2012-08-16. Starszej daty czytelnik prasy tytuł ten z pewnością skojarzy z innym. W początkach dekady gierkowskiej Mieczysław Rakowski pod tytułem „Dobry fachowiec, ale bezpartyjny” analizował – na ile to było wówczas możliwe – ujemne skutki obowiązywania tzw. nomenklatury. Młodszym przypomnę, na czym polegała: aby obsadzić stanowisko kierownicze, trzeba było mieć zgodę odpowiedniego szczebla instancji partyjnej (rządzącej niepodzielnie PZPR). Nie był to więc tytuł całkiem adekwatny, bo teoretycznie taką rekomendację mógł uzyskać ktoś bezpartyjny. I podobno się tak zdarzało.
Obecnie najwyraźniej wchodzimy w okres „antynomenklatury”. Nieważne, czy ktoś coś umie, czy dobrze sobie radzi. Ważne, żeby nie był z partii. Zwłaszcza obecnie rządzących PO czy PSL. Taki jest przynajmniej ton serii publikacji prasowych i elektronicznych. Temat się już przewalił i wypowiedziało się wielu mądrych ludzi. Do podjęcia go mimo wszystko skłoniła mnie notka , jaką „Gazeta Wyborcza” opatrzyła wyniki niedawnego sondażu TNS Polska. Otwiera ją zdanie: Platformie nie zaszkodziła seria publikacji o jej działaczach zatrudnionych w państwowych spółkach.
Można przyjąć dwa wyjaśnienia: gorsze, że GW serią swych publikacji chciała Platformie zaszkodzić; albo lepsze, że tylko się z takim skutkiem liczyła. Cóż,
władzy na ręce patrzyć trzeba,
a wyniki tego patrzenia ogłaszać. Byle rzetelnie (Korupcja? Tak, ale uczciwa – żartował niegdyś Jeremi Przybora). Warto też mieć na uwadze, jaka dla tej władzy jest alternatywa, jeśli owo patrzenie przyniesie dla niej skutek opłakany. Ale mniejsza o to. Spójrzmy raczej, jak tę swoją misję pełni największa w Polsce gazeta opiniotwórcza.
Na początek mocny akcent: artykuł Witolda Gadomskiego pod obiecującym tytułem „Jak Platforma dzieli unijne pieniądze”. Zaglądam tedy do tekstu z trwożno-radosnym oczekiwaniem. No to się wreszcie dowiem, jak to też te platformerskie nieudaczniki marnują nasze wspólne pieniądze. I zaskoczenie. W tekście nie ma ani słowa o tym, jak środki są dzielone. Jest natomiast lista 47 osób zatrudnionych w Mazowieckiej Jednostce Wdrażania Programów Unijnych, w jakiś sposób powiązanych z PO. Nawiasem: ocenę tę przy innej okazji wystawiła minister E. Bieńkowska, stwierdzając, że ta jednostka od innych nie odbiega.
Wróćmy jednak do tego porażającego wykazu. Jego wymowę nieco osłabia umieszczona pod nim notka. Redaktor WG prostuje swoją wcześniejszą informację, że żona ministra skarbu objęła eksponowane stanowisko państwowe. Okazuje się, że tylko wygrała konkurs, ale stanowiska nie objęła – dlatego właśnie, że jest żoną Ceza… przepraszam: ministra. Janina Paradowska w TokFM zauważała dzień później z oburzeniem, że mimo sprostowania (małym drukiem, jako PS) łatka przypięta p. Budzanowskiej już zostanie. Wypowiedź komentatorki po przejściu przez osobliwy filtr łączący redaktora WG z rzeczywistością zostaje przez niego skwitowana w następnym wydaniu GW: otóż jego zdaniem JP lamentuje nad listą, którą nazywa proskrypcyjną. Tu warto wyjaśnić: pani Janina tego terminu rzeczywiście użyła, tyle że z lekkim przekąsem, a o sprawie pani ministrowej istotnie mówiła z emocją, ale nie mającą nic wspólnego z lamentowaniem.
Rychło potem zresztą ukazuje się kolejne sprostowanie, tym razem już osoby z owej Listy…
Ale czytelnika (mnie) nurtuje ważniejsze pytanie: czy 47 osób to dużo, czy mało. Podobnie by mnie zastanawiało, czy 2 kilo to dużo, czy mało. Ale niepotrzebnie łamię głowę: już następnego dnia w kolejnym tekście (donosie?) red. Gadomski mimochodem wzmiankuje, że owa Jednostka zatrudnia 560 osób. No to już wiem: z PO jest powiązany mniej niż co dziesiąty pracownik (jednak 2 kg to mało). Ale na tym nie koniec. Rychło się okazuje, że jedna osoba z Listy nie żyje, a tak w ogóle są na niej osoby z kilku lat, w ciągu których przez Jednostkę przewinęło się tysiąc osób (wiadomo: jedni odchodzą, inni przychodzą). Tej informacji już w GW nie uświadczysz. A to już mniej niż co dwudziesty pracownik był związany z PO.
Ktoś wścibski chciałby się jeszcze dowiedzieć, które osoby z Listy przyszły, bo były z PO, a które do PO zostały ściągnięte, bo okazały się dobrymi pracownikami Jednostki, a takich warto mieć u siebie (a może nie?).
Na zaspokojenie tej niezdrowej ciekawości brak jednak czasu, bo „Gazeta” publikuje
kolejne listy,
tym razem z całego kraju. I tam znajdują się wstrząsające informacje. Np. o takim bezeceństwie, że w Lubuskiem szefostwo rady nadzorczej tamtejszej Specjalnej Strefy Ekonomicznej obejmuje działaczka PSL – absolwentka Instytutu Nauk Politycznych Uniwersytetu Wrocławskiego, była minister pracy, wcześniej sprawująca w tym regionie wysokie funkcje publiczne, m.in. wicewojewody. Zgroza.
No i jeszcze poetyka redaktorów GW: tytuły w rodzaju „Sami swoi na państwowym”. Praca, oczywiście, jest dobrem cenionym, ale na ogół jednak polega nie na tym, że pracodawca (Państwo) tylko zatrudnionemu daje. On także coś za to daje. Jeśli ta wymiana jest nieekwiwalentna, strona stratna zawsze może z niej zrezygnować. Podejrzewam jednak, że w większości wypadków pracodawca uznaje, że fachowiec jest dobry, chociaż partyjny.
Można o tym pisać lekko, bo zasadniczo oprócz reputacji „Gazety” i – niestety – pani ministrowej nikt na tych rewelacjach być może nie ucierpiał (jakkolwiek nazwisko na tego rodzaju liście zawsze się źle kojarzy). A jeśli ich skutkiem okaże się zwolnienie iluś tam osób niekompetentnych – tym lepiej.
Są jednak i inne
sprawy niebłahe.
Do takich zaliczam zawieruchę wokół senatora Tomasza Misiaka. Kilka lat temu rozdmuchała ją także GW piórem (klawiszem?) Renaty Grochal, redakcyjnej specjalistki od snucia ważkich analiz na podstawie opinii „ważnego urzędnika z otoczenia Tuska” czy „pragnącego zachować anonimowość polityka Platformy”. Przypomnę krótko, że wedle „Gazety” firma Work Service, w której Misiak był szefem rady nadzorczej, uzyskała lukratywny kontrakt na podstawie ustawy, nad którą pracował on w Senacie. Zdumiało mnie, że ani razu gazeta nie przytoczyła wypowiedzi samego zainteresowanego. W domu go nie było? Wtedy dobry obyczaj nakazuje napisać: senator na nasze maile nie odpowiedział lub nie odbierał telefonu.
Rzecz działa się w połowie marca 2009. Potem nastąpiła względna cisza, jeśli nie liczyć tego, że pod naciskiem D. Tuska (te jego nieszczęsne ulegania gawiedzi!) T. Misiak odszedł z Platformy. Startował potem z listy Obywatele do Senatu, ale – co w tej sytuacji zrozumiałe – bez powodzenia.
Wróćmy jednak do „Gazety”. W połowie lipca na 7 stronie pomieszcza ona tekst Mikołaja Chrzana z trójmiejskiego oddziału pod przesądzającym tytułem: Bez epilogu w sprawie Misiaka. Autor przytacza zgodne opinie ministra skarbu i rady nadzorczej Agencji Rozwoju Przemysłu, że procedura przyznania kontraktu firmie Work Service była w pełni prawidłowa. Co więcej – uwaga, uwaga! – daje (po zaledwie trzech miesiącach) głos samemu senatorowi! Rzetelnie informuje, że wielokrotnie powtarzał on: – Nie wpływałem ani na treść ustawy, ani na wybór mojej firmy przez ARP. I dalej wielkodusznie przyznaje: W tej sprawie – wszystko na to dziś wskazuje – mówił prawdę. To już jednak wyczerpało limit wielkoduszności i dalej następuje dobrze znana litania o styku polityki z biznesem, o przyzwoitości (Misiaka, rzecz jasna, nie GW) itd.
Nie będę wszystkiego streszczał, bo zrobiłem to w mailu wysłanym do „Gazety”. Nie doczekałem żadnej ludzkiej (czyli nie wygenerowanej maszynowo) odpowiedzi, wysłałem więc ponownie. I ten drugi pozwolę sobie przytoczyć w całości, usunąwszy tylko fragmenty nie odnoszące się do tej konkretnej sprawy. Nadmienię, że mail pisałem na podstawie informacji powszechnie dostępnych, nie zbieranych specjalnie na potrzeby artykułu prasowego. A przecież dziennikarz ma większe możliwości zbierania rzetelnych informacji:
Szanowni Państwo
Ten list wysłałem wczoraj spod skrzynki pocztowej na stronie Gazeta.pl. Otrzymałem dziwaczną odpowiedź od Mailer Daemona o jego niedoręczalności. Podobną odpowiedź zresztą otrzymałem 8 maja na list w innej sprawie […]. Wtedy machnąłem ręką. Teraz za swego rodzaju zobowiązanie uznałem to, że kopię przesłałem Senatorowi. Dlatego będę podejmował kolejne próby dostania się do twierdzy Gazeta. Trochę ją uważam za swoją, jako że przy niej byłem od pierwszych godzin, a potem kilka lat już w niej.
St.
Dzień dobry
Miło, że autor tekstu z dzisiejszej GW przyznał, iż senator Misiak mówił prawdę. Szkoda, że tak oszczędnie gospodarował autor prawdą w innych kwestiach:1. Półprawdą jest napisanie, że konsorcjum dostało 50 mln (dokładnie: 48, ale mniejsza z tym), bez dodania, że na firmę związaną z Misiakiem przypadała ¼ tej kwoty.
2. Firma Workservice o kontrakt ubiegała się nie na mocy prawa współtworzonego przez Misiaka, lecz na mocy ustawy o promocji zatrudnienia, z roku 2004.
3. Kolejną półprawdą jest stwierdzenie, że chodzi o państwowe zlecenie, bez dodania, że opłacane było z pieniędzy Europejskiego Funduszu Solidarności…
4. … i wobec tego obwarowanych spełnieniem konkretnych wymogów. Chodziło o zlecenie non profit – czyli wykonywane tylko za zwrotem kosztów. Te koszty to głównie wynagrodzenia szkoleniowców i pośredników zatrudnienia. Oni zatem za swoją pracę dostaliby, oczywiście, wynagrodzenie i to jest swego rodzaju korzyść. Ale majątku firmy, a więc i pośrednio Misiaka, to by nie zwiększyło. Nieprawdą jest więc, że firma by na tym zarabiała w najlepsze.
Niemniej jest to tekst o niebo rzetelniejszy i bardziej wyważony od:
- pierwszych, histerycznych tekstów red. Renaty Grochal,
- bezpodstawnych i w istocie zniesławiających deklaracji red. Witolda Gadomskiego, że nie wierzy w ani jedno słowo Misiaka. Nawiasem: co się stało z tym autorem, dotychczas wysoko przeze mnie cenionym za profesjonalizm? Odprawa, jakiej mu w dzisiejszej GW udzielił Andrzej Kublik ws. gazu katarskiego, jest miażdżąca – co nie zmieniło, bo i z powodów chronologicznych zmienić nie mogło, sformułowania Jacka Żakowskiego w dzisiejszej „Polityce”, o aferze z zakupem katarskiego gazu,
- osiągającego szczyty radosnego absurdu tekstu red. Maciorowskiego […] z czasów apogeum sprawy (zwanej wówczas aferą) Misiaka, w którym to tekście autor barwnie opisuje wyczyny kolegów ze studiów przyszłego senatora, zakończone krótko: Misiakiem sąd się nie zajął.
I na koniec pytanie: czy nie nadszedł czas, by sprawę opisać dokładnie, z podaniem wszystkich okoliczności (jak choćby z takim drobiazgiem, że konsorcjum z udziałem Workservice bynajmniej konkursu nie wygrało, weszło tylko wskutek wycofania się zwycięzcy, dla którego, widać, te kokosy okazały się za mało pociągające)? I może by nareszcie zastosować zasadę audiatur et altera pars.
Z poważaniem
Stanisław Stupkiewicz [podałem pełne moje dane teleadresowe]
PS Kopię tego listu pozwalam sobie przesłać Senatorowi
Nietrudno się domyślić, że i tym razem odpowiedzi udzielił tylko Mailer Daemon. Zawziąłem się jednak, żeby tę twierdzę Gazeta jednak zdobyć. Poprosiłem więc osobę, z którą miałem kontakt w dawnych czasach, by treść mojego mailu dostarczyła pocztą trampkową – czyli po prostu zaniosła. Jej odpowiedź brzmiała:
Przesłałam twój list do Krajowego, mam potwierdzenia, że kilka osób go otworzyło, czyli dotarł.
Redakcja się w żaden sposób nie odniosła. Do mnie do tej pory też się nie odezwała, choćby ze uprzejmościowym A pocałuj-że nas w… No, ale w końcu
minęły dopiero trzy lata.
Ale to nie koniec sprawy. Litościwie pominę kubły pomyj, jakie na Misiaka wylewały media, wylewali politycy. On jednak nie pozostawał bierny. Już w kwietniu warszawski Sąd Apelacyjny zakazał emisji spotu PiS m.in. w części dotyczącej Misiaka i nakazał przeproszenie. Sprawy wytoczonej rzecznikowi partii Adamowi Hofmanowi senator nie wygrał, bo pozwany, oczywiście, schronił się za immunitetem. Stopniowo też reflektowały się media – nie bez sądowej zachęty ze strony zainteresowanego. Najdłużej (jak dotąd) broniła się „Rzeczpospolita”. Dopiero 20 stycznia 2012 wydrukowała przeprosiny. Przytaczam je, bo to pismo szczególnego charakteru, żeby nie napisać specjalnej troski:
Wyjaśnienie
Niniejszym prostujemy nieprawdziwe twierdzenie, które znalazło się w artykułach publikowanych w dzienniku „Rzeczpospolita” w 2009 roku, jakoby Senator Tomasz Misiak zgłaszał do ustawy stoczniowej poprawki, w efekcie których spółka Work Service otrzymała zlecenie, z którego miała uzyskać korzyść w wysokości 48 mln zł.
Nieprawdziwe jest twierdzenie, jakoby Tomasz Misiak sprawując mandat Senatora RP zabiegał o zmiany w ustawie z 2004 roku o promocji zatrudnienia i instytucjach rynku pracy w zakresie dotyczącym zwiększenia wydatków państwa na szkolenia bezrobotnych, z których to zapisów korzyść miała odnieść spółka Work Service.
Przepraszamy
Redakcja
Wcześniej podobne w treści sprostowania i przeprosiny zamieściły (-li):
- Grzegorz Napieralski,
- TVN (wygłosił Tomasz Sekielski),
- Dziennik Polski,
- Polska The Times,
- Tygodnik Solidarność,
- Dziennik (tu także istotne uzupełnienie, iż Senator Tomasz Misiak nie jest autorem ustawy stoczniowej, a jedynie zgłaszał do niej poprawki rządowe dostosowujące regulację do prawa europejskiego),
- Trybuna.
Pytanie za 50 (starych) złotych: kogo na tej liście brakuje? Bingo! Gazety, która całą tę dętą „aferę” stworzyła i rozdmuchała. „Aferę”, której skutkiem była przede wszystkim krzywda wyrządzona Tomaszowi Misiakowi, za co się przeprosin od „Gazety” – o ile wiem – nie doczekał. A także Platforma straciła (co prawda, trochę na własne życzenie) cennego nie tylko działacza, ale także świetnego reprezentanta medialnego. Wiele razy go słyszałem i mogę spokojnie powiedzieć: jak mało kto umiał się znaleźć w różnych rozmowach i polemikach.
Co się temu dziennikowi stało?
Częściowego wyjaśnienia może dostarczyć rozbrajająco bezradne wyznanie jego publicystki ekonomicznej Agaty Nowakowskiej: – Nie rozumiem, jak można rządu nie krytykować. To jednak nie tłumaczy temperatury publikacji. Gdybym chciał podążyć tokiem rozumowania, ulubionym przez niektórych autorów „Gazety” (głównie tych już wyżej wymienionych), doszukiwałbym się związku między tym, że T. Misiak jest z Wrocławia i red. E. Grochal określa ówże Wrocław jako swoje miasto. Czyżby, jak u Twaina, miało to pozostać tajemnicą, której nie bardzo chcieliśmy i chcemy dochodzić?
Do niedawna – jak wspomniałem w przytoczonym mailu – uważałem GW za swoją gazetę. Bo też współpracowałem przy jej tworzeniu od pierwszych godzin (głęboki kwiecień 1989). Po kilku latach wprawdzie odszedłem, z powodów, o które mniejsza, ale nadal skrupulatnie ją czytałem (w ciągu dwudziestu lat umknęły mi tylko dwa wydania, bo ktoś, komu powierzyłem kompletowanie gazety podczas mojej dłuższej nieobecności, dwa razy nawalił). Uważałem ją też za gazetę najlepszą w Polsce. Nadal zresztą pracują w niej autorzy, których teksty czyta się ze spokojnym przekonaniem, że zawierzyć im można. Niestety, coraz ich mniej. Wszelako nadal jestem stałym czytelnikiem GW i co najwyżej uważam ją za coraz mniej moją i już nie najlepszą w kraju, tylko najmniej złą; różnica niby niewielka, ale jednak. Twierdzę, że jeśli kierunek zmian ma się zmienić, musi chyba „Gazeta” zatrudnić fachowca od warsztatu dziennikarskiego – ze szczególnym uwzględnieniem jego istotnego elementu: rzetelności. Może być nawet partyjny.
PS Tomasza Misiaka osobiście nie znam. Z Wrocławiem ani Gdańskiem nie mam nic wspólnego. Jak i z PO ani żadną inną partią z przeszłości i teraźniejszości. Co najwyżej – parafrazując Briana z filmu „Kabaret” – z partią ludzi przyzwoitych.
PS2 W dzisiejszej „Gazecie” ukazał się tekst Dominiki Wielowieyskiej; dyskretnie, bez nazwisk, acz stanowczo odcina się w nim od rozpalonych, moralnie wzmożonych twórców list proskrypcyjnych.
Stanisław Stupkiewicz
Zdziwiłam się czytając pokaźną listę przeprosin dla T. Misiaka. Nie wiedziałam, ani że tyle ich było, ani, co prostowały, czego dotyczyły. Ale cóż, jako dziennik czytam tylko GW. Słowa o tym w niej nie było.
Podobnie jak autor, odnoszę wrażenie , że GW staje się mniej zła od innych dzienników.
Zadziwia stwierdzenie redaktor Nowakowskiej, że nie można rządu nie krytykować…
Czy właśnie na tym polega rzetelność dziennikarska? Moim zdaniem nie.
Dziennikarz powinien INFORMOWAĆ, a nie wyłącznie krytykować.
Natomiast artykuły Gadomskiego to po prostu szczyt niekompetencji i manipulacji.
Niestety nie każdy pomówiony, fałszywie oskarżony, czy zniesławiony przez media będzie miał tyle determinacji i pieniędzy, żeby bronić swojego dobrego imienia,jak senator Misiak.
Ja też wiele razy przecierałam oczy czytając red. Gadomskiego i zastanawiałam się, czy to mnie tak propaganda rządowa padła na mózg, czy z tym niegdyś dobrym redaktorem coś się porobiło.
Już po żadnej (dosłownie żadnej) gazecie nie można spodziewać się rzetelności, gdy się te ich HISTERIE wyczyta. 🙁
Oj mogą nam namieszać w łepetynach – no bo skąd niby mamy wiedzieć, że to o czym piszą, bardziej przypomina kawał o rowerach na placu Czerwonym.
Bo jaki interes mieliby, by nas wprowadzać w błąd? Interes poczytności sensacji, a jak nie, to może być interes szybkiego odfajkowania źle przygotowanej i wykonanej pracy – za nierzetelność nikt im nic nie zrobi, bo zaczną wrzask o zamykaniu im ust w demokratycznym wolnym kraju.
Wolnym? – od odpowiedzialności, przyzwoitości i kompetencji.
Renata Grochal ma w GW godnego partnera w postaci Wojciecha Szackiego. W dzisiejszym (17 VIII) wydaniu jego tekst zaczyna się zdaniem: Gdy wyraźnie zdenerwowany Donald Tusk tłumaczy się w sprawie współpracy syna z właścicielem Amber Gold… Oglądałem tę konferencję i zapewniam, że ani wyraźnie, ani niewyraźnie premier nie był zdenerwowany i nie tłumaczył się, tylko wyjaśniał – a to jednak pewna różnica.
Potem następuje obszerna analiza sytuacji w PiS. Może trafna. Trudno ocenić, skoro autor powołuje się jedynie na „członka kierownictwa partii”, „innego polityka PiS”, „naszego rozmówcę” i tak w całym tekście. Zapewne rzeczywiście tak mówią (nie śmiałbym przypuszczać, że to zmyślenia autora), ale jaką wiarygodność mają informacje ludzi, którzy nie chcą się wypowiadać pod swoim imieniem i nazwiskiem?
Przerzucania na premiera wrażenia zdenerwowania, nie należy się dziwić, bo to dziennikarze właśnie mieli powody do zdenerwowania. Premier punkt po punkcie obnażał ich głupotę i brak logicznego myślenia. Gdy po konferencji chórem orzekli, że taka konferencja ma zasadniczą wadę – była za późno – to pomyślałam sobie – no tak, gdyby była wcześniej to nie błaźnilibyście się przez cały tydzień. Nie przyszło im do głowy, by samemu pójść po rozum do własnych głów. Czy można się dziwić, że nie przyszło im do głowy, iż premier oczekuje od syna samodzielności i odpowiedzialności za własne czyny, skoro te cechy są im samym obce?
Gdy przez 12 godzin na dobę obcuje się z rzeczywistością typu ” z pewnych źródeł…” lub „jak poinformował anonimowy rozmówca” to pewnie tak postrzega się świat – zasada „sądzę ciebie według siebie” działa nieustająco.
gdybyśmy mieli ucziwie prowadzone konkursy,
to by takich „napaści” nie było..
i tyle…
P
Podobnie jak redaktor Stupkiewicz byłem u narodzin GW, zaproszony do wspólpracy przez ludzi o nieposzlakowanym morale i profesjonalizmie ( nikt z nich juz od dawna tam nie pracuje), ale miałem na tyle przyzwoitości że wycofałem się, nie po latach ,lecz kilku miesiacach. Od tej pory czyli od kilkudziesieciu lat, NIGDY nie kupiłem GW i tylko czasami czytam w internecie teksty jej autorów, z przerażeniem graniczącym z rozpaczą, ze mozna do tego stopnia „zejść na psy”. Nawet Rzepa, która rowniez od śmierci Dariusza Fikusa szła po równi pochyłej, nie upadła tak nisko, (aż do domentu kiedy redakcje objał red Lisiecki i przebił się przez dno). W GW najbardziej mnie odpycha jej obłedna, fanatyczna wiara w TINA i neoliberalizm, oraz katastrofalna nieudolnośc warsztatowa i niekompetencja żalosnych zawodowo dziennikarek, które nadają ton całej redakcji. Ale to inna historia.
1. Miłe, że „narciarz” zechciał mnie zaliczyć do ludzi pozbawionych przyzwoitości.
2. Zadziwiające, że na podstawie „czasami czytanych w internecie tekstów jej (GW) autorów” ma on tak głęboką wiedzę o poziomie tej gazety i wpływie na niego „żalosnych zawodowo dziennikarek”.
3. Nie wiem, skąd onże „narciarz” posiadł wiedzę, że jestem redaktorem. Przez pierwszych kilka miesięcy funkcjonowania GW nie miał możliwości się o tym dowiedzieć. Do końca zresztą swojego tam zaangażowania nie pełniłem żadnej funkcji redakcyjnej. Prawdą jest co prawda, że jakaś tam przeszłość redakcyjna za mną stoi. M.in. z czasów słusznie minionych miałem stały felieton w pewnym tygodniku fachowym. I kierowałem się żelazną zasadą: kiedy pisałem o sprawach ogólnych, podpisywałem się żartobliwym nomme de guerre (dziś by się napisało: nickiem). Kiedy jednak szarpałem kogoś lub coś konkretnego, zawsze czyniłem to z otwartą przyłbicą, czyli podpisując się imieniem i nazwiskiem.
Narciarz przyzwoity, a przynajmniej za takiego się uważa. To już coś. Redaktor St. nie, bo dopiero po latach się wycofał.
W GW, czego o Rzepie się nie da powiedzieć, obok tekstów w duchu „obłędnej, fanatycznej wiary” są publikowane i te z innych opcji. Narciarz tego nie wie, bo GW do ręki nie bierze, tylko kontrolnie sięga po zawartość, która utrwala go zapewne w poglądach.
Co do nieudolności warszatowych mogłabym się zgodzić, jakkolwiek na tle innych gazet (o całości mediów nie wspominając) nie jest w GW z tym warszatatem najgorzej. Jakkolwiek obniżenie poziomu jest zauważalne.