Rozdział IV o paczkach, iksie i Edmundzie Dantèsie.
Po treningu drużyny Janusz powiedział, że może jednak przyjąć porucznika do drużyny. Na próbę. Wiedziałem, że tak przyjęty porucznik byłby za Januszem, i to byłoby bardzo źle, a jeszcze pamiętałem co mi mówiła mama. Powiedziałem że nie zgadzam się, że ubek kradnie paczki UNRRA i stąd porucznik ma czekoladę:
– Jego ojciec ma w garażu pełno tych kradzionych paczek.
– Jak taki jesteś mądry, to idź i przynieś jakąś paczkę – powiedział do mnie Janusz.
– A pójdę – odpowiedziałem. Nie mogłem stchórzyć, a gdybym przyniósł paczkę, i tam byłoby dużo czekolady, to może za jakiś czas drużyna wybrałaby mnie na kapitana.
Wiedziałem jak się dostać do garażu ubeka bo był taki sam jak w naszej willi. W garażu były trzy rowery marki Puch – takiej marki roweru nie znałem, ciekawy byłem, czy to polska marka i skąd ubek te rowery wziął. A paczki zastawiały wysoko całą tylną ścianę. Kiedy rozglądałem się za czymś, przy pomocy czego mógłbym sięgnąć po paczkę – skrzypnęły drzwi garażu.
Musiałem uciekać. Wybiegłem na Kazimierzowską, pobiegłem do Różanej, do tej ruiny z tapetą. Poprzedniego dnia robiliśmy zawody we wchodzeniu na pierwsze piętro – wspinaliśmy się po zwisającej balustradzie. Było to trudne, bo balustrada gięła się jak sprężyna. Ale za to, jak już było się na piętrze, to można było dolny kawałek tej balustrady wciągnąć na górę, tak, że już nikt nie mógł wejść. To było jak most zwodzony w jakimś zamku.
W ciemności wspiąć się było trudno. Spadłem z wysoka na jakąś cegłę, przewróciłem się i skręciłem kostkę. Z tą bolącą kostką siedziałem w ciemności w pokoju z ciemną tapetą, aż upewniłem się, że nikt mnie nie goni. W końcu pokuśtykałem do domu.
To skręcenie kostki było pechowe, bo Janusz przeniósł mnie do rezerwy. Odrazu zaczął nazywać mnie rezerwowy. Mogłem grać tylko na treningach i to tylko na bramce. Prawda, że w bramce nie musiałem się dużo ruszać i kostka mniej bolała.
To były złe dni. Czułem się jak uwięziony w zamku d’If Edmund Dantès w książce „Hrabia Monte Christo”. Ale Dantès miał opata Farię. A ja? Dantès znalazł skarb. A ja? Postanowiłem zapomnieć o hrabim Monte Christo i myśleć analitycznie – tak mówiła moja mama, kiedy miała jakiś problem.
Właśnie dowiedziałem się w szkole, że jak się szuka jakiejś liczby, to można nazwać ją x i można z tym iksem robić różne rzeczy. Podobał mi się ten x, tak jak w tym pytaniu że jeżeli cegła waży kilo i pół cegły – to ile waży cegła. Tu x się bardzo przydawał. To chyba było myślenie analityczne. A jeżeli liczba może byc iksem, to inne rzeczy też mogą być. Na przykład Edmund Dantès miał swój x – to był skarb na wyspie Monte Christo. Janusza iksem był jego granat. A jaki był mój x?
Mógł to być na przykład czołg. Gdybym znalazł czołg i zajechał tym czołgiem pod naszą willę. Wszyscy by patrzyli na mnie i mówili, że on potrafił to zrobić, nawet ze skręconą kostką. I zostałbym kapitanem drużyny. A jak kostka wyzdrowieje, to grałbym i na obronie jak Szczepaniak i także w ataku i strzelałbym gole. Albo może zamiast czołgu lepszy byłby samochód pancerny, bo czołgiem trudno kierować. Karabin maszynowy też byłby iksem. Ma naboje na taśmie i strzelałbym serią. Tak jak na filmie „O szóstej wieczorem po wojnie”. Bo z samolotem trudniej – czasem trzeba skakać ze spadochronem tak jak było na filmie „Jeden z naszych samolotów zaginął”.
I wtedy wpadłem na pomysł – odkryłem gdzie może być iks. W koszarach – tam przedtem byli esesmani, może coś po nich zostało. Tam może znajdę rewolwer – najlepiej Parabellum, a może granat, taki zaczepny, z długą, drewnianą rączką. I wtedy już nie będzie mowy o skręconej kostce i o rezerwowym.
Rozdział V. O wyprawie po iksa.
Tego letniego wieczoru wszystko szło po mojej myśli. Mama z panią Ostrowską były w kuchni, pani Ostrowska mówiła, że pan Piotr przyjdzie się pożegnać, bo nie ma co u komunistów szukać i ucieka z powrotem na zachód przez Czechosłowację. Mówiła mamie, że dostała dobre schabowe, a i ma trochę bimbru. Normalnie podsłuchiwałbym dalej, ale tym razem musiałem iść na poszukiwanie.
Wślizgnąć się do gmachu koszar nie było trudno – szeroka brama frontowa stała otworem. Było kilka klatek schodowych – wybrałem tę najdalszą od frontu. Zejście do piwnic było zakratowane, krata była zamknięta na kłódkę, ale byłem chudy i bez trudu zmieściłem się między pionowymi prętami. Bałem się trochę, tak jak kiedy na wietrze zaklepywałem napis, ale to było to co powinienem zrobić.
– Obejrzę dwie piwnice – zdecydowałem – jedna to byłoby tchórzostwo, a trzy to już za dużo.
W pierwszej piwinicy nie było nic ciekawego poza połamanymi szkolnymi ławkami. W drugiej, też zamkniętej kratą, połowę bocznej ściany zajmowały rury kanalizacyjne. Tym razem krata była bardziej gęsta i przejść między prętami nie mogłem. Może jest jakiś inny sposób? Rozejrzałem się. Obok kraty, przy ścianie, były jakieś drzwiczki – była jakby szafka z cieńszymi rurami i kranami tak jakby do wody czy czegoś. A w bocznej ścianie szafki był otwór prowadzący do piwnicy. Dorosły by się tam nie prześlizgnął, ale mnie się udało.
Koło rur kanalizacyjnych leżała płaska drewniana skrzynia. Uniosłem wieko. Wnętrze podzielone było na cztery przedziały. Trzy były puste, w czwartym leżała metalowa rura zakończona z jednej strony pękatą, metalową bańką. To chyba był … panzerfaust – rura podobna była do tej, jaką widziałem półtora roku wcześniej obok trupa niemieckiego żołnierza i spalonego rosyjskiego czołgu pod Radomiem. Przeciągnąłem skrzynię pod piwniczne okienko i rzeczywiście – udało mi się odcyfrować w półmroku przyklejoną po wewnętrznej stronie wieka kartkę z napisem „Panzerfaust Klein, 4 Stücken”. A więc to był zapomniany, ostatni z czterech pocisków w skrzyni. Nie był zbyt ciężki, lżejszy niż kilka kilo ziemniaków, jakie co parę dni nosiłem mamie z targu.
Kuśtykałem z panzerfaustem przez wejście do piwnic, przez bramę, aż wydostałem się na Kazimierzowską i doszedłem do rogu Madalińskiego. Nikt mnie nie zobaczył. Przed willą ubeka znów stał czarny Citroën, koło samochodu stało dwóch oficerów, napewno UB, jeden z nich trzymał w rękach paczkę UNRRA. A więc byłem odcięty od Kazimierzowskiej. Zdecydowałem przejść tyłem willi ubeka do Różanej. Zanim doszedłem do Różanej usłyszałem od strony koszar krzyki i tupot żołnierskich butów. Z bijącym sercem przekuśtykałem przez Różaną i schowałem się w tej samej ruinie z tapetą, w której skręciłem kostkę.
Żołnierze rozwinęli się w linię wzdłuż Kazimierzowskiej od koszar aż do Szustra i przeszukując ruiny i podwórka posuwali się w moją stronę – w stronę Puławskiej. Nie mogłem zostać na parterze ruiny – musiałem wspiąć się na pierwsze piętro. Jeżeli uda mi się wciągnąć balustradę na górę, to nie będą wiedzieli, że można wejść wyżej.
I właśnie kiedy mocno spocony już byłem na górze, kiedy ostrożnie oparłem panzerfaust o ścianę, usłyszałem hałas – ktoś potknął się o leżące dookoła ruiny cegły. Ostrożnie wychyliłem głowę w dół. W ruinę wszedł ktoś w mundurze i zatrzymał się próbując zorientować się w ciemności. Dopiero po chwili rozpoznałem niewysoką sylwetkę pana Ostrowskiego. Wyglądał inaczej – był w mundurze kolejarza, przepasany raportówką i z kolejarską rogatywką na głowie.
– Proszę pana – powiedziałem – musi pan wejść na piętro.
Na dźwięk mojego głosu pan Piotr spojrzał w górę.
– A to ty – powiedział.
– Trzeba po tej balustradzie – wskazałem na balustradę.
Panu Piotrowi poszło łatwo, za chwilę był na górze.
– Trzeba jeszcze wciągnąć tę balustradę w górę – powiedziałem.
Rozdział VI. O panu Ostrowskim i ministrze.
Przez otwór okienny wpadało do pokoju światło księżyca. Leżeliśmy płasko wzdłuż najdalszej od schodów ściany, czekając, aż linia żołnierzy minie naszą ruinę. Serce biło mi mocno. Żołnierze poświęcili ze dwie minuty na obejrzenie parteru, spojrzeli w górę, ale tak jak sądziłem, żaden nie próbował sforsować balustrady. Kiedy znów spojrzałem na ulicę minęli już prawym skrzydłem naszą willę i poszli dalej w stronę Puławskiej.
– A teraz posłuchaj – powiedział szeptem pan Piotr – Ja muszę przedostać się do stacji kolejki na Puławskiej. A tobie czas do domu.
Kiwnąłem głową. Pomyślałem, że będę musiał zostawić tu panzerfaust. Ale gdzie i jak go ukryć?
– Rozpoznał mnie jakiś ubek i zaalarmował koszary. Dobrze, że zdążyłem się pożegnać – ciągnął dalej pan Piotr.
-– Ale jak pan ominie tych żołnierzy? – Zapytałem.
– Wymyślę coś.
Pomyślałem, że gdyby pan Piotr miał tu swój czołg, to w minutę byłby na Puławskiej. Pokuśtykałem do kąta, i podniosłem oparty o ścianę panzerfaust:
– A może ja pana osłonię? – Powiedziałem. Na filmie „O szóstej wieczorem po wojnie” lejtnant Grisza osłonił cały pluton i wszystkich uratował. Z pierwszego piętra byłoby bardzo łatwo osłaniać.
– No, no Tomaszku – powiedział pan Piotr szeptem i sięgnął po pocisk.
Po chwili, patrząc mi prosto w oczy, pan Piotr powiedział – widzisz jestem tu jak na wojnie – a na stacji czekają na mnie. Muszę otworzyć sobie drogę. Do tego potrzebny mi twój panzerfaust. Czy mi go oddasz?
– Znów będę z pustymi rękami, bez iksa – pomyślałem – nie będę kapitanem, będę dalej rezerwowym. Przełknąłem i kiwnąłem głową:
– Dobrze.
– Dziękuję Tomaszku – pan Piotr wyciągnął do mnie rękę – ty masz już wolną drogę do domu. Biegnij, spiesz się. Spiesz się – powtórzył z naciskiem.
Dziesięć minut później, nie odpowiadając na niespokojne pytania mamy, stanąłem przy oknie naszej willi i patrzałem w kierunku ruiny pod opatrznością i dalej w stronę Puławskiej. Przed willą ubeka wciąż stał Citroën. W oświetlonym garażu kręcił się układający paczki oficer, drugi stał w drzwiach do willi. Na prawo niewyraźnie widziałem sylwetki żołnierzy przeszukujących ruiny i posuwających się w kierunku Puławskiej.
Były dwa wybuchy – ten pierwszy usłyszałem zanim jeszcze zobaczyłem ognistą kulę lecącą w stronę Citroëna. Drugi, kiedy to pocisk uderzył w ministerialny samochód, był znacznie potężniejszy i wstrząsnął całą ulicą. Samochód eksplodował, coś, chyba to było koło samochodu, uderzyło w stojącą po przeciwnej stronie fasadę. Oświetlona przez płomienie palącego się samochodu fasada jakby wygięła się u dołu, a potem zachwiała się i runęła na ulicę. Na koniec z blaszanym hałasem spadł do ogrodu willi ubeka szybujący dotąd w powietrzu teraz ledwie rozpoznawalny szyld apteki pod Opatrznością.
Ten układający paczki oficer wypadł z garażu i krzyczał do przeszukujących żołnierzy:
– Napad na towarzysza ministra. Biegiem do mnie.
Żołnierze ruszyli z powrotem w stronę Kazimierzowskiej. Drugi oficer z pistoletem w ręku tkwił w drzwiach wejściowych willi ubeka.
– A więc pan Piotr ma wolną drogę – pomyślałem – a ja będę miał co opowiadać chłopakom.
Ogień przygasał. Ostatnie co zobaczyłem, zanim mama odciągnęła mnie od okna, to truchtający w stronę koszar, ciasno otoczony przez żołnierzy i trzymany pod ręce przez dwóch oficerów, gruby cywil w garniturze. To chyba był ten towarzysz minister.
Rozdział VII. O czym Tomaszek znowu rozmawiał z mamą.
Najpierw były dwie poważne rozmowy z mamą. W pierwszej powiedziałem mamie, że spotkałem pana Piotra w ruinie. Udało mi się nie wspomnieć o panzerfauście, bo mama odrazu zaczęła myśleć analitycznie. Nie spytała się, dlaczego byłem w ruinie, tylko powiedziała, że grozi nam wielkie niebezpieczeństwo – możemy zostać aresztowani i wsadzeni do więzienia:
– Musisz to zrozumieć – mówiła – teraz musisz zachowywać się jak dorosły, musisz się mną opiekować. Teraz po tym wybuchu będą nas wszystkich podejrzewali. I zapytała:
– Co masz zadane do domu?
Powiedziałem, że mam się nauczyć wiersza Mickiewicza o lisie i niedźwiedziu. Mama kazała mi go wyrecytować. I kazała mi mówić, że jak usłyszałem wybuch, to siedziałem w kuchni i uczyłem się wiersza. A jeszcze powiedziała, że jak ja się uczyłem, to ona gotowała zupę pomidorową i przesłuchiwała mnie z wiersza.
– Bo mogą ciebie pytać co ja robiłam, a mnie o to co ty – powiedziała. A teraz powtórz wiersz jeszcze raz.
Drugą rozmowę mieliśmy następnego dnia. Tym razem powiedziałem o panzerfauście. Przyrzekłem, że nigdy więcej takich rzeczy jak szukanie panzerfausta robić nie będę. A kilkanaście dni później, jak już mama się uspokoiła, miałem trzecią rozmowę, tym razem z mamą Janusza i moją. Mama Janusza już wszystko wiedziała od mojej mamy, ale chciała to jeszcze raz usłyszeć. Opowiedziałem wszystko co się działo tamtego wieczoru. Janusz też słuchał, a potem obie mamy długo tłumaczyły nam o Mikołajczyku i że musimy się nimi opiekować i być jak dorośli.
Mówiły nam o Mikołajczyku, bo akurat tego dnia ogłosili wyniki referendum. Wszędzie wygrali komuniści, tylko nie w Krakowie, bo tam wygrał Mikołajczyk. Mama powiedziała że to dziwne, że akurat w tym jednym mieście nie sfałszowali referendum – w gazetach było czarno na białym, że tam prawie każdy głosował za Mikołajczykiem. Ale to dobrze – świat będzie wiedział, że komuniści oszukali.
A tydzień później zniknął ubek. Przyjechał samochód ciężarowy, załadowali meble, zaplombowali drzwi i ubeka więcej nie było. Porucznik też zniknął ze szkoły.
– Poszłam do nich na Cyryla i Metodego, żeby mi zwrócili willę – mówiła mama Janusza – to powiedzieli, że willa jest upaństwowiona.
Pomyślałem, że w willi nikogo teraz nie ma, a obaj z Januszem wiemy jak się do niej dostać. A że, z Januszem byłem teraz, po mojej opowieści, za pan brat – miałem zastępować go na treningach drużyny – to następnego dnia obaj wybraliśmy się do willi. Właśnie oglądałem w ogrodzie szyld apteki pod Opatrznością kiedy Janusz wyszedł z garażu z pokreślonym czerwonym ołówkiem skrawkiem strony papieru podaniowego:
„Samokrytyka w sprawie niedostatecznej czójności.
Z powodu braku czójności w mojej bezpieczniackiej pracy doszło do napadu reakcji na towarzysza ministra Radkiewicza.
Samochód towarzysza ministra został zniszczony. W samochodzie spaliły się zaplanowane wyniki referendum w Krakowie. Dlatego nie otrzymał ich Wojewódzki Urząd Bezpieczeństwa Publicznego w Krakowie. Wskutek tego przez wroga klasowego podane zostały mylne wyniki referendum.
Proszę o ukaranie …
Tutaj strona urywała się.
– Czujność pisze się przez u zwykłe – powiedziałem – i czy to jego ukarzą?
– Trzeba pokazać to naszym mamom – powiedział Janusz. Kiedy szliśmy do domu myślałem, czy dowiem się kogo ukarzą.
Pierwsza czytała mama Janusza. Przerwała w połowie:
– Muszę zapalić – powiedziała sięgając po papierosy.
– Czujność pisze się przez u zwykłe – powiedziałem.
Mama spojrzała na mnie i powiedziała do mamy Janusza:
– Daj i mnie.
Kiedy z ubeckiego skrawka papieru został już tylko popiół w słoiku służącym za popielniczkę mama powiedziała:
– Tomaszku, dzięki Tobie prawda o sfałszowanym referendum wyszła na jaw. Ale nigdy nie przejdziesz do historii, bo do końca życia nie wolno ci nikomu o tym powiedzieć.
– Nie przejąłem się wtedy tym zbytnio, bo zastanawiałem się, gdzie będę trzymał granat, który obiecał mi Janusz.
Rozdział VIII. Po sześćdziesięciu latach.
Żebym ja stary tylko wiedział co jeszcze w życiu mogę sobie i innym narobić. Kiedy po sześćdziesięciu latach przypadek zaprowadził mnie na ulicę Kazimierzowską i zaskoczony ujrzałem tam szyld apteki pod Opatrznością coś we mnie drgnęło. Szyld był prawie taki sam, jak ten który zapamiętałem w roku 1946. a wisiał nie tam co wtedy – był na willi pana Ostrowskiego – czyli willi ubeka. Wiedziałem o losach willi w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych – i kiedyś o tym opowiem osobno, bo nie miejsce tu na dalsze opowieści – ale nie miałem pojęcia, co działo się z willą później, a to, że teraz mieści się tam właśnie apteka pod Opatrznością zaskoczyło mnie. Zaskoczyło mnie do tego stopnia, że przypomniałem sobie, gdzie schowałem granat. Tak, czytelniku, zgadłeś. Sześćdziesiąt lat temu schowałem granat za ruchomą cegłą na poddaszu willi ubeka. Dlaczego? Przypomnij sobie czytelniku co przyrzekałem mamie po historii z towarzyszem ministrem UB. Nie chciałem się wtedy granatu wyrzec, a więc, skoro przyrzekałem mamie, musiałem go schować tam, gdzie w razie znalezienia nie padłoby na nas żadne podejrzenie.
_ Czy to możliwe, że granat jest wciąż tam – za ruchomą cegłą? – Głowiłem się – co należy zrobić?
W końcu zrobiłem to co powinienem – powiedziałem o granacie sympatycznej pani – właścicielce apteki. I zaczęło się. Wiecie kto wlazł na poddasze? A raczej co? Pancerny robot, z linkiem video i audio, łapami jak sześciopalcy golem i napędem kołowym i gąsienicowym. Brakowało mu tylko skrzydeł; Operator robota – sierżant (oni teraz mają inne stopnie, więc coś podobnego) policji w dżinsach – mówił, że i takiego już zamówił na przyszły rok. A kto towarzyszył policji? – Oczywiście prasa, telewizja i radio. A co się działo na ulicy Kazimierzowskiej? – Ano ewakuacja dwudziestu mieszkańców, zamknięcie poczty i trzech sklepów spożywczych. Nie polubili mnie ci ludzie – oj nie, pytali:
– Co jeszcze pan tam schował – niech pan sobie przypomni?
Przyglądali mi się, patrzyli mi w oczy próbując zgadnąć stan mojego umysłu i powtarzali:
– Czy na pewno nic – czy pan dobrze pamięta?
Trzymałem się dzielnie, o ubeckim ministrze nie powiedziałem ani im ani policji ani słowa. Całą historię opowiedziałem dopiero mojemu synowi Jackowi Długoszowi. W końcu jest on historykiem. A na końcu powtórzyłem mu to co powiedziała mama, że nigdy nie przejdę do historii. Jacek pokiwał głową i powiedział, że jeszcze nie wiadomo, bo to historycy decydują o tym czy ktoś przejdzie do historii. I do jakiej historii.
Andrzej Olas