Stanisław Obirek: Pogodny ateizm Witolda Gombrowicza11 min czytania

26.05.2020

Moje pierwsze wspomnienie o Witoldzie Gombrowiczu łączy się z zachłanną lekturą jego Dzienników, wydanych przez paryską „Kulturę”.

Byłem wtedy uczeniem trzeciej klasy LO w Lubaczowie, a więc był to pewnie rok 1972 lub 73. Dzięki szkolnej koleżance Marysi Wolańczyk dane mi było otrzeć się o literaturę wówczas zakazaną i po prostu nieobecną.

Jej wujek Franciszek Muła, aktor kultowego teatru STU w Krakowie był szczęśliwym posiadaczem wielu tomów tego wydawnictwa. Widząc nasze złaknione oczy, pożyczył nam Gombrowicza na tydzień bodajże, a może dłużej. W każdym razie pamiętam lekturę, której smak był spotęgowany świadomością spożywania owocu zakazanego. Pewnie gdzieś w domu rodzinnym jest jeszcze zeszyt gęsto zapisany wypisami z tej młodzieńczej lektury. To było olśnienie, które naznaczyło całe moje późniejsze życie. Poniższymi uwagami, a właściwi wypisami z tych lektur, spłacam dług wdzięczności wobec tych, którym zawdzięczam tamtą inicjację.

No więc Gombrowicz. Niech przemawia własnym głosem, który dziś wydaje się wyjątkowo potrzebny, gdy wiara stała się towarem tanio nabywanym, a płynące z nabycia tego towaru pożytki niewiele mają wspólnego z religią czy duchowością.

Skupię się na wspomnianych Dziennikach, ale sięgnę też do innej książki. Chodzi o Testament, książkę będącą osobliwym komentarzem do własnego życia i twórczości, w tym również do Dziennika. Jak sam powiada, pisał w celach terapeutycznych, ale nade wszystko chciał jasno określić swoje stanowisko wobec panujących ideologii. Stąd tak nieprzejednane podkreślanie swej indywidualnej i osobnej pozycji: „Po dwóch latach trzeba było opracować całość do wydania książkowego. Zastanawiałem się, czy by nie napisać przedmowy. Zamiast tego wziąłem pióro i napisałem tytułem wstępu

Poniedziałek – Ja
Wtorek – Ja
Środa – Ja
Czwartek – Ja

I ujrzałem siebie w opozycji najostrzejszej ze wszystkimi tendencjami powojennymi, które wyklęły ‘ja’. To ‘ja’ zostało ekskomunikowane przez Kościół jako niemoralne, przez Naukę, jako sprzeczne z obiektywizmem, przez Marksizm, przez wszystkie prądy epoki, domagające się od człowieka by wzgardził tym swoim egoistycznym, egocentrycznym, przestarzałym, antysocjalnym ‘ja’. Zewsząd rozlegały się surowe upomnienia: jesteś niczym, zapomnij o sobie, żyj innymi! Gdym moje ‘ja’ po raz czwarty napisał, poczułem się jak Ateusz ziemi dotykający! Grunt odnalazłem pod nogami!”[1].

in nuce – «krótko i zwięźle»

Tak więc jedynym punktem odniesienia jest dla Gombrowicza jego własne „ja”, które pozwoliło mu się na nowo określić poprzez negację istniejących ideologii i tożsamości. Dzienniku dokonał w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku radykalnego przewartościowania podstawowych pojęć, określających polską tożsamość. Jego spór z dziedzictwem romantycznym i neoromantycznym, jak i własna propozycja tożsamości opartej na osobistej odpowiedzialności stanowi ciągle niepodjętą propozycję obecności w świecie bez ideologicznych naddatków. Szczególnie intrygująco brzmi spór tego pisarza z polskim katolicyzmem, w którym widzi źródło intelektualnego i cywilizacyjnego regresu. To właśnie Dzienniki stanowią zapis walki o niezależność duchową i intelektualną. I właśnie w tym prowokującym powtórzeniu „ja” widzę in nuce nakreślony program.

To gombrowiczowskie „ja” jest twardym gruntem, który pozwala mu w istocie zakwestionować wszystko, co odziedziczył, a co w swoim języku nazywa formą:

Mój stosunek do Polski wynika z mego stosunku do formy – pragnę uchylić się Polsce, jak uchylam się formie – pragnę wzbić się ponad Polskę, jak ponad styl – i tu i tam, to samo zadanie. Poniekąd czuję się Mojżeszem. Zabawna, doprawdy, w naturze mojej ta skłonność do przesady na własnym punkcie. W marzeniach nadymam się, jak mogę. Ha, ha, dlaczego – zapytacie – czuję się Mojżeszem? Sto lat temu litewski poeta wykuł kształt polskiego ducha, dziś ja, jak Mojżesz, wyprowadzam Polaków z niewoli tego kształtu, Polaka z niego samego wyprowadzam…[2].

Oczywiście to porównanie jest swoistą prowokacją, a nawiązanie do „litewskiego poety”, czyli Adama Mickiewicza niepozbawione ironii. A jednak zamysł jest jak najbardziej serio – stworzyć alternatywę zarówno dla religii, jak i dla romantycznej literatury. Nie omieszka też Gombrowicz dopowiedzieć — czym jest dla niego objawienie i na jakiej górze je otrzymuje, czy raczej, z jakich wyżyn je przekazuje. Tym nowym miejscem spotkania jest toczący się w czasie wojny dramat, to na jego kartach dokonuje się nowe objawienie, celebruje się nowa liturgia:

Ślub na scenie powinien stać się Górą Synaj, pełną mistycznych objawień, chmurą brzemienną tysiącem znaczeń, rozpędzoną pracą wyobraźni i intuicji, Grand Guignolem, obfitującym w igraszki, zagadkową missa solemnis na przełomie czasów u stóp niewidomego ołtarza”[3].

Testamencie postawi kropkę nad „i”. Chodzi mu o to by: „Ukazać ludzkość w jej przejściu od Kościoła Boskiego do Kościoła Ludzkiego”[4]. Tak więc Gombrowicz ateista nie rezygnuje z nowego objawienia i z nowych rytuałów, on sam powołuje je go życia w swojej twórczości, tam wyznawcy mogą znaleźć wykładnię nowej religii, już bez Boga. Jej istotą była odpowiedzialność wobec drugiego człowieka, Bóg pozostawał poza horyzontem jego zainteresowań. Nawet jeśli w powieściach i dramatach tworzy nowe rytuały, to jest rzeczą oczywistą, że ważny jest ich wpływ na innych ludzi i tylko o tyle są istotne. Tak więc etyka zastąpiła religię.

Z jednej bowiem strony katolicyzm wyraźnie Gombrowicza fascynuje, było to wyznanie, które odziedziczył i które najlepiej znał, ale też tej formie chrześcijaństwa najmniej dowierzał. Podejrzewał bowiem katolicyzm polski o brak powagi, o zbytnie uwikłanie w politykę i w obyczajowość. Dlatego odrzucił katolicyzm, wybierając już jako nastolatek ateizm. Pisze o tym bez większych emocji w Testamencie przy okazji rekonstrukcji literackich początków:

Rozstanie się z Bogiem – sprawa wielkiej wagi, bo otwierająca umysł na całość świata – odbyło się we mnie gładko i niepostrzeżenie, nie wiem, jakoś tak się stało, że w piętnastym, czy w czternastym, roku życia przestałem się zajmować Bogiem. Ale chyba i przedtem nie zajmowałem się nim zanadto[5].

Moim zdaniem takie łagodne przejście od katolicyzmu do ateizmu jest zjawiskiem rzadko opisywanym w Polsce i jest jeszcze jednym dowodem na bezkompromisowość Gombrowicza a traktowaniu wyborów życiowych. W tym pogodnym odejściu od religii Gombrowicz okazuje się pisarzem i myślicielem niezwykle nowoczesnym i aktualnym. Na naszych oczach dokonuje się oto łagodna rezygnacja z tych form religijności, które są postrzegane jako politycznie interesowne i zwyczajnie opresyjne. Wcale nie przypadkowo to polska młodzież należy do najszybciej się sekularyzującej.

Mogłoby się wydawać, że refleksje prowokowane stalinizmem, jaki zapanował w Polsce po roku 1948, mają niewiele wspólnego z tym, co się dzieje w naszym kraju w na początku drugiej dekady wieku XXI. Tak nie jest. Również dzisiaj nasze myślenie jest uwikłane w spór polityczny i kulturowy. Dlatego tak intrygująco brzmi to, co pisał w 1953 roku:

Myśl nasza tak bardzo jest przykuta do naszej sytuacji i tak zafascynowana komunizmem, iż możemy myśleć jedynie przeciw niemu lub z nim – i avant la lettre jesteśmy przytwierdzeni do jego rydwanu, pokonał nas, wiążąc nas z sobą, choć cieszymy się pozorami wolności. Więc i o katolicyzmie wolno dziś myśleć jedynie jako o sile zdolnej do oporu, a Bóg stał się pistoletem, z którego pragniemy zastrzelić Marksa[6].

Dzisiaj katolickie pistolety wymierzone są w gender LGBT, liberalizm, konsumpcjonizm, pluralizm … list jest długa i zapewne sam Gombrowicz nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo może być wydłużona.

Co więcej. Szczególnie drażniło go nadużywanie religii do celów politycznych, dziś powiedzielibyśmy polityzacja religii. Co ciekawe właśnie w myśl powagi, jakiej oczekiwał po wyznawcach religii, szukał w nich sojuszników, ale tylko pod warunkiem, że będą traktować religię z należną jej głębią:

Faryzeusze! Jeśli katolicyzm stał się wam potrzebny, to zdobądźcie się na nieco więcej powagi i próbujcie szczerze zbliżyć się do niego. Niech ten wspólny front nie będzie tylko polityką. Jestem po prostu za tym, aby cokolwiek dzieje się w naszym życiu duchowym, działo się w sposób możliwie najgłębszy i najrzetelniejszy. Nadeszła chwila, w której ateiści powinni szukać nowego porozumienia z Kościołem[7].

Czy dzisiaj znalazłby w katolikach sojuszników? Wątpię.

Pytajmy więc dalej, co tak naprawdę w katolicyzmie drażniło Gombrowicza? Pisze o tym ciągle jeszcze a latach 50., najpierw opisując sam katolicyzm, a następnie mu się przeciwstawiając:

Polski katolicyzm. Katolicyzm taki, jak urobił się historycznie w Polsce, rozumiem jako przerzucenie na kogoś innego – Boga – ciężarów nad siły. Jest to zupełnie stosunek dzieci do ojca. Dziecko jest pod opieką ojca. Ma go słuchać, szanować i kochać. Wypełniać jego przykazania. Więc dziecko może pozostać dzieckiem, ponieważ wszystka ‘ostateczność’ przekazana jest Bogu-Ojcu i jego ziemskiej ambasadzie, Kościołowi. Polak uzyskał w ten sposób świat zielony – zielony, gdyż niedojrzały, ale zielony także dlatego, że w nim łąki, drzewa są kwitnące, nie zaś czarne i metafizyczne. Żyć na łonie natury, w świecie ograniczonym, pozostawiając czarny wszechświat Bogu[8].

Czyż nie o tym pisał Różewicz w „nauce chodzenia”, gdy idąc za Dietrichem Bonhoefferem, domagał się dojrzałości?

Była to więc nie tylko przenikliwa diagnoza religijności sprowadzonej do zewnętrznego rytuału, ale równie celna krytyka komunizmu sprowadzonego do konformistycznych wyborów. Tłumaczy też dobrze stanowisko samego Gombrowicza, który taki rodzaj religijności zdecydowanie odrzuca w imię wolności i dojrzałości: „

Mnie, który jestem ogromnie polski i okropnie przeciw Polsce zbuntowany, zawsze drażnił polski światek dziecinny, wtórny, uładzony i pobożny. Polską nieruchomość w historii temu przypisywałem. Polską impotencję w kulturze – gdyż nas Bóg prowadził za rączkę. To grzeczne polskie dzieciństwo przeciwstawiałem dorosłej samodzielności innych kultur. Ten naród bez filozofii, bez świadomej historii, intelektualnie miękki, duchowo nieśmiały, naród, który zdobył się tylko na sztukę ‘poczciwą’ i ‘zacną’, rozlazły naród lirycznych wierszopisów, folkloru, pianistów, aktorów, w którym nawet Żydzi się rozpuszczali i tracili jad… Mojej działalności literackiej przyświeca idea, żeby wydobyć człowieka polskiego ze wszystkich rzeczywistości wtórnych i zetknąć go bezpośrednio z wszechświatem – niech sobie radzi jak może[9].

Kiedyś wydawało mi się, że teza to wątpliwa i zastanawiałem się, czy w samej rzeczy za peryferyjność i słabość kultury polskiej należy oskarżać katolicyzm. Dzisiaj już takich wątpliwości nie mam. Tym bardziej, gdy obserwuję powszechne zdziecinnienie i bałwochwalczy stosunek do Jana Pawła II, w którym brak nie tylko zdrowego rozsądku, ale wprost horacjańskiego decorum.

Również ma rację autor Dziennika, gdy pisze w 1956 roku:

Jak mogły skutecznie przeciwstawiać się Marksowi dusze, wychowane na Mickiewiczu, Sienkiewiczu i Żeromskim? Kiedy ich spętano, już było za późno, aby mógł się zorganizować świadomy indywidualizm polski – więc oni, pozbawieni broni intelektualnej, niepewni swej racji moralnej, walcząc w pojedynkę, raczej opędzali się bezładnie, niż walczyli, odrzucali to, nie przyjmowali do wiadomości. Wniosek, paradoksalny, ten, że w krajach burżuazyjnych Zachodu, we Francji lub we Włoszech, marksizm jest nieskończenie głębiej przeżywany. Podczas gdy w Polsce jest on tylko systemem społecznym, w którym się żyje – którego się nie przeżywa. Polska – jeden z krajów najmniej marksistowskich świata”[10].

Do katolicyzmu pisarz nawiązał w roku 1960. Pojawia się w myśleniu Gombrowicza nowy element. To już nie katolicyzm jest dla niego problemem, ale jego recepcja:

Katolicyzm! No, cóż robić, katolicyzm! On, któremu już wszystko wiadomo i całej reszty słucha z poziewaniem… te końskie okulary na oczach polskich, niepozwalające zerkać na boki… Powtarzam, nie jestem wrogiem katolicyzmu, jestem wrogiem tylko funkcji, którą spełnia w kulturze naszej nie od dzisiaj[11].

Jest to ostatnia wzmianka na temat katolicyzmu, który po prostu przestał Gombrowicza interesować. Znamienne, że nie odnotował zmiany jaka zaszła w katolicyzmie na Soborze Watykańskim II. Katolicyzm był dla niego przede wszystkim problemem kulturowym, a nie religijnym, polskość postrzegał zaś w kategoriach ideologicznych (poczucie wyjątkowości, postawy wykluczenia wobec innych itp.), ale jedno i drugie odrzucał w imię uniwersalnego humanizmu, który stał się jego nowym sposobem życia i małą (choć obejmującą cały świat) ojczyzną.

<strong>Stanisław Obirek</strong>
Stanisław Obirek

 (ur. 21 sierpnia 1956 w Tomaszowie Lubelskim) – teolog, 
historyk, antropolog kultury, profesor nauk humanistycznych, profesor zwyczajny Uniwersytetu Warszawskiego, były jezuita.

  1. W. Gombrowicz, Testament, Warszawa 1990, s. 71-72.

  2. W. Gombrowicz, Dziennik 1953-1956, Kraków 2004, s. 59.
  3. Tamże, s. 102.
  4. W. Gombrowicz, Testament, dz. cyt., s. 61.
  5. W. Gombrowicz, Testament, dz. cyt., s. 14.
  6. W. Gombrowicz, Dziennik 1953-1956, dz. cyt., s. 46.
  7. Tamże, s. 46.

  8. W. Gombrowicz, Dziennik 1953-1956, dz. cyt., , s. 280.

  9. Tamże, s. 280.
  10. Tamże, s. 328.
  11. W. Gombrowicz, Dziennik 1957-1961, Kraków 2004, s. 207-208.
Print Friendly, PDF & Email
 

One Response

  1. asc 27.05.2020