1.06.2021

Dawno temu, w muzeum w drezdeńskim Zwingerze, podziwiałem rzeźbioną pestkę wiśni lub czereśni. Zastanawiałem się wtedy kto i jakim to narzędziem to cudo wykonał. Wygląda na to, że dziś politycy rozwiązują podobne sprawy prościej.
Dwa, pozornie odległe, przykłady to żądanie TSUE natychmiastowego wygaszenia kopalni w Turowie i planowane podniesienie poziomu naszej służby zdrowia poprzez zwiększenie naboru na studia medyczne.
Gdyby odpowiedź na moje pytanie o narzędzie do rzeźbienia pestki wiśni wzorować na rozwiązywaniu wspomnianych dwóch problemów, rzec by można, iż może to być i siekiera, Zarówno pani sędzia de Lapuerte jak i autorzy naszego Polskiego Ładu taką właśnie polityczną siekierą proponują obie te sprawy załatwić.
O Turowie grzmią wszystkie media, więc ja już nie muszę. Również dlatego, że sprawa bezpośrednio dotyczy mnie w niewielkim stopniu (może jakaś podwyżka ceny prądu). Zupełnie inaczej jest jednak ze służbą zdrowia. Rzecz w tym, iż dziś, a pewnie również jutro i pojutrze, najważniejszym jej elementem/składową jest i pozostanie tzw. personel, tj. różnej maści/specjalności medycy; lekarze ratownicy, pielęgniarki, położne itp. No i personelu tego mamy raczej mało.
Licząc na głowę obywatela, jesteśmy w UE na szarym końcu. Samych lekarzy brakuje nam coś koło 70 tys.
Rząd w swej wspaniałości proponuje naprawdę genialnie proste rozwiązanie. Będziemy oto zwiększać rekrutację na studia medyczne i w krótkim czasie wyprodukujemy potrzebną mam liczbę (ilość?!) lekarzy. Podobnie jak piekarz, który widząc, że ludzie potrzebują więcej bułek, zwiększa ich produkcję. A jakby mąka/drożdże/woda była kiepskiej jakości, to niedoróbki z zakalcem wyrzuci, cenę pozostałych podniesie i zawsze „wyjdzie na swoje”.
Ja nie jestem niestety pewien, czy ta analogia jest tym, co chciałbym w naszej służbie zdrowia widzieć. Już dziś z lekarzami jest, delikatnie mówiąc, różnie. Być może Czytelnik tego tekstu spotykał w placówkach służby zdrowia samych znakomitych fachowców, ludzi cierpliwych, pełnych empatii i mających na tyle szerokie horyzonty, by Żeromskiego („Doktor Judym”) czasem poczytać. Bardzo Mu (temu Czytelnikowi/pacjentowi) zazdroszczę. Ja tyle szczęścia nie miałem.
W mojej „karierze” jako pacjenta spotykałem różnych lekarzy. Znam wielu wspaniałych, których darzę szacunkiem i zaufaniem. Znam jednak również konowałów, których staram się omijać szerokim łukiem. Pamiętam, oczywiście, że „bycie dobrym lekarzem” – jak prawie każda relacja międzyludzka – jest bardzo osobnicze i ten sam facet/facetka, którego ja uznam za konowała, może być dla innego człeka lekarzem wybitnym, ale jak się tak trochę o lekarzach ze znajomymi pogada, to stosunek tych dobrych do kiepskich oscyluje w raczej wąskim zakresie dokoła 40/60 (procent, oczywiście). Przyczyn jest wiele; główne leżą chyba w dopasowaniu osobowości do zawodu.
Każda praca, gdzie przedmiotem jest szeroko rozumiany dobrostan, m.in. zdrowie, innych ludzi jest bardzo ciężka. Brzemię odpowiedzialności – nawet przed własnym sumieniem – i wygenerowane przez różnice interesów czy konieczność utrzymywania dużego stopnia koncentracji (zob. np. również, policaje czy kontrolerzy lotniczy) – napięcie po prostu człowieka niszczy. I na pewno nie każdy się do tego nadaje. Słyszałem o przypadku, gdy młoda lekarka nie wytrzymała, zeszła z dyżuru i schowała się przed światem w piwnicach szpitala.
A oprócz odporności psychicznej (potrzebnej również m.in. po to, by wytłumaczyć mi zawiłości proponowanej terapii w stosowny do mej nikłej wiedzy medycznej sposób) chciałbym u lekarza widzieć np. chęć jakiejś aktualizacji swej wiedzy. Takiej codziennej, np. w postaci inspirowanych fachową literaturą dyskusji, organizowanych ad hoc webinarów, prezentowania własnych pomysłów czy choćby tzw. analizy przypadków. Niekoniecznie na finansowanych przez jakiś koncern drogich konferencjach na „wczasowej” wyspie. Chciałbym też, by lekarz miał odwagę odejść czasem od stosowania procedur, przemyślał w domu mój szczególny przypadek i – jeśli będzie taka potrzeba – zastosował jakieś leczenie nietypowe. Nie ma sensu wypisywać innych, chyba nie tylko moich, chciejstw, bo każdy, kto się o służbę zdrowia otarł, potrafi taką swoją listę życzeń pod adresem lekarza, ratownika czy pielęgniarki napisać.
No i kłopot w tym, że patrząc dokoła nie za wielu kandydatów do tak widzianego zawodu lekarza/ ratownika/ pielęgniarki widzę. I nie bardzo wierzę w to, że da się te cechy u adeptów tego zawodu wykształcić. Można, oczywiście, cechy takie u lekarza zakupić płacąc mu odpowiednio wysoką pensję. Wiele wad tego kupowania jest dobrze znanych, ale mało kto wie, że krzywa efektywności podnoszenia wynagrodzeń ma punkt przegięcia; kwotę, po której przekroczeniu skuteczność dawania większej forsy maleje, tzn. można człowiekowi dużo więcej płacić, a on i tak wiele więcej nie zrobi. Mimo że mógłby (nie mówimy tu o przypadkach, gdy np. ze względu na brak sprzętu, leku czy umiejętności nie może).
Taka już nasza ludzka natura. Innymi słowy; nie da się tylko forsą wygenerować odpowiednio dużego procentu lekarzy dobrych. Można, oczywiście, poprzez np. drastyczne obniżki płac stworzyć bardzo nawet dużą liczbę lekarzy kiepskich (ci lepsi zwieją), ale w drugą stronę mechanizm ten działanie ma ograniczone. No to trzeba zadbać o to, by już w chwili podejmowania studiów medycznych kandydat jakieś zalążki wspomnianych cech posiadał.
Kto z Państwa wierzy, że np. 80% abiturientów idzie na te studia, by zostać Judymem? Na miarę naszych czasów, oczywiście, tj. z sytuacją ekonomiczno–społeczną porównywalną do kolegi na Zachodzie. Ja niestety nie wierzę. On chce po prostu dobrze zarabiać. Pracowałem sporo lat w szkol(d?)nictwie wyższym i znam realia tzw. nauczania. Nie za dokładnie wiem, jak wygląda to akurat na medycynie, ale wiadomo mi, że i tam liczona umiejętnościami (nie tylko encyklopedyczną „wiedzą”) studentów sprawność nauczania nie jest zbyt duża.
Nie wierzę w efektywność przekazywania wiedzy właściwie w żadnej dziedzinie. Polegającej na wspólnej pracy relacji mistrz – uczeń niczym zastąpić się nie da. A nie każdy, najlepszy nawet, fachman na mistrza się nadaje. Ja pamiętam trwającą do dziś eksplozję podnoszenia stopnia scholaryzacji w latach 90. Nikt chyba nie policzył, ile powstało wtedy uczelni/ wydziałów/ kierunków mających w tytule „ekonomię” czy „zarządzanie”. I nikt nie pytał skąd tylu uczonych w tych dziedzinach wypączkowało w tak krótkim czasie. A większość była pedagogicznymi geniuszami, bo sprawność nauczania – również na studiach zaocznych – rzadko spadała poniżej 90%.
Jakbyśmy co drugiemu po prostu dyplom dawali losowo, wiele by się nie zmieniło, a oszczędzilibyśmy ludziom niepotrzebnych nerwów i straty czasu. Tak działała wtedy (wymuszona często przez debilne przepisy) chęć zdobycia „wyższego wykształcenia”.
Coś mi się widzi, że autorzy recepty na zapełnienie naszych placówek służby zdrowia lekarzami tego, trwającego już od ponad 30 lat, okresu chwały („poziom scholaryzacji”, tj. liczba osób z wyższym wykształceniem wzrósł w okresie 1990 – 2021 naprawdę znacząco) naszego szkolnictwa wyższego, nie zauważyli.
Może by im ktoś zaproponował powtórzenie wyczynu wspomnianego wyżej rzeźbiarza pestki wiśni? Rzeczoną siekierą, oczywiście.
Waldemar Korczyński
Taka jest prawda o tym co najważniejsze w polskiej opiece medycznej (wiem, że lekarze nie lubią gdy mówi się o służbie zdrowia) Prawdą jest też to co mówi się o rozdarciu pomiędzy misją zawodu medyka a realiami życia w Polsce.
Moim zdaniem wiele specjalności lekarskich, takich gdzie głównym zadaniem jest stawianie diagnozy zniknie w ciągu najbliższych 30 lat, zastąpi ich SI operująca wielokrotnie większą ilością danych o symptomach i objawach z którymi pacjent zgłasza się do lekarza.
Mam w rodzinie samych lekarzy, moja wnuczka właśnie skończyla medycynę i jest na stażu w szpitalu. Radziłem jej, aby wybierając specjalizację wybrała taką która wymaga, oprócz teoretycznej wiedzy, zdolności manualnych, tego co lekarz zrobi pacjentowi. Tu, mimo robotów chirurgicznych zastępujących już teraz człowieka w bardzo skomplikowanych operacjach przez jeszcze jakiś czas człowiek będzie ważny, ważny bo tańszy niż roboty.
Z tą SI jest chyba nawet „gorzej”. W Chinach jakiś ichni superkomputer zdał testowy egzamin lekarski z wynikiem lepszym niż spora część lekarzy. W USA takiż komputer pt. Watson ferowal wyroki, które niewiele odbiegały od tych wydawanych przez „normalnych” (czy sędzia może być po iluś latach „pracy człowiekiem normalnym? Monteskiusz sugerował kadencyjność; chyba pięcioletnią.) sędziów. W Niemczech rozwiązywał jakieś problemy; ale twórcy oprogramowania nie wiedzieli jak dokładnie to zrobił. Podejrzewam, że takich przykładów jest więcej, bo o opisywanych wydarzeniach czytałem z rok temu. A samochody czy broń (np. samoloty czy czołgi) autonomiczne to tez już rzeczywistość. Przed tym raczej nie ma ucieczki. Nie wiem ilu ludzi potrafi się w tym świecie odnaleźć. I pozostać ludźmi. Zgadzam się z Panem w sprawie chirurgów (rozumiem przez to wszystkich „inżynierów medycznych”, tj. osobników przerabiających wiedzę na manualną praktykę). Podobnie będzie pewnie z rozmaitymi bardzo wysoko kwalifikowanymi „fachmanami”, naukowcami (ale nie „naukawcami”) i inżynierami. Problem w tym, że nie jest to grupa liczna, a z racji pewnego kształtowania charakteru przez wykonywana pracę mniej skłonna do wspomnianego mordobicia. Co z pozostałymi? A warto też zauważyć, że jakby nie kombinował, ich sytuacja będzie gorsza niż dziś. Bo teraz nawet matoł może mieć nadzieję na swoją energię lub łut szczęścia (np. los na loterii), który pozwoli mu zdobyć forsę i stosowną do niej (tej forsy) pozycję społeczną, prestiż, uznanie i podobne duperele. Za 30 lat może się okazać, że ani energia ani szczęście tego nie dają. A – przyrodzone chyba każdemu – pragnienie akceptacji, uznania czy jak toto nazwiemy. pozostanie. Czy będziemy się zabijać? Bo to też forma podreperowania samooceny. Pozdrowienia.
nie wiem co Autor proponuje w zamian pomysłu PIS, lecz przecież od czegoś trzeba zacząć. ten brak 70 tysięcy lekarzy nie jest efektem rządów PISu, lecz wszystkich poprzednich, które nie zadbały ani o kwestie kształcenia lekarzy i pielęgniarek, jak też o właściwą organizację opieki medycznej i jej nowoczesne wyposażenie. Owsiak, a więc darczyńcy, którzy poza płaconą składką zdrowotną, raz w roku składają się na zakup wyposażenia szpitali państwowych, od ćwierć wieku zastępują kolejne rządy. dawno należało zmienić zasady naboru, kształcenia, wymagań co do specjalizacji. starsi lekarze alarmują, że dziś młodzi nie chcą wybierać trudnych specjalizacji np. onkologii, bo obciąża psychicznie. w zderzeniu z przewidywaniami, że w nadchodzących czasach co druga osoba będzie chorować onkologicznie, przyszłość nie jawi się ciekawie. skoro kształcenie lekarzy to zadanie państwa (podatnicy płaca za wykształcenie, specjalizacje, itd) logiczne byłoby wprowadzenie obowiązku pracy w polskiej medycynie przez co najmniej tyle samo lat, ile lekarz się kształcił. dziś lekarz dobrze wykształcony w Polsce natychmiast znajduje pracę np. w Norwegii i tam ratuje życie ludziom, a polscy podatnicy, którzy mu to wyksztalcenie zapewnili, umierają z powodu braku opieki w tej jego specjalności. system jest chory. jeśli PIS dotrzyma słowa i zwiększy nakłady na kształcenie lekarzy, pielęgniarek, ratowników medycznych oraz nakłady na diagnostykę i leczenie, zapisze się chlubnie przynajmniej tej sprawie.
Pisze Pani „nie wiem co Autor proponuje w zamian pomysłu PIS, lecz przecież od czegoś trzeba zacząć.” Bardzo słusznie. I sama Pani sobie dalej częściowo odpowiada „..dawno należało zmienić zasady … kształcenia, … . .. skoro kształcenie lekarzy to zadanie państwa (podatnicy płaca za wykształcenie, specjalizacje, itd) logiczne byłoby wprowadzenie obowiązku pracy w polskiej medycynie przez co najmniej tyle samo lat, ile lekarz się kształcił. dziś lekarz dobrze wykształcony w Polsce natychmiast znajduje pracę np. w Norwegii i tam ratuje życie ludziom, a polscy podatnicy, którzy mu to wykształcenie zapewnili, umierają z powodu braku opieki w tej jego specjalności. system jest chory.” Piszę „częściowo”, bo pomijając kłopoty konstytucyjne (Kształcenia mamy bezpłatne z mocy prawa) problemem jest sama idea traktowania wszystkich studiów „zawodowych” (tj. zwiększających szansę na dobrze płatną pracę) i „niezawodowych” (tj. oferujących głownie jakąś formę rozwoju i samorealizacji) w ten sam sposób. A „.. jeśli PIS dotrzyma słowa i zwiększy nakłady na kształcenie lekarzy, .. „, to wyrzucimy w błoto sporą forsę i wspomożemy służby zdrowie bogatszych od nas krajów. W moim odczuciu jedynym sposobem jest zmiana konstytucji umożliwiającą wprowadzenie studiów płatnych. Nie musi to oznaczać ponoszenia przez dobrych, nadających się na np. medyków, studentów wysokich kosztów kształcenia (pisałem o tym m.in. w tekście „Płatne studia nie muszą być złe” znajdującym się w archiwum „Kontratekstów”). Można im oferować rozmaite formy dofinansowania i za to EXTRA dofinansowanie proponować podpisanie zobowiązania do jakiejś pracy po studiach w Polsce. Można to tez połączyć z tzw. praktyką przedłużając wprawdzie studia, ale zwiększając szanse na zdobycie wyższych kwalifikacji. Zasada mogłaby być np. taka ; (1) jeden semestr/rok studiów „przerywanych, powiedzmy tydzień „normalnej nauki” – tydzień pracy w klinice (tu bez wynagrodzenia lub z niewielkim) po jakimś czasie (nie wiem jakim, to powinni ustalić „fachowcy”) (2) jeden rok nauki – jeden rok normalnej, z ze stosownym wynagrodzeniem, pracy na stanowisku, do pracy na którym kwalifikacje uzyskano w poprzednim roku. Ten cykl można powtarzać. We Francji nazywano to (na innych kierunkach) studiami przemiennymi. Takie podejście pozwoliłoby oddzielić tych „dobrych” od „mniej dobrych” (którym zaoferować możnaby jakieś tytuły „lakarzopodobne” (kiedyś byli np. felczerzy, ale jakby pogadać z językoznawcami, to i dziś coś by wykombinowali). To tyle co do Pani wątpliwości. Myślę, że takich jak te pomysłów jest znacznie więcej, ale nie pasują one do zasady „rzeźbienia siekierą”, które w moim odczuciu jest po prostu za drogie i sporo pestek się bezpowrotnie niszczy. Ale mnie chodziło głównie o realne możliwości kształcenia (nie tylko lekarzy), a nie tylko wydawania dyplomów. Niech Pani zauważy ilu naszych polityków ma rozmaite, „wyższe” (np. profesorskie) i „niższe” (np. doktorskie) dyplomy). Z różnych dziedzin. Potrafi Pani pokazać co z tego wynika? Nie chodzi mi o to czy są to politycy dobrzy (jako politycy,nie jako ludzie) czy źli, ale o to czy na ową „dobroć” ich dyplom miał jakikolwiek wpływ. Nie chciałbym też być w stosunku do utytułowanych/ustopniowionych polityków nieuprzejmy, ale proponuję Pani odszukanie ich naukowych osiągnięć. Może Pani zacząć od partii, którą darzy Pani sympatią; motywacja będzie większa, więc i robota pójdzie łatwiej. Dokładnie tak samo jest z lekarzami. To nie dyplom, a LEKARZ leczy Panią w szpitalu. A tego ostatniego żadną ustawą stworzyć się nie da. Być może jednak da się „siekierą” jakoś ruszyć problem wyboru specjalizacji. Tu akurat forsa może być dobrym narzędziem