02.12.2019
Rozmowa 3

Stanisław Obirek
Właśnie pod takim tytułem odbyła się w redakcji „Znaku” dyskusja na temat filmu Agnieszki Holland, która została opublikowana w grudniu 2000 roku w numerze 547 w dziale Polowanie na idee. Można zajrzeć do tego numeru, jak ja to zrobiłem by sobie odświeżyć tamtą rozmowę. Ciekawy jest dobór dyskutantów, wśród których ja sam się znalazłem.
Czy wiara potrzebuje cudu?: O filmie Trzeci cud rozmawiają:
Agnieszka Holland, Krzysztof Biedrzycki, Krzysztof Bielawski, Jerzy Illg, Leon Knabit OSB, Adam Kozłowski OSB, ks. Zbigniew Liana, Konrad Małys OSB, ks. Adam Niwiński, Stanisław Obirek SJ, Janusz Poniewierski, ks. Grzegorz Ryś, Łukasz Tischner.
I, jak mi wtedy powiedział Łukasz Tischner, było to życzenie reżyserki, by w tym gronie znalazło się jak najwięcej księży. W istocie oni dominują. Pamiętam, że wtedy powiedziałem, że ja cudów nie potrzebuję.
A dokładnie wyraziłem się tak: „Ja myślę, że wiara może się obejść bez cudu. Żyję już na świecie od czterdziestu paru lat i go nie zaznałem. Mnie nie jest on potrzebny”. Przypominam, że byłem wtedy jezuitą i wydawcą kwartalnika „Życie Duchowe”. Dodawałem też: „Nie lubię przeciwstawienia racjonalizmu wierze, bo czuję, że obie te rzeczywistości są we mnie dość dobrze pogodzone. To, że uważam, że cud nie jest mi potrzebny, wcale nie jest jednoznaczne, z tym że jestem racjonalistą. […] Może się zdarzyć, że bliska mi osoba nagle wyzdrowieje, ale to nie jest temat, który mnie ekscytuje, po prostu to przyjmuję. Mówię to poważnie. Czasem ludzie się skarżą: modliłem się, modliłem i nic z tego nie wyszło. Ale może wyszło coś innego? Mój sceptycyzm wobec cudów bierze się z poważnego stosunku do Pana Boga”.
Mimo że od tamtej dyskusji minęło prawie dwadzieścia lat, a i ja już od piętnastu lat nie jestem jezuitą, to nic bym nie zmienił. Nadal myślę tak samo.
Dziś mogę powiedzieć, że chociaż żyję już na świecie od sześciesięciu paru lat to zadnego cudu nie zaznałem. Owszem moje myślenie w sprawie cudów znacznie się zradykalizowało. Dzięki publikacjom mojego przyjaciela, włoskiego historyka Roberto Rusconiego wiem, jak bardzo cuda zostały wprzęgnięte w machinę propagandową Kościoła katolickiego.
Co więcej, to właśnie polski papież święty Jan Paweł II, okazał się mistrzem „fabryki świętych”, nie tylko beatyfikował i kanonizował zupełnie absurdalne liczby „mieszkańców nieba”, ale skrócił i uprościł wszelkie procedury, by ułatwić zdobycie laurów błogosławionych i świętych. Co więcej, procedury weryfikacji „cudów” pozostawiały wiele do życzenia, by wspomnieć chociażby tzw. cuda dokonane za wstawiennictwem założyciela kontrowersyjnej organizacji Opus Dei.
Wiadomo, że je weryfikowali lekarze należący właśnie do Opus Dei założonego przy ich, dzisiaj już świętego patrona Josemaría Escrivá de Balaguera. To samo można zresztą powiedzieć o pospiesznym procesie beatyfikacyjnym i kanonizacyjnym samego Jana Pawła II. Wiadomo, że jego przeciwnicy po prostu nie zostali dopuszczeni do głosu. Dopiero dzisiaj dowiadujemy się o ciemnych stronach pontyfikatu polskiego papieża.
No, ale to nie jest temat naszej rozmowy. Wróćmy do cudów.
Ty, Adamie na temat cudów napisałeś w 2012 roku książkę, której tytuł zapowiada, że można o cudach rozprawiać w sposób filozoficzny: Filozofia cudu. W poszukiwaniu adekwatnej koncepcji zdarzenia cudownego — więc przekonaj mnie, że moje niedowiarstwo jest bezpodstawne. Zresztą tak naprawdę nie chodzi tylko o mnie, bo takich niedowiarków jest chyba więcej.
Twoją książkę przeczytałem nie bez trudności. Jest napisana językiem dość abstrakcyjnym. Załączyłeś do niej imponującą bibliografię, z której wynika, że o cudach można w istocie rozprawiać w sposób nader uczony. Włączyłeś do niej również naszą rozmowę; jeśli dobrze zrozumiałem, to wspominasz o niej w tonie aprobatywnym. Oto na stronie 257 stwierdzasz, że „W osobie może jednak powstać wewnętrzny opór wobec tego, co nazywamy cudownością i niezgoda na jego przyjęcie. Opór ten jest wielokrotnie poświadczonym faktem”.
I do tego zdania dodajesz przypis właśnie odwołujący się do rozmowy w Znaku. A może się mylę, może ten „opór wobec cudowności” jest dla Ciebie naganny?
Krótko mówiąc, czy Ty naprawdę wierzysz w cuda? A jeśli tak, to przekonaj mnie, że taka wiara nie kłóci się ze zdrowym rozsądkiem.
Adam Świeżyński
Gdy przed kilkoma laty zaczynałem interesować się problematyką cudu w kontekście teologicznym i filozoficznym, zauważyłem, że w teologii nadal powszechnie utrzymywane jest (wprawdzie niekiedy milcząco, ale jednak) przekonanie wywodzące się z poglądów św. Tomasza z Akwinu, że cud jest zdarzeniem ponadnaturalnym, a więc sprzecznym ze zwykłym przebiegiem zjawisk przyrody.
Z kolei we współczesnej filozofii religii już dawno postulowano możliwość traktowania cudu jako zjawiska zgodnego z prawidłowościami świata materialnego, choć nieposiadającego swojego naukowego wyjaśnienia. Postanowiłem więc zmierzyć się zarówno z kwestią ponadnaturalności cudu, jak i jego naukowej niewyjaśnialności. W efekcie zakwestionowałem (w moim przekonaniu w sposób uzasadniony) możliwość filozoficznie uprawnionego stosowania tych określeń względem zdarzeń uznawanych za cudowne.
Nie wchodząc w szczegóły (które można znaleźć we wspomnianej przez Ciebie książce), powiem tylko, że pojęcie nadnaturalności wydaje mi się treściowo puste, bo nic na temat tego, co jest inne niż naturalne, powiedzieć nie potrafimy. A jeśli usiłujemy to zrobić, chcąc nie chcąc sprowadzamy ową ponadnaturalność do jakiejś odmiany tego, co naturalne. Wynika to z naszych ludzkich poznawczych i językowych ograniczeń. Z kolei naukową niewyjaśnialność cudu zastąpiłem jego naukową niewyjaśnionością – różnica pozornie może wydawać się drobna, ale faktycznie jest znacząca. Bowiem niewyjaśnialność (którą w tym przypadku odrzucam) oznacza, że cudu nigdy nie da się wyjaśnić naukowo, natomiast niewyjaśnioność jest stwierdzeniem dużo łagodniejszym, w którym uznajemy, że wprawdzie aktualnie nie możemy wyjaśnić danego zdarzenia, ale nie przesądzamy o tym, czy jest to sytuacja trwała i absolutnie nieprzezwyciężalna (ile to już razy przesuwane były granice ludzkiego poznania).
Zatem, według mnie, należałoby przestać mówić o cudach jako zdarzeniach ponadnaturalnych i naukowo niewyjaśnialnych.
Skoro tak, to jak w ogóle mówić o cudach w sposób sensowny? Moją główną myślą na ten temat jest przekonanie, że określenie jakiegoś faktycznego zdarzenia mianem cudu, to forma religijnej interpretacji tego faktu. Interpretacja ta (jak zresztą każda inna) posiada aspekt obiektywny i aspekt subiektywny.
Obiektywność w tym przypadku dotyczy faktyczności danego zdarzenia oraz tego, że w świetle dostępnej nam obecnie wiedzy naukowej (mam na myśli wiedzę, którą posiadają fachowcy w danej dziedzinie), nie jesteśmy w stanie podać przyczyn zaistnienia danego faktu. Przykładowo: nagłe, nieoczekiwane i pozostające w sprzeczności ze znanymi lekarzom procesami chorobowymi cofnięcie się objawów choroby w jej końcowym i nieodwracalnym (z punktu widzenia medycznego) stadium stanowi zagadkę, której najlepsi znawcy współczesnej medycyny nie potrafią wyjaśnić w ramach swoich naukowy kompetencji.
Z takimi sytuacjami od czasu do czasu mamy do czynienia, a niektóre z nich są nagłaśniane w mediach. Wiele z nich staje się także przedmiotem zainteresowania gremiów kościelnych w procesach beatyfikacyjnych lub kanonizacyjnych. Jeśli taki przypadek zachodzi i jest potwierdzony oraz opisany od strony medycznej, trudno zaprzeczyć, że się wydarzył. Natomiast element subiektywności pojawia się wtedy, gdy ów obiektywnie zaistniały fakt chcemy jednak jakoś wyjaśnić i zrozumieć. Ponieważ od strony naukowej natrafiamy na zasadnicze trudności w tej sprawie, pozostaje nam albo bezradnie rozłożyć ręce i powiedzieć sobie i innym: „nie wiem”, albo rozważyć możliwość wskazania wyjaśnienia innego typu niż naukowo-empiryczne. Jedną z możliwości jest uznanie danego zdarzenia za spowodowane przez transcendentną istotę, określoną powszechnie mianem Boga, która w jakiś sposób (w jaki, to jeszcze osobna sprawa), wywołała określone zjawisko (w poddanym wcześniej przykładzie jest to owo niespodziewane i natychmiastowe zniknięcie objawów choroby, np. zanik guza nowotworowego).
Odwołanie się do Bożej sprawczości może wydawać się skrajnie subiektywnym zabiegiem, ale ową subiektywność można nieco złagodzić, gdy udaje się wskazać na egzystencjalno-religijne znaczenie takiego zdarzenia. Rozumiem przez nie, po pierwsze to, że można wykazać egzystencjalno-religijny kontekst zdarzenia (np. wobec stwierdzonej przez lekarzy nieuleczalności choroby, chory świadomie wykonał jakiś akt wynikający z jego wiary religijnej – standardowo mogłaby to być modlitwa o uzdrowienie), a po drugie to, że można wykazać egzystencjalno-religijną wartość zdarzenia (np. wspomniane uzdrowienie wpłynęło znacząco na postawę życiową uzdrowionego i jego religijne postrzeganie rzeczywistości, co z kolei wyraziło się konkretnie, np. pojednaniem z krewnymi, z którymi dotąd pozostawał w konflikcie).
Mówimy więc tutaj ponownie o stwierdzonych obiektywnie faktach (akt modlitwy, konkretnie wyrażona zmiana postawy życiowej). One dają podstawę do przeprowadzenia religijnej interpretacji zdarzenia (niewytłumaczonego medycznie uzdrowienia) jako efektu działania Boga, co jak wspomniałem, jest już elementem subiektywnym.
Oczywiście, taka interpretacja jest możliwa tylko wtedy, gdy najpierw przynajmniej założy się możliwość istnienia Boga i jego wpływu na procesy zachodzące w świecie.
I tu dochodzimy do zasadniczej części odpowiedzi na postawione przez Ciebie pytanie dotyczące wiary w cuda. Otóż teistyczne widzenie świata – a więc uwzględniające aktywną obecność Boga w rzeczywistości – umożliwia, w moim przekonaniu, szerszą interpretację zdarzeń, które są naszym udziałem, zarówno tych naukowo wyjaśnionych, jak i tych, wobec których nauka pozostaje (być może tylko obecnie) bezsilna. Wprowadzamy bowiem dodatkowy czynnik sprawczy w osobie Boga, który może zostać przez nas użyty do przeprowadzenia wspomnianej poszerzonej (a może należałoby powiedzieć: pogłębionej) interpretacji naszych doświadczeń.
Taka interpretacja może mieć zastosowanie również w sytuacjach, które z jednej strony (z perspektywy naukowej) wydają nam się w pełni zrozumiałe i możliwe do wyjaśnienia (np. uniknięcie śmierci w wypadku samochodowym, w którym zginęli wszyscy pozostali pasażerowie), ale z drugiej strony (z perspektywy egzystencjalnej) nękają nas w związku z nimi pytania typu: dlaczego nie ja?, dlaczego oni? Być może niektóre osoby byłyby skłonne nawet okrzyknąć takie doświadczenie właśnie mianem cudu i uznać za jakiś wymowny znak działania Opatrzności. Z kolei inni dostrzegą w nim „jedynie” namacalne świadectwo kruchości ludzkiego (a więc także własnego) życia.
Jak zatem widać, w interpretacji zdarzeń (zwykłych i niezwykłych) jest zarówno miejsce na cud rozumiany klasycznie („Bóg mnie cudownie uratował!”), jak i na „cud” rozumiany potocznie („To cud, że nie zginąłem!”). Nie uważam, aby trzeba było traktować obie interpretacje jako przeciwstawne i wzajemnie wykluczające się. Można zatem wierzyć w cuda zarówno przez duże, jak i przez małe „c”.
W tym sensie wiara (religijna czy bez religijnego odniesienia) jest określoną interpretacją naszych doświadczeń, obserwowanych zdarzeń, zasłyszanych opowieści. Interpretujemy, bo chcemy to coś nazwać, wyjaśnić, zrozumieć. Interpretujemy tak, a nie inaczej, bo znajdujemy dla takiej, a nie innej interpretacji zadowalającą podstawę w samej rzeczywistości. A jednocześnie dokonując interpretacji, ustosunkowujemy się do tego, co jest jej przedmiotem.
Zakończę odniesieniem ewangelicznym, bo zagadnienie cudów teologicznie rozumianych jest przecież najczęściej rozpatrywane na tle cudów Jezusa. Uderzające jest dla mnie to, że w przypadku cudów ewangelicznych dokonują się one nawet wtedy, gdy ktoś podejmuje jakościowo bardzo ułomną próbę religijnego interpretowania rzeczywistości, tak jak kobieta cierpiąca kilkanaście lat na upływ krwi, która w nieco magicznym geście dotknęła Jezusowego płaszcza, myśląc sobie: „Żebym się choć jego płaszcza dotknęła, a będę zdrowa” (Mk 5, 21-43). W tej scenie widać zaledwie minimum otwartości owej kobiety na inną niż ściśle racjonalna (w znaczeniu racjonalności empirycznej) i płynąca z jej dotychczasowego (niepomyślnego) doświadczenia życiowego interpretację rzeczywistości. To minimum oznaczało w jej przypadku niejasne przekonanie, że ociera się tu o coś więcej niż tylko kawałek sukna.
Nie znajdujemy w tym dojrzałego i w pełni świadomego wyznania wiary w boskość. Jest tylko desperackie uchwycenie się jeszcze jednej, dotąd nieobecnej możliwości, mglistej szansy, pozwolenie sobie na jeszcze jeden akt nadziei, mimo poprzednich rozczarowań (wszak Ewangelista stwierdza: „całe swe mienie wydała, a nic jej nie pomogło, lecz miała się jeszcze gorzej”). I okazuje się, że to wystarcza, aby zdarzyło się coś, co jedni nazwą cudem, a inni – medycznie niewyjaśnionym przypadkiem chorobowym.
Na szczęście od wszelkich etykiet i nazw, a więc interpretacji, ważniejsze w praktyce życiowej okazują się fakty oraz ich praktyczne znaczenie dla nas.
Stanisław Obirek
Nie powiem, jestem pod wrażeniem precyzji, z jaką określasz własne stanowisko. Co więcej, pozwala mi ono pozostać przy moim bez poczucia wyższości czy niższości. To jest pewnie ta sfera subiektywizmu, o której wspomniałeś.
Przy następnym pytaniu zejdę więc na ziemię i zapytam Cię o sprawy mniej „cudowne”, ale za to związane z naszym polskim codziennym życiem.
Niestety, ale tekst pana Adama to jakieś sofistyczne bicie piany, napisał dużo ale nic z tego nie wynika. Miałem wrażenie, że autor wie, że nie ma żadnych racjonalnych argumentów więc wpisał parę spraw oczywistych o których pisano wielokrotnie (uratowanie z wypadku lub 1 miejsce na zawodach to nie cud tylko przypadek) i okrasił je stwierdzeniami typu -może tak, może nie- lub -hm hm hm-. A to o naukowej niewyjasnialnosci już wielokrotnie i szczegółowo wyśmiali Dawkins, Harris czy Dennett. A na koniec dodał – może cuda nie istnieją ale ja w nie wierzę wiec muszą być prawdziwe. Mnie zawsze zastanawia hermetyczna definicja cudu w oficjalnej propagandzie kościoła. Zawsze jest to uzdrowienie. Bóg może wszystko, dlaczego np nie rozmnoży jedzenia, nie teleportuje kogoś poza obszar zagrozony, lewitacja, zmiana składu powietrza itd. Nie, liczy się tylko uzdrowienie (no i płaczący obraz lub posag, ale to rodzi pytanie – czy cud może być bezsensowny, więc ten temat pomińmy). Jak u konia z klapkami na oczach. Albo chodzi o to, ze kosciół wie, że cuda nie istnieją więc znalazł taką rzecz która pozornie może przez prosty lud być okrzyknięta cudem. Kiedyś czytałem statystyki uzdrowień w Medziugorje, wielka sława, wielka propaganda, a poza tym, ze przyjeżdżają tam ludzie w trakcie normalnej terapii, to identyczny odsetek niewyjasnionych uzdrowień podają statystyki medyczne w USA dla całości społeczeństwa. Tyle samo ludzi oficjalnie nieuleczalnych zdrowieje zwyczajnie siedząc w domach co wśród -cudownie uzdrowionych-. Co kilka miesięcy pojawiają się nawet artykuły o ludziach którzy ockneli się z karetce lub zakładzie pogrzebowym chociaż uznano ich za zmarłych. Cud? Nie, fizjologia. I na koniec. Ten cały tekst zakłada, że cud związany jest z bogiem, a to jest założenie którego nigdy nie udowodniono. Za to dostatecznie już udowodniono nieistnienie boga. Więc skąd cuda?
Mam nieśmiałe zapytanie do czytających. Dlaczego żaden z religiantów (Wschodu czy Zachodu) nigdy nawet nie zająknął się o uznanie świętym Rasputina? Po pierwsze: był byłym, ale mnichem i zawsze powoływał się na Boga.
Po drugie: jego ratowanie życia carskiego potomka są dowiedzione. Wtedy gdy najlepsi doktorzy, jakimi mógł dysponować carski dwór, byli bezradni – Rasputin samą modlitwą (?!) uzdrawiał chłopca. Był również wizjonerem i przewidział koniec Romanowów (dwa lata po jego śmierci). Czy można w świetle wcześniejszych i późniejszych „cudów” przeróżnych świętych uznać to za cuda, czy nie?! A może wkracza tu, jak zwykle, ideologia i jakiś tam
prawosławny Rusek nie będzie nam podwyższał standardów. No i nie prowadził się zbyt dobrze więc nie można go nawet zestawiać z innymi, zanurzonymi in odore sanctitatis. Tak tylko pytam.