Miałem dwa dyplomy w kieszeni i nikt nie chciał tego docenić. Włóczyłem się po Warszawie i nic z tego nie wynikało. Któregoś dnia wyzwoliłem w sobie całą odwagę i wszedłem do redakcji „Dookoła świata”, która mieściła się w bok od Nowego Światu przy ulicy Smolnej.
W dziale krajowym zaproponowałem Wojtkowi Giełżyńskiemu, kierownikowi działu, którego znałem przelotnie, bo zderzyliśmy się kiedyś na nartach, że pojadę w Bieszczady, żeby opisać trud zbieraczy jagód. Chodziły słuchy, że wyciągają niezłą kasę, a jeden,
z ksywką Piotrek Francuz, postawił sobie nawet chatę. Dla chronicznie poszukującego dachu nad głową, czym się zajmowałem, była to dodatkowa motywacja. Raz już byłem w Bieszczadach.
Wyposażony w plecak wypełniony bułkami oraz pałatką z brezentu, zastępującą namiot, dotarłem do Sanu, głębokiego tam, gdzie dotarłem, po kolana, i ruszyłem korytem rzeki z jej biegiem, żeby się nie zgubić. Kraina Łemków była mało rozpoznawalna, robiła za „Dziki Zachód”, a obywatele PRL niepogodzeni z losem, o melancholijnym usposobieniu, i jednostki, po obejrzeniu „Bazy ludzi umarłych” skłonne się sprawdzić – ciągnęły na połoniny. Też chciałem zażyć przygody i zmierzyć się z naturą. Spałem, jak przyzwoity kowboj, przy ognisku, nakryty pałatką, spod której nie za bardzo wystawały mi nogi.
Posiłek z bułek wzbogacałem złowionymi rybami. Jak zjadłem wszystkie bułki, co trwało kilka dni, trochę się zmartwiłem. Ale zaraz się pocieszyłem, że odtąd będę się odżywiał zdrowo, tylko rybami. Jednak za każdym zakrętem Sanu spodziewałem się cywilizacji.
Tak dotarłem do obozu Ludowego Wojska Polskiego, które strzegło granic, gdzie pan dowódca przyjął mnie z niejakim rozbawieniem i nie zamierzał rozstrzelać. Grałem z chłopakami dwa dni w siatkówkę, uzupełniając ich kwalifikacje, napełnili mi plecak pieczywem i tuszonką, i świat znowu zrobił się słoneczny.
Na Sanie nie było jeszcze zapory ani Zalewu Solińskiego, gdzie zdawaliśmy egzaminy na sternika żeglarskiego, kiedy Armstrong lądował na Księżycu. Na kursie zapoznałem się bliżej z Januszem Zbierajewskim, który był cienki jak tyka. Jak mu się oferowało pączka, żeby wydobrzał, ofertę grzecznie odrzucał, informując, że ze wszystkich pączków najlepiej lubi kotlety schabowe. Miał zwyczaj mówić „chluśniem, bo uśniem” i potrafił się migać tygodniami, zanim przyniósł tekst w ramach redakcyjnych powinności. Nużyła go rutyna. Przez dwa miesiące przyswoił podręczniki do egzaminu na kapitana żeglugi wielkiej, zdał i woził młodzież naszymi flagowymi żaglowcami na Karaiby i krańce Azji. Zaliczył mi egzamin z węzłów żeglarskich z litości, tak mi się te węzły rozwiązywały. Był znakomitym kompanem. Namówiłem go na wyjazd ursusem do Kuwejtu. Janusz łagodził obyczaje nawet wtedy, kiedy nasi zawodowi kierowcy, przydzieleni przez Z.M. Ursus, odkrywali, że zatkały się wtryskiwacze i Ursus C-365 długo nie pociągnie. Zdarzało się to zwykle w okolicach bazarów ze złotem, gdzie Julek z Tadkiem mieli nadzieję nabyć kruszec za grosze, żeby sobie zabezpieczyć starość.
Do obozu zbieraczy jagód pod Połoniną Wetlińską dotarłem w porze, kiedy koledzy w wojskowym namiocie rozpoznawali jeszcze, że powiększyło się ich grono.
Dostałem pryczę obok ziomali z Pragi, z czego się ucieszyłem. Jagody zbierało się grzebieniami, które niszczyły jagodziska, ale jak się znalazło obfite, można było napełnić łubianki w kilkanaście minut. Szło się na połoninę, zanim pokazało się słoneczko, żeby dopaść wydajne jagodzisko. Sztuką było nie zebrać jagody, ale je znieść. Piotrek Francuz ładował na plecy 20 łubianek, dwa razy tyle co zwykły śmiertelnik, i się nie przewracał, schodząc z połoniny, co wzbudzało podziw, a Piotrek Francuz obrastał legendą, bo praktycznie nie trzeźwiał. Więcej pili tylko smolarze, którzy wypalali węgiel drzewny.
Po zniesieniu łubianek jagody puszczało się na skocznie ukształtowane z koców, po których cięższe jagody zlatywały, a liście zostawały. Pan z wozem konnym już czekał i płacił 3 złote za łubiankę. Na Bazarze Różyckiego w Warszawie jagody szły po 15 złotych. Po pozbyciu się jagód zabieraliśmy się za przygotowanie posiłku. W dni deszczowe spożywaliśmy grochówkę i, czekając na lepszą pogodę, puszczaliśmy gazy. Kolega obchodził prycze z łuczywem
i podpalał produkt naszych wysiłków, kreując ognie bengalskie. Kto najwydajniej pierdnął, wygrywał łubiankę z jagodami.
Spędziłem z chłopakami kilka tygodni. Opisałem wszystko jak należy. Wojtek ociągał się z drukiem. W końcu tekst się ukazał, ładnie zilustrowany, na dwóch kolumnach. Z radości zapomniałem pójść do kasy. Spotkałem ziomali z Pragi na Nowym Świecie. Przypomnieliśmy sobie ognie bengalskie.
Jerzy Dzięciołowski
źródła obrazu
- dzieciol: BM