Ameryka, a z nią pewnie reszta świata, po śmierci Muhammada Alego urządziła sobie gigantyczny festiwal ludzkiej wielkości: bo nie tylko był on największym w dziejach boksu, ale też mędrcem jak nikt inny, kochającym ludzi i walczącym o prawa człowieka, niezależnie od koloru skóry i religii.
Był to rzeczywiście człowiek, którego siła witalna i humor relaksowały nas w świecie pełnym napięć — przekonując, że wiara we własną wielkość prowadzi do wielkiego sukcesu, szczególnie gdy w DNA dziedziczy się wielki talent — a w przypadku boksera niezwykłą inżynierię ciała — ale niewielu z nas uświadamiało sobie, że cały ten spektakl odbywał się w bokserskim ringu, który służy do powolnego zabijania.
Nasza niezdolność do delegalizacji boksu, który — jak żaden inny sport — polega na powodowaniu kalectwa, a z nim pełzającej śmierci (sam Ali pełzał tak przez ostatnie 40 lat swojego życia), jest wielką ilustracją hipokryzji, jaka nami rządzi. Inną taka hipokryzją jest światowy rozkwit religii, mimo że od wieków w imię Boga –i wbrew jego przykazaniu — sankcjonuje ona zabijanie.
Obejrzałem ostatnio film pod tytułem „Niewierzący”: poza przekonującymi argumentami ateistów przeciwko istnieniu Boga są w tym filmie sceny z setkami i tysiącami niewierzących, zgromadzonych w Ameryce, Kanadzie i Australii. Z rozmów z nimi i z badań opinii wynika, że ponad 80% z nich, w obawie izolacji od reszty ludzi, nie przyznaje się do swego ateizmu.
A przecież to spośród tych, którzy zabobony (boks jest takim zabobonem) zastąpili świeckim humanizmem, powinni rekrutować się liderzy dzisiejszego pławiącego się w irracjonalności świata. Pojawił się taki przywódca w Ameryce: nazywa się Bernie Sanders i jest niewierzącym 73-letnim urodzonym w Brooklynie polskim Żydem. Szkoda, że nie ma szans, żeby zostać prezydentem.
Jak długo będzie się koronować królów zabijania w bokserskim ringu, tak długo jeszcze pożyjemy w zakłamaniu.
Marian Marzyński