Magdalena Ostrowska: Koniec bajki o szpiegu3 min czytania

02.10.2021

Byłam ja wczoraj w kinie na „Nie czas umierać”.

Dwie i pół godziny… plus pół godziny reklam. Już nie mogłam usiedzieć w twardym fotelu; w połowie byłam gotowa sobie pójść, gdyż stwierdziłam, że w zasadzie guzik mnie obchodzi, co będzie dalej. Na koniec, podczas wyświetlania listy płac, natychmiast wyszłam, czego nigdy nie robię, kiedy film mi się podoba (lubię pobyć jeszcze w klimacie filmu).

Bo ten „Bond” przygnębił mnie.

„Bondy” zawsze opowiadały historie niewiarygodne z punktu widzenia zwykłego człowieka, choć być może możliwe w sferach szpiegowskich. Tymczasem ta edycja Bonda za bardzo zbliżyła się do rzeczywistości; opowiedziała historię tego, co w zasadzie już się dzieje, a dziać się na pewno będzie za jakiś czas, krótszy niż dłuższy: broń biologiczna oparta na manipulacjach DNA, dane i próbki zrabowane z wielkich i najbardziej pilnie strzeżonych laboratoriów; bezbronność z pozoru niedostępnych, nowoczesnych, nafaszerowanych elektroniką i sztuczną inteligencją budynków przed radykalną przemocą, i w efekcie — informacja dla widza, że te rzeczy nie są w zasadzie chronione.

Jeśli wziąć pod uwagę, że film powstał już przed pandemią, jest niemal profetyczny; antyszczepionkowcy dostali potężną pożywkę. 

I za to mam do niego pretensje, bo nie tego oczekuję od bajek filmowych. Na „Bondy” zawsze chodziło się w celach rozrywkowych, odpocząć, zobaczyć pomysłowe gadżety Q, wspaniałe samochody agenta 007, przebiegłość M, sprawne akcje, szarmanckiego Bonda i piękne kobiety. Lecz, od czasu, kiedy Daniel Craig zaczął być Bondem, poza tym wszystkim, co, owszem, w filmie jest, postawiono na szpiega zbliżonego do człowieka; Bond już parę razy prawie umarł.

Finał „Nie czas umierać” nie jest optymistyczny, lecz innego w tym układzie być nie mogło. Po Craigu filmy z Bondem już nie wrócą na półkę z bajkami.  

Czy mi się coś podobało? Podobała mi się chwilowa partnerka zawodowa Bonda, Paloma (Ana de Armas, urodzona na Kubie), grała przez kilkanaście minut, piękna, ubrana elegancko, choć jednocześnie prawie naga (i moim zdaniem w tej stylizacji nie przekroczono cienkiej granicy, za którą byłaby już wyzywająca), strzelała i biła się rewelacyjnie; w długiej sukni, z prze-długimi nogami ubranymi w pończochy z podwiązkami i zaopatrzonymi w szpilki kopała przeciwnika w twarz (eee, to pewnie symulacja…). Na mnie zrobiła piorunujące wrażenie; lubię oglądać w filmie piękne kobiety umiejące dobrze strzelać i bić się, które jednocześnie zachowują w sobie kobiecą miękkość i nie są wulgarne. Dawniej Pierce Brosnan na pewno by się z nią przespał, w Bondzie-Craigu nawet ta myśl się nie narodziła; owszem, dynamika akcji nie pozwalała na seks, lecz twórcy z rozmysłem nie zrobili nawet przymiarki do takiej sceny.  

Obsadową pretensję mam o Christopha Waltza, austriackiego aktora, dla mnie mistrza (legendarne role w Bękartach wojny, Django, Rzezi), który tu dostał z hollywoodzkiego rozdzielnika rolę złowrogą, już trudno, lecz o wiele, wiele za małą, jak na jego talent. 

I na koniec, w związku z Bondem tak naprawdę zszokowało mnie celebryckie widowisko w Londynie parę dni temu, gdzie rodzina królewska, w królewskich strojach, oglądała premierę tej popkulturowej papki. Według mnie dramatyczny znak czasów; znak tego, co dla świata ważne. 

Magdalena Ostrowska

 

4 komentarze

  1. z.szczypinski@chello.pl 03.10.2021
  2. Teton 03.10.2021
  3. Musz 04.10.2021
  4. Filip Nowakowski 06.10.2021