Andrzej Lewandowski: Historia trwale żywa8 min czytania

królak2015-05-24.

ECHA WYDARZEŃ: Wciąż jeszcze maj – kiedyś miesiąc m. in. Wyścigu Pokoju. A w historii imprezy – ważne miejsce dla Stanisława Królaka. Pierwszy rodak, który wygrał i w ten sposób otworzył ważny rozdział. Staszka od dawna nie ma wśród nas. Choroba pokonała go 31 maja 2009 roku. Pamięć została. O sławnym kolarzu, dobrym człowieku, o sporcie szosowym tamtych czasów. Słowa zapisanego na dysku wywiadu są echem dawnych, ale przecież rzeczywistych czasów. Odwołuję się więc do pamięci i dawno publikowanej rozmowy… Staszka nie ma, wspomnienie wciąż żywe. O Nim, o sporcie, o życiu…

***

Stanisław Królak – dziś: siwa czupryna, lat wiele na karku i werwa godna młodzieńca. Spotkaliśmy się w Warszawie, na Grochowskiej 7 b. Królak pomaga przygotować salon rowerowy. Pod swoim nazwiskiem? – W pewnym sensie, bo właścicielką będzie córka, ale obok nazwiska męża Bończak, zachowała panieńskie. Próbujemy. Pawilon stał, podatki trzeba było płacić, niech pracuje. Pomagam i będę pomagał. Bo lubię być aktywny. Dla mnie rower to nie tylko wspomnienie oraz kawał życia. Także przewidywanie, że ma przyszłość. Widziałem w telewizji film z Danii, masa ludzi na rowerach; w Holandii – podobnie. U nas też tak będzie. Rower się do tego przygotował. Można wsiadać w garniturze, można w mini, można nawet w sutannie – zobacz ten, właśnie pasuje księżom i zakonnicom…

Na górze wnuczka będzie prowadziła klub fitnessowy. Kończy AWF, dobrze się uczy, ma za sobą różne kursy w dziedzinie, którą będzie zawodowo uprawiała. Pójdzie „na swoje”. Wszystko przygotowujemy do otwarcia. Jest też miejsce na duży szyld – chyba w tle będzie, jak prowadzę czołówkę… O, a ten pasek moich ogromnych fotografii będzie nad rowerami…

Słowem – nadal w kolarstwie, znów w kolarstwie. Po karierze wyczynowej był warsztat rowerowy, był interes ogrodniczy, znów rower wychodzi na plan pierwszy.

królak 2Stanisław Królak – wczoraj. Sławny kolarz, a za sprawą kolarstwa sławny człowiek. Był okres, gdy każdy młodzieniec chciał być Królakiem, a każdy człowiek na rowerze wyścigowym wydawał się Królakiem.

W uproszczonej historii kolarstwa były takie etapy: przed Królakiem (Kapiak, Wrzesiński, Sałyga, Napierała, Wójcik i wiele innych sław międzywojnia oraz okresu powojennego), po Królaku (Szurkowski, Szozda, Kowalski, Mytnik. Lang, Nowicki. Czechowski i wielu innych), a między etapami KRÓLAK – punkt, który dal niejako podwaliny pod złotą erę. Nie miał tak aż tak błyszczących, sukcesów jak wspaniali następcy, ale stworzył dla następców ważny punkt odniesienia: wygrać Wyścig Pokoju. A kto był zdolny wygrać tę imprezę, był gotów do dalszego marszu ku sławie. Królak startował w Wyścigu Pokoju siedmiokrotnie, szybko pokazał się w czołówce, w roku 1956 wygrał. Jako pierwszy polski kolarz! W układzie krajowym był jeszcze mistrzem Polski wielu specjalności: szosa indywidualnie, drużynowo, przełaj, drużyna na torze… Kolarz uniwersalny.

Rozmawiamy więc w scenografii kolarskiej. Pachnie lakierem i gumą, błyszczy różnymi barwami, jest bielutko i zarazem kolorowo.

– Policzyłeś przejechane kilometry?

– To nie jest trudne. 15 – 16 tysięcy kilometrów rocznie, prawie 15 lat… Nie liczę roweru traktowanego użytkowo.

– Po dziś?

– Zdarza się, ale nie ma co o tym mówić.

– Pamiętasz szczegóły tego Wyścigu z 1956 roku?

– Jak można zapomnieć?!

– Trudno było?

– Bardzo trudno. Gdy zdobyłem przodownictwo trzeba było się bronić. A sił mieliśmy coraz mniej. Po każdym etapie wzdychałem z ulgą: Boże, jeszcze raz się udało! I kołatała się po głowie obawa przed defektem. Wtedy wszystko trzeba było naprawiać samemu. To ogromna trudność. Nawet, jeśli się próbuje np. udoskonalić pompkę montując w niej nabój gazowy – jak do syfonu wody. Zmiana gumy to półtorej minuty. Gdy ćwiczyliśmy, było krócej, minuta 10 sekund, ale w czasie walki idzie trudniej. A bywa, że ręce zgrabiały – zwłaszcza w początkach maja – i gumę niemal zębami trzeba ściągać. Przed Wyścigiem kupiłem od Duńczyków dwie gumy 20 – gramowe. Wytrzymały. I ja też. Strach jednak był. Coraz to wydawało się, że guma robi się miękka, co jakiś czas przecierałem ją rękawiczką – obawa też odbiera siły.

– W kronikach zapisano, ze by zapewnić sobie pomoc kolegów zaproponowałeś podział nagrody głównej. I że za wygrany na mecie motocykl SHL dostałeś 7 tysięcy złotych i każdy kolega z drużyny dostał po tysiącu. Bajka, czy prawda?

– Prawda. Tyle, że co to za nagroda. Później były samochody, a dziś…

– Ale trasę ponad 2200 km pokonałeś z przeciętną szybkością prawie 37,4 km na godzinę. I etapy bywały długie: 224 km 228, ten, który dal ci prowadzenie – 190 km…

– Fakt. I rowery jednak cięższe, i drogi gorsze.

– Bardzo się zmieniło kolarstwo od tamtych czasów?

– W pewnym sensie – tak. Sprzęt obowiązują te same kanony, ale materiały są lepsze, lżejsze, niezawodność większa. Mój rower ważył tyle, albo i więcej niż dziś sportowo – turystyczne z bajerami. Do tego guma pod siodełko, dwie przez pierś… Różne detale sprzętowe ułatwiają kolarzowi życie. Podział zadań w walce też jest jaśniejszy niż kiedyś; każdy wie, co i kiedy ma zrobić. Regulaminy już dawno pozwoliły na taką pomoc, że defekt nie stanowi rozstrzygającej groźby. Z głodu nie da się stanąć dęba – bidon na czas podadzą z auta. Dalej. Życie wymusiło specjalizację – dziś nie da się być znakomitym kolarzem „od wszystkiego”. Nawet w Tour de France są sprinterzy, którzy początkowo kolekcjonują zwycięstwa etapowe – i już zdobyli sławę – a potem rezygnują. Warunki i metody treningu też łatwiej wybrać. Nie katować się w zimie między Zakopanem a Nowym Targiem, lecz tam, gdzie cieplej. Można wybierać swoją drogę – czy np. zauważyłeś, że o Armstrongu w markowych imprezach raczej było cicho, za to Tour znów wygrał jak chciał. Taki typ kolarza. Innym łatwiej niż dawniej o nabijanie kilometrów w walce. Gdzie przy okazji można pomyśleć o własnym zapleczu materialnym.

– Dawniej to było nie do pomyślenia. Pamiętasz…?

– Tak zwaną aferę Kozłowskiego? Dostałem 3 lata dyskwalifikacji, potem karę zmniejszono do roku. Łamanie zasad amatorstwa.

– Ile dostawałeś wtedy za start?

– Tysiąc złotych, inni po 300, ale oni grali rolę tła. A przecież trzeba było z czegoś żyć i rodzinę wesprzeć. W tym sensie także kolarstwo bardzo się zmieniło.

– Przez to stało się bardziej uczciwe, Nie tylko na szosie, ale w pierwszym rzędzie w obyczaju. Stało się zawodem, Z mistrzami i czeladnikami, z pracą, płacą i negocjacjami w tej mierze. Dwa pytania w jednym, oba mało dyskretne. Jak to było z wymierzaniem sprawiedliwości pompką? Na sąsiadach zza wschodniej granicy. I jak z dopingiem?

– Z pompką to jest tak, że legenda bywa mocniejsza od rzeczywistości. Dlatego nie polemizuję, bo i tak przegram. Powiem jednak jasno, że mnie pompka do wymuszania posłuchu nigdy nie była potrzebna. Po pierwsze, dlatego, że będąc masywnej postury już przez to określałem swoją pozycję. Po drugie – ponieważ należałem do tej kategorii zawodników, których w każdej akcji z góry szanowano, bo byli potrzebni, dawali innym szansę powodzenia. A doping? Nie miałem z nim do czynienia. Myśmy w ogóle wtedy nie mieli o tym pojęcia. Na szczęście – myślę. A inni? Pewnie wiedzieli więcej. „Z widzenia” sprawę zobaczyłem raz. W roku 1954. Był etap do Pardubic. Uciekliśmy w mocnym towarzystwie i twardo postanowiłem, że wygram. Bo finisz nie na stadionie, nie na ulicy, ale na torze, a myśmy z Gieniem Michalakiem tor w różnych wersjach ćwiczyli, włącznie z jazdą za motorami. W pewnej chwili patrzę, a to Rużiczka wyjmuje jakąś buteleczkę, coś pije, wyrzuca, rozchodzi się zapach eteru i…

– Wiem, Królak wygrał etap. Wracamy do dzisiejszego obrazu. Jest wśród tych rowerów twoja wyścigówka?

– Jest. To ta. Wygląda zupełnie przyzwoicie, prawda? Zwłaszcza, że wokół współczesne cudeńka. Patrz, jakie fajne i różne siodełka, kształt ram. O, ten rower ma tarczowe hamulce, tamten amortyzatory. Idziemy z duchem czasu.

– Ale przeszłość też pomaga…

– Sam się dziwię, że tyle osób jeszcze pamięta. To przecież było dziesiątki lat temu. Moja wnuczka ma 22 lata! Zapomina się wielu świetnych sportowców, których ja podziwiałem, a moja osoba jest dalej w pamięci.

– Pewnie, dlatego, że to echa długich tęsknot za sportowym sukcesem, związek z Wyścigiem Pokoju, który miał wielomilionową widownię oraz sympatię w wymiarze trudnym do określenia. No i faktu, że zwycięzców zawsze się lepiej pamięta. A już zwycięzcę spośród tych, którzy stworzyli pewien punkt etapowy historii rozwoju sportu!

Andrzej Lewandowski