Sławomir Popowski: Pucz, który pogrzebał Imperium19 min czytania

W poniedziałek, 19 sierpnia 1991 r, parę minut po godzinie 6.00, zadzwonił do mnie Bolek Porowski. Wówczas moskiewski korespondent “Expressu Wieczornego”, lub “Superekspresu”. – Dzieje się historia, a ty śpisz – powiedział. – Włącz telewizor, w ZSRR właśnie ogłoszono wprowadzenie stanu wyjątkowego. Do Moskwy ściągają czołgi…

To był mój drugi dzień pobytu w ZSRR. Po 5 latach pracy korespondenta PAP i kilku miesiącach przerwy – znów byłem w radzieckiej stolicy, aby opisywać ciąg dalszy “pieriestrojki” Michaiła Gorbaczowa. Tym razem, jako korespondent “Rzeczpospolitej”.

Nowa władza – GKCzP

Zerwałem się na równe nogi, zadowolony, że przynajmniej dzień wcześniej zdążyłem przekazać do Firmy korespondencję o Aleksandrze Jakowlewie, który ostrzegał o możliwości przewrotu, organizowanego przez partyjny beton. Włączyłem telewizor. Pokazywali “Jezioro łabędzie”, a potem lektor czytał komunikat, że Michaił Gorbaczow jest chory i jego obowiązki pełnić będzie wiceprezydent ZSRR Giennadij Janajew, a także, że powołano Państwowy Komitet Stanu Wyjątkowego (po rosyjsku GKCzP).

W jego skład, oprócz Janajewa – jako przewodniczącego – weszli: premier Walentin Pawłow, szef KGB Władimir Kriuczkow, minister Spraw Wewnętrznych Borys Pugo, minister obrony Dmitrij Jazow, członek Biura Politycznego KPZR Oleg Szenin, sekretarz KC KPZR nadzorujący WPK (kompleks wojenno-przemysłowy) Oleg Bakłanow, a także “główny kołchoźnik” kraju Wasilij Starodubcew oraz Anatolij Tiziakow – przewodniczący Asocjacji Przedsiębiorstw Państwowych oraz Obiektów Przemysłu, Budownictwa, Transportu i Łączności ZSRR.

Z komunikatu wynikało również, że władzę w kraju, do czasu powrotu prezydenta Gorbaczowa, przejmuje GKCzP i odtąd w całym kraju mają obowiązywać reguły stanu wyjątkowego…

Wojsko wkracza do Moskwy

Dalszych informacji nawet nie dosłuchałem do końca. Pobiegłem do swojej “łady” i pojechałem sprawdzić, jak wygląda w praktyce wprowadzanie stanu wyjątkowego. Koło mojego domu przy Kutuzowskim Prospekcie 7/4, nieomal na przeciwko hotelu “Ukraina”, sytuacja była spokojna. Nic się nie działo. Koło “Białego Domu”, gdzie wówczas znajdowała się Rada Najwyższa RSFSR (dla przypomnienia: Rosyjskiej Socjalistycznej Federacji Republik Radzieckich – bo tak wówczas nazywała się Rosja, rządzona od czerwca tego roku przez prezydenta Borysa Jelcyna) – także panował absolutny spokój.

Pojechałem dalej Kutuzowskim w stronę Szosy Mińskiej i MKAD (moskiewskiej obwodnicy). Zobaczyłem pierwsze kolumny wojskowe, ciągnące do centrum miasta, (wszystkie prospekty rozchodzą się promieniście od Kremla). Po drodze liczyłem wozy bojowe – transportery opancerzone i czołgi. 10, 20, 30…

To samo zobaczyłem na Lenińskim Prospekcie i przy Prospekcie Mira. Wróciłem do centrum miasta. Wojsko zajmowało właśnie strategiczne obiekty – zgodnie z doktryną sprawdzoną kilkadziesiąt lat wcześniej przez bolszewików. Obsadzano pocztę, dworce, najważniejsze urzędy państwowe. Czołgi i transportery opancerzone były dosłownie wszędzie. Zszokowani mieszkańcy Moskwy próbowali od ich załóg dowiedzieć się cokolwiek. Kto ich przysłał i po co? – żołnierze najczęściej nie potrafili na nie odpowiedzieć.

– Kazali i wsio – mówili, albo chowali się za pancerzem. Niektórzy z mieszkańców złorzeczyli im i wygrażali, krzyczeli, że nie wolno im strzelać do ludzi, bo przecież to też Rosjanie. Wtedy, do czego dziś przyznaję się ze wstydem, zdarzało się, że wychodziłem ze swojej roli korespondenta, poddawałem się emocjom i włączałem do sporów. Mówiłem o doświadczeniach naszego, polskiego stanu wojennego i przekonywałem, że przecież to tylko żołnierze…

W Białym Domu

Zbierając materiały do korespondencji przegapiłem jeden historyczny moment: gdzieś tak około 11.00 przed Białym Domem – tj. parlamentem – pojawił się Borys Jelcyn, który dzień wcześniej wrócił ze spotkania z Nazarbajewem w Kazachstanie. Wszedł na czołg i ogłosił, że to żaden Komitet Stanu Wyjątkowego, ale zwykły, antykonstytucyjny pucz, zamach na wolność i demokrację, którego organizatorzy zostaną pociągnięci do odpowiedzialności. Rosja się im nie podporządkuje i będzie stała na straży porządku konstytucyjnego…

Rozmawiałem potem z kolegami, świadkami tego wystąpienia. Byli zgodni: koło czołgu z którego przemawiał prezydent Rosji, było wówczas nie więcej niż kilkaset osób. Ale potem z każdą godziną przybywało ich coraz więcej i więcej…

Nie dość tego. W poprzek Prospektu Kalinina (dziś Nowoarbackiego), mniej więcej na wysokości gmachu RWPG, zaczęły pojawiać się pierwsze barykady. Bardziej symboliczne, aby mogły stanowić jakąkolwiek przeszkodę dla transporterów, nie mówiąc o czołgach. Ale były…

Były też pierwsze sukcesy. I największy w tym dniu, gdy okazało się, że kilka czołgów dowodzonych przez mjr. Jewdokimowa z gwardyjskiej Dywizji Tamańskiej przeszło na stronę Jecyna i po rozmowie z wiceprezydentem Rosji, gen. Ruckojem miały odtąd bronić dostępu do Białego Domu. Rzecz jednak ciekawa: mimo otwartego konfliktu, mimo groźby bezpośredniego starcia i wszystkich rygorów stanu wyjątkowego – rosyjski Biały Dom był właściwie otwarty dla dziennikarzy i korespondentów zagranicznych. Wystarczyło pokazać “udostawierienije” (akredytację), aby bez najmniejszych przeszkód dostać się do środka, porozmawiać z deputowanymi Rady Najwyższej RSFSR lub – wręcz – wejść na salę obrad.

Dlaczego Janajewowi trzęsły się ręce

Mniej więcej w tym samym czasie, w godzinach południowych odbyła się pierwsza (i jedyna) konferencja prasowa członków GKCzP. Sala centrum prasowego radzieckiego MSZ była wypełniona po brzegi. Przewodniczący Komitetu “puczystów” – Janajew – długo tłumaczył dlaczego zdecydowano się na taki krok…

Bo Gorbaczow jest chory, bo państwo radzieckie znajduje się w stanie rozkładu i trzeba przywrócić porządek w kraju, a także że planowane na 20 sierpnia podpisanie nowego Układu Związkowego, który miał zmienić charakter państwa radzieckiego z unitarnego na federacyjne – musi zostać odroczone. Prawdopodobnie już na zawsze, bo dla nikogo z obecnych w Centrum Prasowym nie było żadnych wątpliwości, że właśnie chęć zablokowania podpisania podpisania tego Układu, wynegocjowanego przez przywódców republik związkowych po wielu tygodniach sporów w Nowoogariewie – była jednym z głównych, jeśli nie najważniejszym powodem powstania GKCzP i faktycznego zamachu stanu.

Swego rodzaju symbolem, znakiem tej konferencji były pokazane w TV, na dużym zbliżeniu, trzęsące się ręce Janajewa. Mówiono wówczas, że to z powodów wielkiego napięcia nerwowego, a może nawet wewnętrznego konfliktu moralnego…

W rzeczywistości, jak okazało się później, przyczyna była o wiele bardziej prozaiczna. Dzień wcześniej, po wieczornej naradzie na Kremlu, w której uczestniczyli wszyscy najważniejsi aktorzy dramatu i na której podpisano podstawowe dokumenty i dekrety), a także ostatecznie ustalono, kto zostanie przewodniczącym GKCzP oraz “twarzą” puczu (wybierano między Anatolijem Łukianowem – przewodniczącym radzieckiego parlamentu i długo opierającym się Janajewem) – większość przeniosła się do nowego “szefa” państwa… i piła do rana. Premier Walentin Pawłow, o którym wiadomo było, że ma problemy z alkoholem, “ciągnął” tak ostro (podobno – jak sam potem mówił – kawę z jego ulubioną whisky), że następnego dnia, (tj. pierwszego dnia puczu), musieli interweniować lekarze. Praktycznie, został wyłączony… ale gdy już doszedł do siebie, pił dalej na swojej daczy – do końca puczu, aż do aresztowania…

Dziwny pucz

Ten pierwszy dzień zakończył się dla mnie o czwartej rano dnia następnego (o 2.00 czasu warszawskiego), gdy z ulgą wystukałem na swojej “zbrojowce” – dalekopisie, (bo przecież o “faksach”, komputerach itp nikt z nas, z b. “demoludów”, jeszcze wówczas nie marzył) – korespondencję dla “Rzepy”. Do dziś pozostała chyba najdłuższą w historii tej gazety. Zajęła prawie całą pierwszą kolumnę ówczesnego dużego formatu.

To był bardzo dziwny dzień. Zwłaszcza dla polskich dziennikarzy pamiętających, jak wprowadzano u nas stan wojenny. W rozmowach między sobą nawet żartowaliśmy, że „puczyści” powinni uczyć się profesjonalizmu od Jaruzelskiego. W końcu nikt nie strzelał, nikt nie został aresztowany i internowany, łączność działała, a Jelcyn mógł przekształcić “Biały Dom” – rosyjski parlament – w prawdziwe ognisko oporu.

Więcej, wystarczyło wyjechać poza Sadowoje Kolco, wewnętrzną moskiewską obwodnicę, aby przekonać się, że życie toczy się normalnie, a mieszkańców złorzeczących w kolejkach bardziej interesuje, czy uda im się cokolwiek kupić i włożyć do garnka, aniżeli sam przewrót. Napięcie zaczęło rosnąć dopiero następnego dnia, gdy do “Białego Domu” dotarły pierwsze informacje, że “puczyści” postanowili zmienić taktykę. Dotąd – mówiono – działali wg. scenariusza “czeskiego” z czasów praskiej wiosny.

Zakładano, że wystarczą pozory legalności (chory Gorbaczow i konstytucyjnie wybrany wiceprezydent Janajew, przejmujący jego obowiązki), a także sama demonstracja siły. Gdy jednak okazało się, że w ten sposób nic się nie da zrobić i że właściwie przegrano pierwszy moment zaskoczenia – postanowiono powtórzyć wariant “wileński”, ze stycznia 1991 r., gdy podjęto próbę szturmu na parlament litewski i wieżę telewizyjną…

Scenariusz “litewski”

W KGB i w gabinetach Ministerstwa Obrony zaczęto wówczas w pośpiechu przygotowywać plany zdobycia Białego Domu i aresztowania Jelcyna, jego współpracowników, a także czołówki znienawidzonej przez puczystów opozycji demokratycznej oraz liderów pieriestrojki (m.in. Aleksandra Jakowlewa). Koło bronionego przez coraz liczniej gromadzących się wokół Białego Domu przeciwników puczu zaczęli pojawiać się agenci KGB oraz “Alfy” (specjalnej jednostki KGB, która zasłynęła w Afganistanie, dokonując szturmu na silnie chroniony pałac prezydencki, aby obalić – zabić prezydenta Amina). W oparciu o ich doniesienia ustalano, które jednostki wojsk wewnętrznych i powietrzno-desantowych wspierać będą “Alfę”, kiedy otworzą ogień czołgi i kto będzie ostrzeliwał z granatników poszczególne piętra. Wreszcie, jak mają działać “alfowcy”, gdy już przebiją się do środka (wiązka granatów do każdego pokoju, serie z automatów, a potem aresztowanie tych, którzy to wszystko przeżyją).

Ale sytuacja zaczęła się zmieniać. Najpierw ogłoszono kolejne dekrety, ale tym razem Jelcyna, który podporządkowywał wszystkie związkowe struktury Ministerstwa Obrony, KGB i MSW, działające na terenie RSFSR – władzom rosyjskim.

To już było wprost rzucone wyzwanie.

I jeśli wcześniej puczyści mogli liczyć, że jakoś uda się dogadać z rosyjskim prezydentem, (którego rywalizacja z Gorbaczowem była powszechnie znana), to teraz walka toczyła się już na śmierć i życie. Na zasadzie: kto – kogo.

Mistrzowskim posunięciem Jelcyna okazało się zwołanie 20.08, w godzinach południowych, wielkiego wiecu koło Białego Domu. Już wiedziano o przygotowywanym szturmie. Informację o nim, dokładne plany, a także godzinę “0”, wyznaczoną na trzecią rano, w nocy z 20.08 na 21.08 – przekazał do rosyjskiego parlamentu gen. Paweł Graczow, (późniejszy minister obrony Rosji), ściągnięty do Moskwy przez puczystów z jego jednostkami wojsk powietrzno-desantowych. Łącznikiem podobno był gen. Gromow – ten sam, który dowodził wyprowadzeniem wojsk radzieckich z Afganistanu.

Obrońcy Białego Domu

Byłem na tym wiecu. Robił wrażenie. Na apel władz rosyjskich pod Biały Dom przyszło 50, a może nawet 100 tys. ludzi, z których większość została tu przez całą noc. Najpierw przemawiał Jelcyn, ochraniany płytami kuloodpornymi. Zapowiadał zdecydowany opór i wzywał do obrony demokracji, konstytucji i legalnie wybranego prezydenta, Gorbaczowa. Po nim przemawiali inni: Jelena Bonner, wdowa po Andrieju Sacharowie, a także jeden z liderów opozycji demokratycznej – prawosławny pop, (wyklęty poźniej przez Cerkiew Prawosławną) – o. Gleb Jakunin.

Wiec trwał kilka godzin. W tym czasie, na rozkaz władz rosyjskich, drogi dojazdowe do Białego Domu zostały zablokowane ciężarówkami, autobusami i trolejbusami, wzmocniono barykady i zorganizowano obronę wszystkich wejść do rosyjskiego parlamentu. Było też już wiadomo, że utworzono i po wojskowemu zorganizowano zupełnie nieźle uzbrojone oddziały obrońców…

Najważniejsi okazali się jednak ci, którzy po prostu przyszli pod rosyjski parlament, aby bronić demokracji i wolności. Nawet te dziewczyny i kobiety, które w kilku szeregach, trzymając się za ręce przegrodziły Kutuzowski Prospekt niedaleko mojego domu, by – niczym żywe tarcze – zablokować czołgom i wojsku dostęp do parlamentu. – Przecież – przekonywały – żołnierze nie bedą strzelać do kobiet…

Bunt “Alfy”

I w pewnym sensie miały racje. Najpierw do buntu doszło w samej “Alfie”, o której mówiono, że na sam jej widok lepiej złożyć broń. Szeregowi specnazowcy sprzeciwli się planom swoich dowódców i uznali, że wobec masowej obrony Białego Domu, operacja “Grom” (bo taki kryptonim nadano w planach szturmowi na rosyjski parlament) jest nie do wykonania bez setek, jeśli nie tysięcy ofiar, a ich rzezi nie chcą brać na swoje sumienie. Mówiąc krótko: doprowadzili do sytuacji, w której ich dowódcy musieli przekazać Kriuczkowowi i szefostwu KGB, że “Alfa” rozkazu nie jest w stanie wykonać i nie wykona.

W tym samym czasie, również w dowództwie wojskowym zrozumiano, że awantura zaczyna przybierać niebezpieczne rozmiary i lepiej jest się w nią nie angażować. Wprawdzie, marszałek Jazow domagał się zdecydowanych działań, ale w krytycznym momencie, gdy wszystko zależało od tego, czy Paweł Graczow wyda rozkaz swoim jednostkom, aby ruszyły na Biały Dom – jego komenda była jednoznaczna: “stojat’”.

Trzy ofiary

To wszystko działo się jednak za kulisami. W otoczeniu Jelcyna już wiedziano, że szturmu nie będzie, ale stan alarmu obowiązywał. Przez całą noc z wtorku na środę sytuacja była maksymalnie napięta. Wystarczyła iskra, jedno niepotrzebne starcie, nieodpowiedzialna decyzja nawet niższej rangi oficera, który postanowił by bronić sowieckiej ojczyzny, “jedinoj i niedielimoj”, aby doszło do eksplozji… Zresztą niewiele brakowało. Na Sadowym Kolcu, niecały kilometr od Białego Domu, w przejeździe pod Prospektem Kalinina, obrońcy parlamentu usiłowali zatrzymać przejeżdżający oddział wojska. Ktoś próbował własnym ciałem zatarasować drogę, ktoś inny usiłował wyciągnąć z transportera żołnierzy…

Padły strzały… I trzy trupy. Jedyne ofiary śmiertelne tego puczu…

Ale kto wie, może właśnie i to spowodowało, że jednak wojsko nie ruszyło na parlament i następnego dnia Jazowowi nie pozostawało nic innego, jak tylko podpisać rozkaz o wycofaniu wszystkich jednostek z Moskwy… I to był faktyczny koniec puczu. Następnego dnia, gdy rano poszedłem do Białego Domu, panowała już zupełnie inna atmosfera: zwycięstwa. Debatowano, kto poleci do Foros, aby uwolnić Gorbaczowa, a także jakie powinny być dalsze losy puczystów. A kiedy już ustalono skład ekipy i kto będzie towarzyszył wiceprezydentowi Rosji – Aleksandrowi Ruckiemu – okazało się, że będą się ścigać z “puczystami”, którzy również wybierali się do Gorbaczowa, aby w ostatniej chwili próbować jeszcze odwrócić bieg wydarzeń na własną korzyść.

Aresztować puczystów

18 sierpnia, dzień przed oficjalnym ogłoszeniem powstania GKCzP, byli pełni buty, gdy ich delegacja (był w niej Walerij Bołdin – najbliższy i o najdłuższym stażu współpracownik Gorbaczowa) – żądała faktycznego oddania władzy przez Gorbaczowa, odcięła go od wszelkiej łączności ze światem zewnętrznym, a w istocie internowała, pozbawiając kontroli nawet nad “walizeczką” z kodami atomowymi. Teraz, trzy dni później, tak naprawdę chodziło im już tylko o uratowanie własnej skóry…

Bezskutecznie. Większość została aresztowana bezpośrednio po powrocie z Foros do Moskwy, już na rządowym lotnisku “Wnukowo 2”, albo kilka dni później, bo wcześniej chronił ich immunitet deputowanych, lub też – jak w przypadku Walentina Pawłowa – aż “dojdzie do siebie”. Trwał już zresztą spór o to, kto powinien tego dokonać: prokuratura radziecka – związkowa, czy rosyjska.

Niektórych nie zdążono aresztować. Borys Pugo – minister spraw wewnętrznych – zastrzelił się zanim przyszli po niego z nakazem zatrzymania. Nikołaj Kruczina, szef wydziału administracyjnego KC KPZR i odpowiedzialny za jej finanse, (w ogóle niewidoczny w dniach puczu), nie wiadomo dlaczego popełnił samobójstwo, rzucając się z okna. Wreszcie, samobójstwem zakończył bliski doradca Gorbaczowa we wszystkich rozmowach rozbrojeniowych – marszałek Achromiejew. Powiesił się w swoim gabinecie. Nawet niebrany pod uwagę przez puczystów, przerwał swój urlop i sam się zgłosił do współpracy z GKCzP, bo – jak napisał tuż przed śmiercią w liście do Gorbaczowa – w całości podzielał ich racje.

Błąd Gorbaczowa

Wbrew pozorom, to nie był jeszcze koniec. Po trzech dniach puczu w Moskwie zaczęła się trzydniowa rewolucja. I taki też tytuł – pamiętam – dałem swojej korespondencji z Moskwy: “Rewolucja po puczu”. Zdaniem komentatorów, Gorbaczow popełnił wówczas wielki polityczny błąd. Po powrocie do Moskwy, zamiast prosto z samolotu udać się do Białego Domu, aby spotkać się z rosyjskimi deputowanymi, którym zawdzięczał swoje uwolnienie – pojechał do domu. Tłumaczy go jedynie to, że w drodze powrotnej, po wielkich emocjach, kiedy naprawdę nie byli pewni swoich losów i przyszłości – jego żona, ukochana Raisa, straciła przytomność, została częściowo sparaliżowana i walczyła o życie…

Ale też cena, jaką przyszło mu za to zapłacić była wysoka. Stracił ostatnią szansę, aby w tej nowej Rosji, jaka się wówczas rodziła, zachować pozycję przywódcy, lidera. Do oficjalnego spotkania z rosyjskimi deputowanymi doszło dopiero następnego dnia po powrocie, 23.08. Byłem wówczas w Białym Domu. Gorbaczow wygłosił wówczas chyba najgorsze w życiu przemówienie, utrzymane w swoim klasycznym stylu; nazbyt ogólnikowe, z którego nic nie wynikało. Przeciwnie.

Sprawiał wrażenie, jakby kręcił i niczego nie rozumiał z tego co się stało, że jego państwa i władzy już faktycznie nie ma. Za to Jelcyn triumfował nie szczędząc Gorbaczowowi gorzkich słów prawdy i umiejętnie dawkowanej krytyki, by na koniec, na sali obrad, wobec zebranych deputowanych i samego Gorbaczowa demonstracyjnie podpisać dekret o delegalizacji KPZR, której sekretarzem generalnym Gorbi oficjalnie wciąż jeszcze pozostawał.

Rewolucja po puczu

To było jak wystrzał z Aurory i sygnał do rewolucji. Wieczorem, na Łubiance, przed siedzibą KGB zaczął się gromadzić wielotysięczny tłum. Ściągniętym dźwigiem obalono pomnik Dzierżyńskiego. Wzorem rumuńskim tłum ruszył następnie na położoną kilkaset metrów dalej Starą Płoszczad’, gdzie znajdowała się siedziba KC KPZR. Usiłowano wedrzeć się do środka i zająć budynki, aby nie dopuścić do zniszczenia dokumentów. Częściowo się to udało. Gieorgij Szachnazarow, przez lata najbliższy doradca Gorbaczowa, napisze potem w swoich pamiętnikach, że jego przyjaciel Anatolij Czerniajew, (również doradca Gorbiego) – osobiście mógł się przekonać, że wcześniejsze plotki o istnieniu tajnego, podziemnego przejścia ze Starej Płoszczadi do Kremla były prawdziwe. Właśnie tą drogą, w krytycznym dniu ewakuował się z gmachu KC, zabierając najważniejsze dokumenty.

Ten rewolucyjny wybuch udało się jednak opanować. Już po obaleniu pomnika Dzierżyńskiego, gdy tłum demonstrantów szturmował KC i zamierzał udać się na plac Oktiabrskij (dziś Kalużskij), aby rozprawić się również z pomnikiem Lenina – zjawili się przedstawiciele Białego Domu, aby jednak uspokoić nastroje. Pamiętam, że był wśród nich Siergiej Stankiewicz – jeden z liderów opozycji demokratycznej. Udało się im przekonać tłum. Rewolucja została opanowana…

Agonia Imperium

Pucz i wydarzenia tamtych dni, równo sprzed 20 lat, to był rzeczywisty koniec radzieckiego Imperium. Do puczu ZSRR znajdował się na równi pochyłej, ale istniała jeszcze jakaś – choćby minimalna – szansa na to, że przetrwa, nawet w odmienionej formie. Teraz czekała go już tylko przyspieszona agonia. Gorbaczow, niczym Napoleon po powrocie z Elby, zyskał jeszcze swoje 100 dni, coś jeszcze próbował zrobić, reanimować proces nowoogariewski i mimo wszystko doprowadzić do podpisania nowej umowy związkowej.

Ale już tylko on w to wierzył. Stawał na głowie, aby przekonać przywódców innych republik, (przede wszystkim Rosji i Ukrainy), aby pozostać przy wynegocjowanym wcześniej federacyjnym kształcie państwa, ale ci chcieli już nie federacji, ale jeszcze luźniejszej konfederacji. A tak naprawdę każdy z nich gotów był pójść już w swoją stronę. To także był pośredni skutek puczu. Unaocznił wszystkim, że władza centralna, związkowa nie sięga poza Moskwę, skoro wszystkie republiki związkowe praktycznie – mniej lub bardziej dyplomatycznie – albo całkowicie zignorowały dekrety GKCzP, albo otwarcie wystąpiły przeciwko, mając świadomość, że Moskwa nic już im nie zrobi. Przynajmniej bez ryzyka wojny domowej.

W rezultacie, po powrocie z Foros, władza Gorbaczowa była jeszcze bardziej iluzoryczna i ograniczona. W najlepszym razie do murów Kremla, a tak naprawdę kilku zajmowanych przez niego kremlowskich gabinetów. Było jedynie sprawą czasu, kiedy zostanie z nich usunięty.

“Przejmujemy wszystko…”

Z dni puczu zapamiętałem jeden charakterystyczny moment. To było kilka dni po tamtych dramatycznych wydarzeniach, podczas wielkiej manifestacji zwycięstwa i triumfu, gdy składano hołd trzem ofiarom GKCzP, a Prospektem Kalinina (obecnie Nowoarbackim) niesiono długą, chyba stumetrową, trzykolorową flagę rosyjską. Udało mi się dostać wówczas na balkon Białego Domu, zastępujący trybunę. Rozmawiałem z Olegiem Rumiancewem, jednym z działaczy opozycji demokratycznej, którego poznałem podczas wielkich demonstracji moskiewskich, bodaj jeszcze w 1989 r…

Podszedł do nas Rusłan Chasbułatow, ówczesny przewodniczący Rady Najwyższej RSFSR. Na pytanie Olega: zwyciężyliśmy i co dalej? – Chasbułatow zdziwiony pytaniem odpowiedział: jak to co? – Przejmujemy wszystko, banki, przedsiębiorstwa, zakłady…

I to był faktyczny koniec ZSRR. Ktoś powiedział, że XX wiek zaczął się z opóźnieniem, gdy wybuchła I wojna światowa, a nawet jeszcze później, z początkiem rewolucji bolszewickiej w Rosji. Ale skoro tak, to skończył się on również z prawie dziesięcioletnim wyprzedzeniem, gdy sierpniowy pucz przesądził definitywnie o rozpadzie radzieckiego Imperium. Wynika z tego, że był to najkrótszy wiek w historii.

Sławomir Popowski