszystą – szukał poparcia u führera i duce, aby obalić postanowienia traktatu z Trianon. Przyjechał również do Warszawy, bo chciał znaleźć sojuszników dla rujnowania europejskiej stabilizacji (co znaczy w historii tradycja!).
Politycy z polskiego „zapiecka” też wierzyli, że mogą wprowadzać rządy silnej ręki i narzucać własną wizję patriotyzmu. Wyobrażali sobie, że potrafią wymóc na naukowcach czy artystach, aby mówili zagranicą tylko to, co jest zgodne z linią propagandową rządu.
Nie wiem, czy Wacław Jędrzejewicz, gdy uciekł w 1939 roku przez Rumunię na Zachód, stosował się do zasady, którą cztery lata wcześniej próbował narzucić podróżującym po Europie polskim intelektualistom. Wszystkie zarządzenia międzywojennych polityków zostały unieważnione zarządzeniami innych polityków, którzy mieli naprawdę silną rękę.
Władza PiS nie może oficjalnie wydać takiego nakazu jak Wacław Jędrzejewicz, minister Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego. Jednak słuchając armii Kaczyńskiego, wewnętrzne nakazy, co wolno mówić, są niewątpliwie wydawane i respektowane. Natomiast wobec opozycji władza „dobrej zmiany” prowadzi politykę połajanek. „Sprawy polskie należy rozwiązywać tutaj w Polsce” – deklamuje slogany premier Szydło.
Niestety opozycyjni europarlamentarzyści w dużej mierze ulegli tym szantażom w czasie debaty w Brukseli.
Jakby zostali sparaliżowani. Nie potrafili zareagować, gdy premier polskiego rządu, mówiła o rzekomym milionie ukraińskich uchodźców w Polsce. Dobrze to brzmi jako przeciwwaga dla miliona uchodźców w Niemczech, ale kompletnie mija się z prawdą, bo emigranci z Ukrainy przyjeżdżają do nas, jeśli mają polskie pochodzenie, albo stypendia fundowane przez amerykańsko-ukraińskie fundacje. I nie dostają żadnego wsparcia ze strony państwa polskiego. Kilka rodzin sprowadzonych z Donbasu to nie milion ludzi. Premier Szydło ma kłopoty z liczeniem – to wiadomo nie od dziś.
Partie polityczne kalkulują co spodoba się opinii publicznej, więc przyjmują fałszywą retorykę, że „nie pierze się polskich brudów za granicą”. Ulegają szantażom, zamiast głośno alarmować, że w Polsce konsekwentnie łamane jest prawo. Sykanie PiS-u odnosi skutek.
Opozycja jest cicha, za to niektórzy posłowie Kukiz’15 głoszą populistyczne hasła, że prawo „nie może stać ponad dobrem ludu” – tak uzasadnia swoje poparcie dla rządu Kornel Morawiecki, choć sam też nazywa swoją strategię polityczną i przystąpienie do sojuszu z władzą „oraniem z diabłem”, jak mówił w Salonie Prof. Dudka 8 stycznia. Powodzenia, panie pośle Faustus.
Zgodnie z logiką PiS, winni są nie ci, którzy łamią Konstytucję, ale ci, którzy mówią o tym w Brukseli. To jest strategia Beaty Szydło i jej mocodawcy. Telewizja propagandowa będzie wskazywała, że objęcie Polski procedurą kontroli praworządności, to wynik „skarg najgorszego sortu” (słyszałam już takie określenie od organizatora kampanii wyborczej PiS we Wrocławiu).
Wróćmy do międzywojnia. W połowie lat trzydziestych nie udało się powstrzymać wszystkich intelektualistów przed mówieniem jak wyglądają rządy pułkowników w Polsce, chociaż wtedy było to organizacyjnie znacznie łatwiejsze, a i słuchaczy na Zachodzie nie było. W czasie, gdy Wacław Jędrzejewicz wydał swoje rozporządzenie z Polski co roku wyjeżdżało zaledwie 46 tysięcy osób. W jakimś stopniu dało się prześwietlić wszystkich tych, którzy mieli wypowiadać się oficjalnie na międzynarodowych konferencjach jako urzędnicy państwowi albo naukowcy.
80 lat później nie da się wprowadzić tego typu cenzury, ale można próbować wywierać presję: mówisz w Brukseli – łamiesz święte prawo plemienne. Politycy opozycji jakby przystali na ten dyktat. Jest też bardziej wyrafinowany argument szantażu – jak źle mówisz o sytuacji w Polsce, to agencje ratingowe obniżają notowania. To z kolei może przekonywać zgnębionych od lat „frankowiczów”. Strach przed kolejną ratą kredytu może przysłonić fakt, że rozdawnicze ustawy zapowiadane przez rząd, mogą skomplikować ich osobistą sytuację na dekady, więc im szybciej rząd upadnie pod naciskiem ulicy i Brukseli, tym lepiej dla nich.
„Nie mogą udzielać żadnych wywiadów i enuncjacji prasowych bez uprzedniego uzgodnienia ich z polskim przedstawicielstwem dyplomatycznym” – na razie jakby udało się wprowadzić receptę Jędrzejewicza, tylko i wyłącznie pohukiwaniami, że polskie sprawy… w Warszawie, a nie w Brukseli.
Urszula Glensk
[i] Antoni Słonimski, Kroniki tygodniowe 1932-1935. Słowo wstępne i przypisy – Rafał Habielski, Warszawa 2001, s. 267. Autor cytuje okólnik nr 57 Ministra WRiOP z dnia 28 czerwca 1935 r. w sprawie wyjazdów za granicę. Fragment „bez uprzedniego uzgodnienia…” w oryginale brzmi „bez uprzedniego, ścisłego uzgodnienia”.



To już kolejny tekst, który odsłania moją ubożuchną wiedzę historyczną. W ciągu ostatnich kilku miesięcy przechodzę przyspieszony kurs o międzywojniu, za każdym razem otwierając szeroko oczy, że:
– z historii tego okresu tkwiły mi w pamięci jakieś poszatkowane elementy bez zgłębienia stanu, przyczyn i konsekwencji w przyszłości;
– nie zdawałam sobie tak do końca sprawy z sensu wspomnień mojego ojca i z podstaw jego przekonań;
– obraz rządów i jego naczelnych postaci miałam wybiórczy i bardzo powierzchowny.
Troszcząc się o patriotyczne wychowanie tak zalukrowaliśmy okres międzywojnia w pospolitej świadomości, że potem łatwo wpadamy w spiralę analogicznych błędów.
W związku z tym będę wdzięczna za polecenie mi dobrej lektury, która zniwelowałaby te luki u mnie.
„politycy opozycji”. Jakiej opozycji? Przecież ich morale/ideologia polegały tylko na tym, by nie dopuścić do władzy tej drugiej, tak mało różniącej się poglądami i kwalifikacjami grupy politycznych pasożytów. U Kiplinga, (w „Księdze Dżungli”) brzmiało wezwanie: Przyjrzyjcie się dobrze, o wilcy! Przecież im prawo do miana Euro-polityków daje tylko ta waluta, co ją biorą.