2015-09-22.
Pomniki dyktatorów, ciemiężycieli, satrapów z nadania własnego bądź obcego, wystawiane w dniach ich chwały, wraz z ich odchodzeniem znikają w sposób mniej lub bardziej naturalny. W atmosferze zażenowania lub skandalu. Mimo protestów zwolenników ciągłości historycznej i pamiętania nawet o dziejach niepięknych.
W ten ciąg pomników demontowanych po cichu lub burzonych z hałasem – nie tylko przecież w naszym kraju – wpisują się ostatnie wydarzenia w Pieniężnie. Wiążą się z usunięciem płaskorzeźby generała, zarazem wyzwoliciela od okupacji niemieckiej, jak i tego, który był odpowiedzialny za represje wobec żołnierzy AK na Wileńszczyźnie. Pomnik w Pieniężnie wzniesiono w latach 70. ub. w., niedaleko miejsca, gdzie radziecki generał, uważany za jednego z najzdolniejszych, m.in. jeden z dowódców bitwy na Łuku Kurskim, 18 lutego 1945 został śmiertelnie ranny podczas operacji wschodniopruskiej. Pochowano go w Wilnie.
Ten pomnik, jak wiele mu podobnych, wystawiono arbitralnie. Bez liczenia się z wolą czy odczuciami mieszkańców. Utrzymywany był najpierw z woli PRL-owskich władz, potem mocą porozumień konwencji międzynarodowych oraz umowy polsko-rosyjskiej z roku 1994 o grobach i miejscach pamięci. Mieszkańcy, a zwłaszcza środowiska kombatanckie, sprzeciwiały się honorowaniu rosyjskiego generała, współodpowiedzialnego np. za aresztowanie „Wilka”, czyli płk. Aleksandra Krzyżanowskiego, oraz za rozbrojenie i zatrzymanie 8 tys. żołnierzy AK, z których większość zesłano do łagrów lub przymusowo wcielono do Armii Czerwonej. Z ulgą więc, a nawet z radością, przyjęto zdemontowanie i odesłanie do magazynu wizerunku niechcianego generała. Lokalne władze zapowiadają usunięcie monumentu, do którego był przytwierdzony. Rosyjskie władze państwowe protestują. Polskie MSZ popiera stanowisko władz lokalnych. Jak i, zdaje się, większa część polskiej opinii społecznej.
Cmentarze należy szanować. Dbać o groby nawet najeźdźców. A czy należą się im pomniki?
Jeden pomnik chciany
My, Polacy, jako naród doświadczony obcym panowaniem, które objawiało się trzymaniem pod butem naszych ambicji, uczuć i roszczeń, jesteśmy wyjątkowo doświadczeni i w budowaniu pomników, i w demontowaniu tych, które były nam narzucane.
Już podczas zaborów, gdy tylko zaborcy słabli lub stawiali się bardziej ustępliwi, budowaliśmy pomniki swojej historycznej chwały. Żołnierzy, bohaterów, wieszczów. Wspomagały pamięć, gruntowały narodową dumę, podsycały nadzieje na powrót wolnej Polski. W tym samym jednak czasie, gdy tylko zaborcy chcieli i mogli pokazać swoją dominację i siłę, stawiali swoje monumenty. Niechciane, obśmiewane, lekceważone. Ale stały, górowały nad placami i ulicami, przypomniały, kto naprawdę ma władzę i rządzi.
Znamienna jest historia warszawskiego pomnika księcia Józefa Poniatowskiego. Składa się bowiem na nią los nie tylko tego monumentu, ale także dzieje kilku innych, które górowały nad warszawskimi ulicami.
Księciu Poniatowskiemu planowano wystawić pomnik w Warszawie już kilka lat po jego śmierci w nurcie Elstery. A planowano postawić go ni mniej ni więcej tylko w miejscu, w którym stoi dzisiaj, czyli przy Krakowskim Przedmieściu, przed Pałacem Prezydenckim, od roku 1818 nazywanym Namiestnikowskim, bo tam urzędował carski Namiestnik. Ojcem pomysłu ustawienia pomnika był książę Adam Czartoryski. Jak to było z upamiętnieniem księcia Józefa Poniatowskiego? Przypomnę pokrótce, bo znamienne są losy i tego „chcianego” posągu, i przeplatające się z nim dzieje innych warszawskich pomników. Niechcianych.
Mimo że książę już w chwili bohaterskiej szalonej śmierci w nurtach rzeki był postacią kontrowersyjną – wiele pań pamiętało mu na przykład, że w wyniku zakładu goły przemierzał na koniu ulice miasta, inni zaś wypominali mu uległość wobec królewskiego stryja, czyli Stanisława Augusta Poniatowskiego – warszawska ulica go pokochała. Żałoba po dotarciu wieści o klęsce lipskiej i śmierci księcia Józefa była powszechna. Od chwili śmierci – a zginął wszak tak, jak żył – stał się legendą. Oszalano na jego punkcie, zdobiąc jego podobizną miniatury, biżuterię, porcelanę, okolicznościowe karty, co się dało… Toteż plany wystawienia mu pomnika, i to przed Pałacem Namiestnikowskim, od razu zyskały wielu zwolenników.
Był rok 1814, gdy Krakowskie Przedmieście widziało niezliczone tłumy (aż się nasuwa porównanie z naszymi czasami…) witające trumnę swojego bohatera, konwojowaną przez jego podkomendnych. Tłumnie ją odwiedzano po wystawieniu w kościele Świętego Krzyża. W trzy lata później księcia Poniatowskiego pochowano z honorami w krypcie wawelskiej.
Jeszcze gdy księcia Poniatowskiego honorowano w Warszawie, pomysł wystawieniu pomnika rzucił książę Czartoryski. Za zgodą cara Aleksandra I, króla Polski, jeszcze wtedy łaskawego, powstał komitet jego budowy. Dzieje wznoszenia pomnika były długie. Złożyły się na nie perypetie z funduszami, ze znalezieniem rzeźbiarza (został nim Duńczyk Bert Thorvaldsen), z jego artystyczną wizją (strój rzymski czy polski), z planowanym miejscem jego umieszczenia. Dyskutowano Ogród Saski, pl. Krasińskich, placyk przy Krakowskim Przedmieściu w miejscu dzisiejszego Skweru Hoovera, a ostatecznie zadecydował car: książę na koniu miał stanąć na pierwszym dziedzińcu przed Pałacem Namiestnikowskim przy Krakowskim Przedmieściu, w przestrzeni między kratą a łańcuchami.
Potem w stawianie pomnika wdała się historia. Wybuchło Powstanie Listopadowe. Po nim o posągu mowy być nie mogło. Nowy namiestnik, pogromca powstańców, książę Iwan Paskiewicz, gotową statuę Thorvaldsena odesłał do lochów Modlina. Tam stała do roku 1840. Miała trafić na złom, ale ówczesny Namiestnik cara, czyli Paskiewicz, uzyskał zgodę na jej, można rzec, sprywatyzowanie. Jako swoją własność zabrał pomnik do własnego majątku w Homlu i umieścił w parku. Tam stał do roku 1922. Do Polski wrócił w następstwie Traktatu Ryskiego.
Pomniki niechciane
W czasie, gdy pomnik Poniatowskiego, bez nazwy (nieznany mężczyzna na koniu…), wystawiany jako dzieło Thorvaldsena, cieszył oczy rodziny i gości Paskiewicza w jego posiadłości, w Warszawie przed Pałacem Namiestnikowskim, pozostawało puste miejsce. Zapełniono je zgodnie z ukazem cara Aleksandra II. Generał Iwan Paskiewicz – z nadania carskiego Kniaź Warszawski – zmarł w roku 1856, a car rozkazał uczcić go monumentem postawionym w miejscu, gdzie jako Namiestnik rezydował. Wystawienie jego pomnika było policzkiem dla Warszawy i miało przypominać słynne słowa cara do polskiej delegacji: point de rêveries, koniec mrzonek. Znienawidzony pomnik znienawidzonego Paskiewicza stanął przy Krakowskim Przedmieściu w roku 1870.
A i on sam zasłużył się wciśnięciem Warszawie monumentu o równej mu renomie. Był to ustawiony w roku 1841 na Placu Saskim – dzisiaj to plac Piłsudskiego – 30-metrowy obelisk siedmiu oficerów rosyjskich, w tym pięciu generałów, Polaków, których jako zdrajców zabito w Powstaniu Listopadowym. Car i jego Namiestnik dziękowali im za wierność. Warszawiacy ten policzek podsumowali krótko, nawiązując do wizualnej strony dzieła Corazziego: Ośmiu lwów – czterech ptaków / pilnuje siedmiu łajdaków. Nazywano go także pomnikiem hańby.
Stał początkowo na Placu Saskim, potem przeniesiono go na Plac Zielony (dzisiaj Dąbrowskiego), gdy pod koniec wieku XIX trzeba było zwolnić miejsce pod ogromny sobór prawosławny, mający dominować nad Warszawą, także jako niechciane świadectwo obcego panowania i buty. Historia sprawiła, że i pomnik generałów, i sobór, i pomnik Paskiewicza miał spotkać ten sam los. Stało się to dopiero w roku 1917. Warszawą po wyrzuceniu Rosjan rządzili Niemcy. Po abdykacji cara Mikołaja II zgodzili się najpierw na usunięcie obelisku generałów-zdrajców z Placu Zielonego. Potem z Krakowskiego Przedmieścia wyprowadzono pomnik Paskiewicza. Wielką cerkiew rozebrano już w Wolnej Polsce (a trwało to aż do roku 1926). Te trzy obiekty coś łączy: miejsce. Plac Saski. Z nim także splotły się losy pomnika księcia Józefa Poniatowskiego.
Zresztą początkowo i Paskiewicz miał tam stać! Car zadecydował pierwotnie, że ta statua miała być postawiona za Ogrodem Saskim, na wprost bramy tegoż, naprzeciw pomnika znajdującego się na Placu Saskim, czyli obeliska generałów. Ale już w miesiąc po tej decyzji, po obejrzeniu dokumentacji, rozkazał, aby pomnik postawiono przed Pałacem Namiestnikowskim.
Jeszcze raz pomnik chciany
W roku 1922 pomnik księcia Poniatowskiego wrócił do Polski. Pod swoim już imieniem stanął, znakomicie wyeksponowany, na Placu Saskim. Podczas państwowego święta 3 maja odsłonił go ówczesny prezydent Polski Stanisław Wojciechowski. Posąg stał tam przez całe dwudziestolecie międzywojenne. Wojenne losy pomnika zakończyły się po Powstaniu Warszawskim. Po wysadzeniu w powietrze pałacu Saskiego, Niemcy posąg wywieźli na złom. Jego szczątki znaleziono w czerwcu 1945 na terenie fabryki Lilpopa. Zachowała się dłoń i fragment płaszcza. Dzisiaj to świadectwa barbarzyństwa znajdują się w Muzeum Powstania Warszawskiego.
Na Placu Saskim, nazwanym placem Zwycięstwa, pozostał cokół z czarnego sjenitu. Mimo sprzeciwów usunięto go z 3 na 4 maja 1946, gdy szykowano obchody pierwszej rocznicy zwycięstwa nad Niemcami. Na szczęście w Danii zachował się model wykonany przez Thorvaldsena. Władze Danii podarowały zburzonej Warszawie jego odlew (wykonany ze stopionego szczecińskiego pomnika cesarza Wilhelma… sic transit gloria mundi). Pałac Saski nie istniał i nie planowano jego odbudowy. Z różnych przyczyn – jak można się domyślić, ideologicznych (walczył wszak z Rosją!) – nie chciano eksponować księcia na Osi Saskiej ani w jej okolicy. Książę Poniatowski był niewygodny także jako symbol II RP, towarzyszący jej uroczystościom. Zdecydowano, żeby w roku 1951 ustawić go w kącie, w Łazienkach, przed Starą Pomarańczarnią.
Gdy tylko się dało, powrócono jednak do koncepcji najpierwszej, tej jeszcze z roku 1814: ustawienia księcia Poniatowskiego przy Krakowskim Przedmieściu. Jeszcze w roku 1922 wybór tego miejsca barwnie i celnie uzasadnił malarz Władysław Wankie: Jest jedno miejsce tak wyjątkowo piękne, jako tło dla podobnego monumentu, że nie tylko Warszawa, ale cała Polska nie ma drugiego, piękniejszego: miejsce po zrzuconym pomniku Paskiewicza. Nie można wymarzyć wspanialszych ram dla tej klasycznej rzeźby. Wtedy na to było za wcześnie. Miejsce się kojarzyło ze znienawidzonym Paskiewiczem. W latach sześćdziesiątych tych skojarzeń nie było. A i w relacjach z Rosją, czyli Związkiem Radzieckim, można było sobie pozwolić na więcej. Decyzją premiera Józefa Cyrankiewicza książę Józef Poniatowski stanął przed dawnym Pałacem Radziwiłłów, potem Namiestnikowskim, wówczas Urzędem Rady Ministrów, a dzisiaj Pałacem Prezydenckim. Był rok 1965. Pół wieku temu, jak strzelił. Pomnik widział niejedno i pewnie zobaczy wiele. Na razie tam jeszcze stoi.
Jeszcze raz pomniki niechciane
Podczas gdy powrót księcia Poniatowskiego na przedwojenną Oś Saską stał się niemożliwy, po jej zamknięciu Pałacem Lubomirskich przesuniętym wokół osi w roku 1970 (jedno z osiągnięć techniki!), w roku 1985 ustawiono tu kolejny pomnik niechciany. Po stanie wojennym, dla zaznaczenia panowania PRL-u, wystawiono monument „Poległym w Służbie i Obronie Polski Ludowej”. Warszawska ulica ochrzciła go natychmiast pomnikiem Utrwalaczy (w domyśle, zgodnie z nowomową, władzy ludowej). Niechcianych Utrwalaczy zdemontowano sześć lat później. Już po spektakularnym usunięciu jeszcze bardziej nielubianego pomnika Dzierżyńskiego z placu nazywanego jego imieniem (obecnie Plac Bankowy), dokonanym w listopadzie roku 1989. Za tymi pomnikami nikt dzisiaj nie płacze, chociaż ich demontowaniu towarzyszyły różne reakcje. Podobnie żywe dyskusje wzbudzało zdjęcie, w związku z budową metra, praskiego pomnika oficjalnie nazwanego Pomnikiem Braterstwa Broni (rosyjsko-polskim, a przez Warszawiaków ochrzczonego wdzięczną nazwą Czterech Śpiących). Gdyby nie budowa metra, pomnik zapewne nadal by stał, co jakiś czas chlastany czerwoną farbą, a na pewno obsmarowywany, zwłaszcza w prasie zwanej niepokorną. Choć przez lata nie budził nienawiści wśród mieszkańców Pragi, zwłaszcza starych, którzy pamiętali „wyzwolenie przez Ruskich”, zwykłych żołnierzy, nie „gienierałow”. Ale starzy mieszkańcy odchodzą, a nowi mają swoje zdanie. I prawo do niego.
No cóż. Los tego monumentu wskazuje dobitnie, że z opinią społeczną nie ma co walczyć na pomniki. Gdy silna władza będzie stawiała to, co uzna za słuszne, a czego ludzie nie będą mieli w sercach, ulica obśmieje i bez litości nazwie, znienawidzi, opluje, a przy nadarzającej się sposobności zwali z cokołu. Bo żadna władza nie jest wieczna. I żadne pomniki wieczne też nie są. O czym „waaadzy” należy przypominać.
***
Nie piszę tego przypadkowo i bez powodu. Powodem jest pomnik wiszący wciąż w powietrzu. Ofiar katastrofy smoleńskiej. Przy tym uważam, że to nazwa kamuflująca prawdziwe intencje osób i środowisk forsujących postawienie tego monumentu. Nie bez powodu usilnie chcą, aby stanął przy Pałacu Prezydenckim. Obok lub wręcz zamiast pomnika księcia Józefa Poniatowskiego. Ma to bowiem być upamiętnienie prezydenta Lecha Kaczyńskiego, któremu kadencję przerwała katastrofa samolotu lecącego na uroczystości w Katyniu. Miały być początkiem kampanii wyborczej, w której starałby się o reelekcję. Miał małe szanse na ponowny wybór. W tę ostatnią podróż, w której towarzyszyła mu małżonka, zabrał liczebną delegację złożoną z przedstawicieli Sejmu i Senatu, urzędników państwowych, przedstawicieli organizacji społecznych, słowem – kogo się dało. Tylko lot się nie powiódł. W wiadomych okolicznościach samolot spadł, a zginęło w sumie 96 osób.
Od pierwszych dni po katastrofie przedstawiciele politycznego zaplecza prezydenta forsowało zbudowanie mu pomnika. Ni mniej ni więcej tylko właśnie przed prezydenckim pałacem, w którym miał rezydencję i z którego wyruszył w tę ostatnią podróż. Jak wiadomo, wyruszył z podwójnym przez siebie zawinionym opóźnieniem, godząc się na lot i forsując lądowanie mimo złych warunków pogodowych.
Na wieść o katastrofie pod Pałac Prezydencki przychodziły setki poruszonych wypadkiem osób, zapalały tu znicze, składały kwiaty. To ma być jeden z powodów, dla których naciska się na postawienie tu pomnika.
Przypomnę, że setki osób przychodziły na Krakowskie Przedmieście, aby pożegnać księcia Poniatowskiego, którego pomnik stoi teraz przed właśnie w tym miejscu. Po dwustu latach historia księcia Pepi i dzieje stawianego mu pomnika odchodzą w cień. Ze strony zwolenników partii, z której się wywodził prezydent Kaczyński, a także z ust propartyjnych publicystów, a nawet historyków (!) słychać, że ten Poniatowski to postać nie tak znowu zasłużona, aby zasługiwała na pomnik w prestiżowym miejscu. Że był pół-Austriakiem, birbantem i hulaką, że za bardzo słuchał swego stryja-króla (jakby na wieść o jego przystąpieniu do Targowicy nie odesłał mu Orła Białego…), że walczył dla obcych, że właściwie nie był nikim szczególnym i zginął broniąc przegranej sprawy. A pomnik nie ma specjalnej wartości artystycznej. Nawiasem, takie argumenty padały z ust procarskich przeciwników postawienia Poniatowskiemu pomnika.
Wszystko będzie służyło jednemu: wprawieniu pomnika Poniatowskiego w ruch, usunięciu go sprzed Pałacu Prezydenckiego. Po to, aby zwolnić miejsce dla pomnika w intencji jego animatorów słuszniejszego. Jak się rozwinie sytuacja, zobaczymy po październikowych wyborach parlamentarnych. Głosując na PiS będzie się w pakiecie miało pomnik ofiar katastrofy smoleńskiej. Książę Józef Poniatowski wyjedzie na koniu gdzie indziej; może na razie do magazynu, a potem przed odbudowany Pałac Saski? Jak mówi warszawska ulica: „pożyjemy, zobaczymy”. Jeżeli tak się stanie i prezes PiS-u oraz jego wyznawcy doczekają się monumentu „swojego” prezydenta, oczywiście wystawionego i odsłoniętego przez prezydenta Dudę, będę ciekawa, jak i co będzie o tym mówiła warszawska ulica. Warszawiacy mają doświadczenie.
Jak zwykle, nazwą pomnik celnie.
Alina Kwapisz-Kulińska
Zawsze zdumiewała mnie zaciekłość w sprawach pomników. Wciska się ludziom pomniki wątpliwych bohaterów aby przeforsować aktualne interesy polityczne. Jeżeli ktoś chce uczcić jakąś osobę to może sobie postawić jej pomnik w ogrodzie, ale nie – zmusza się ludzi do postawienia pomnika, nadania imienia ulicy, szkole itp.
Symbole są najważniejsze i zamiast uszanować historię, dokonuje się „weryfikacji” postaci historycznych. W czasach PRL wyszukiwano osoby historyczne, którym można było przypisać jakąkolwiek lewicowość. Po zmianie ustroju surowo zweryfikowano poglądy i działania uczczonych pomnikami i usunięto wiele z obiektów. Walczy się też bezmyślnie z obiektami, które otrzymały imię jakichś lewicowych przywódców i dąży się do zniszczenia tych obiektów, takich np. jak Pałac Kultury w Warszawie, tak jakby nadanie imienia zaraziło obiekt jakąś chorobą.
Rozumiem i podzielam uczucia ludzi, którzy niszczą pomniki w chwili rewolucyjnego przełomu. Ale niszczenie po 25 latach od owego przełomu to głupota i barbarzyństwo. Gdyby pomniki (nazwy ulic, obiektów architektonicznych itd.) miały moc kształtowania umysłów, to nie odzyskalibyśmy wolności w 1918 czy 1989 r. Zniszczenie pomnika Czerniachowskiego to zniszczenie pamięci o człowieku, który był odpowiedzialny za los akowców Wileńszczyzny (choć pewnie w stopniu o wiele mniejszym niż Sierow), a o takich ludziach trzeba wiedzieć. O wiele bardziej wychowawcze byłoby ustawienie przy pomniku tablicy z krótką informacją, kim on był, co zrobił i z jakich powodów doczekał się w PRL uwiecznienia w takiej formie. Tępe, prawicowe idioty nie mają szacunku dla przeszłości własnej ojczyzny.
Niesłuszne pomniki, relikty epoki, jak Czterech Śpiących, Wdzięczności (w Parku Paderewskiego, d. na Rondzie Waszyngtona), etc., są częścią, chcąc nie chcąc, naszego życia, naszej przeszłości, składnikami losu miasta i kraju, świadectwem historii. Czy mamy wciąż zaczynać od początku, wymieniać fakty i monumenty na piękniejsze (tak się składa, że zwykle na szkaradniejsze), pisać dzieje na nowo, zacierać ślady? Tak się składa, że w dewastowaniu ich upodobanie znajdują tzw. środowiska niepodległościowe, nacjonalistyczno-patriotyczne, i kibolskie.
Dla kompromisu proponuje, aby usunac ksiecia i zamiast niego postawic pomnik Lecha Kaczynskiego okrakiem na samolocie. Pod pomnikiem tablica z napisem „Prosto do raju”.
@narciarz2 ale jak? W prześcieradle? Toć posłanka Sobecka omdleje!
Posłankę Sobecką dołożyć jako wdzięczne putto u podnóża.
Bez bicia przyznam, ze moj wpis był niesmaczny. Lech Kaczynski był poczciwym człowiekiem, choc posłał swojego przydupasa niejakiego A.Dude aby ten usunał przeszkody w rozkradaniu SKOKow. No, ale wtedy sie mogło wydawac, ze dno jest jeszcze daleko. Dopiero potem zrobiło sie naprawde obrzydliwie.
.
Tak czy inaczej, jestem ciekaw, jak warszawiacy beda nazywac pomnik Lecha Kaczyskiego. Moze „pomnik lotnika”? Tez niesmacznie. Ale na wszelki wypadek prosze o zgłoszenie tej nazwy do konkursu.
„Lottnika”, od Lotto. Rzeczywiście trafił. Pamiętam do dziś moje automatyczne skojarzenie, kiedy dziesiątego o dziesiątej usłyszałem to z telewizji: Jonasz !
Żarty żartami, ale logika pisowców podpowiada, że tylko pod pomnikiem można ukryć straszliwą prawdę.
Bo niezależnie od wszystkich innych okoliczności to prezydent Lech Kaczyński nie zdobył się na decyzję, która uratowałaby życie 95 osób.
A ja nigdy się nie dowiem, czy był na to za głupi, czy aż tak bardzo bał się brata.
@ j.Luk :
Pomnikowi Thorvaldsena zarzucano też, że „nasz bohater” na nim rozebrany. Proponowano, by chociaż czako miał na głowie:)
Jako zwolennik kompromisu proponuję zrobienie pomnika prezesa, razem z bratem prezydentem, jako założycieli tego i owego w Rzeczypospolitej. Pod brzuchem książęcego konia, jak Romulus i Remus. Oczywiście przyzwoicie, w bokserkach.
http://ruslan.pecado.pl/upload2/readfile.php?file=ruslan/pomnik1.jpg
Aż się prosi, żeby przytoczyć tu zdanie Antoniego Dudka (jakoś prof. przed nazwiskiem nie chce mi przejść przez klawiaturę). Dla mnie wsławił się przede wszystkim tym, że pisał o „tajnej misji” Michnika i Wajdy w Moskwie w roku chyba 1989, a może już 1990 (przepraszam, nie chce mi się sprawdzać). Ta „tajność” przejawiała się tym, że o wizycie pisały PAP i „Polityka”. Kiedy to „uczonemu” wytknął Jerzy Skoczylas (ten z Krakowa, powiązany z GW), onegoż A. Dudka in gremio wzięło w obronę Kolegium IPN, w tym skądinąd przeze mnie ceniony prof. Friszke. W swej laudacji podkreśliło m.in., że cechuje się on „rzetelną kwerendą”. No, faktycznie, przeoczyć tak niszowe źródła to żaden wstyd.
Ale wciąż funkcjonuje on np. w TVN24-ym programie „Tak jest”. I tam niedawno, w dyskusji nt. pomnika katastrofy smoleńskiej (czytaj: L. Kaczyńskiego), jako tegoż zwolennik zadał fundamentalne pytanie: jakie znaczenie dla Polski miał książę Pepi, a jakie Katastrofa. Sapienti sat.