02.10.2021

Byłam ja wczoraj w kinie na „Nie czas umierać”.
Dwie i pół godziny… plus pół godziny reklam. Już nie mogłam usiedzieć w twardym fotelu; w połowie byłam gotowa sobie pójść, gdyż stwierdziłam, że w zasadzie guzik mnie obchodzi, co będzie dalej. Na koniec, podczas wyświetlania listy płac, natychmiast wyszłam, czego nigdy nie robię, kiedy film mi się podoba (lubię pobyć jeszcze w klimacie filmu).
Bo ten „Bond” przygnębił mnie.
„Bondy” zawsze opowiadały historie niewiarygodne z punktu widzenia zwykłego człowieka, choć być może możliwe w sferach szpiegowskich. Tymczasem ta edycja Bonda za bardzo zbliżyła się do rzeczywistości; opowiedziała historię tego, co w zasadzie już się dzieje, a dziać się na pewno będzie za jakiś czas, krótszy niż dłuższy: broń biologiczna oparta na manipulacjach DNA, dane i próbki zrabowane z wielkich i najbardziej pilnie strzeżonych laboratoriów; bezbronność z pozoru niedostępnych, nowoczesnych, nafaszerowanych elektroniką i sztuczną inteligencją budynków przed radykalną przemocą, i w efekcie — informacja dla widza, że te rzeczy nie są w zasadzie chronione.
Jeśli wziąć pod uwagę, że film powstał już przed pandemią, jest niemal profetyczny; antyszczepionkowcy dostali potężną pożywkę.
I za to mam do niego pretensje, bo nie tego oczekuję od bajek filmowych. Na „Bondy” zawsze chodziło się w celach rozrywkowych, odpocząć, zobaczyć pomysłowe gadżety Q, wspaniałe samochody agenta 007, przebiegłość M, sprawne akcje, szarmanckiego Bonda i piękne kobiety. Lecz, od czasu, kiedy Daniel Craig zaczął być Bondem, poza tym wszystkim, co, owszem, w filmie jest, postawiono na szpiega zbliżonego do człowieka; Bond już parę razy prawie umarł.
Finał „Nie czas umierać” nie jest optymistyczny, lecz innego w tym układzie być nie mogło. Po Craigu filmy z Bondem już nie wrócą na półkę z bajkami.
Czy mi się coś podobało? Podobała mi się chwilowa partnerka zawodowa Bonda, Paloma (Ana de Armas, urodzona na Kubie), grała przez kilkanaście minut, piękna, ubrana elegancko, choć jednocześnie prawie naga (i moim zdaniem w tej stylizacji nie przekroczono cienkiej granicy, za którą byłaby już wyzywająca), strzelała i biła się rewelacyjnie; w długiej sukni, z prze-długimi nogami ubranymi w pończochy z podwiązkami i zaopatrzonymi w szpilki kopała przeciwnika w twarz (eee, to pewnie symulacja…). Na mnie zrobiła piorunujące wrażenie; lubię oglądać w filmie piękne kobiety umiejące dobrze strzelać i bić się, które jednocześnie zachowują w sobie kobiecą miękkość i nie są wulgarne. Dawniej Pierce Brosnan na pewno by się z nią przespał, w Bondzie-Craigu nawet ta myśl się nie narodziła; owszem, dynamika akcji nie pozwalała na seks, lecz twórcy z rozmysłem nie zrobili nawet przymiarki do takiej sceny.
Obsadową pretensję mam o Christopha Waltza, austriackiego aktora, dla mnie mistrza (legendarne role w Bękartach wojny, Django, Rzezi), który tu dostał z hollywoodzkiego rozdzielnika rolę złowrogą, już trudno, lecz o wiele, wiele za małą, jak na jego talent.
I na koniec, w związku z Bondem tak naprawdę zszokowało mnie celebryckie widowisko w Londynie parę dni temu, gdzie rodzina królewska, w królewskich strojach, oglądała premierę tej popkulturowej papki. Według mnie dramatyczny znak czasów; znak tego, co dla świata ważne.
Magdalena Ostrowska

Dziękuje za to, że nie pójdę na Bonda, na Pani odpowiedzialność
Najnowszego Bonda jeszcze nie widziałem i póki co na razie się do kina na niego nie wybieram… Jeszcze się zastanowię… Chociaż ostatecznie go pewnie obejrzę – jeśli nie w kinie to później w innej formie dystrybucji. Ostatnia część („Spectre”) – mocno mi bowiem „nie podeszła”… O ile dobrze Szanowną p. Magdalenę zrozumiałem, to w najnowszym filmie było „za mało Bonda w Bondzie”? Jeśli tak to by się zgadzało z moimi odczuciami z ostatnich lat serii…
Taaak… To już nie te Bondy co kiedyś… [chwila zadumy]. Co prawda koniec serii wieszczono już parokrotnie (m. in. po zakończeniu zimnej wojny, a po raz kolejny gdy nowym odtwórca tej roli mianowano… właśnie Craiga) i na szczęście wszystkie te poprzednie „proroctwa” okazały się chybione. Właściciele tego formatu potrafili – wbrew sceptykom – zaadoptować agenta 007 do nowych czasów. Wydaje mi się jednak, że teraz to już naprawdę koniec. Czasy się zmieniły – tak pod względem obyczajowym, społecznym jak i prędkości zachodzących na świecie zmian…
Czy w czasach gdy zaawansowana technika otacza nas z każdej strony, gdy wokół nas jest setki kamer rejestrujących każdy nas ruch, a każdy z nas ma w kieszeni gadżet potrafiący więcej niż komputery sprzed 20 lat, POJEDYŃCZY CZŁOWIEK – nawet tak znakomicie i wszechstronnie wyszkolony jak agent 007 – w starciu z SYSTEMEM może COŚ ZMIENIĆ? Nie wiem… No i dochodzą znany obyczajowe… Po ruchach „Me Too” i „Black Lives Matter” nic już nie może być takie jak kiedyś… Gdzie tu miejsce dla Jamesa Bonda z jego, nierzadko ocierającym się o seksizm, podejściem do kobiet? Osobiście nie jestem zwolennikiem sytuacji, gdy „wahadło przemian społecznych i obyczajowych” wychyla się za bardzo w którąkolwiek ze stron…
Jako wielki fan serii James Bond zgadzam się z p. Magdaleną, że urok tej serii tkwi w tym, że była/jest to taka bajka dla dużych chłopców. Bajka odwołująca się do pewnych podświadomych pragnień ukrytych w każdym mężczyźnie bez względu na to czy będzie lekarzem, kierowcą, farmerem, żołnierzem, księdzem czy profesorem uniwersytetu. Przykładowo: osobiście np. nigdy nie interesowały mnie za bardzo samochody – jak na swoją płeć mam do nich stosunek wyjątkowo obojętny (ale za to lubię wszelkie okręty, zwłaszcza podwodne :-)… Ale nawet mnie… oglądając film z Bondem nie rzadko zdarzało się zapragnąć… Ach, przejechać się takim Aston Martinem… albo takim Lotusem-łodzią podwodną („The Spy Who Loved Me” z 1977)… piękne marzenie! Inny przykład: obecnie prawie też nie pijam alkoholu… Eee… wolę herbatę… 🙂 Możliwe jednak, że to dlatego że po prostu brak okazji… Ale w takich okolicznościach jak w Bondzie… kasyno, karty, piękna dziewczyna u boku… „Mówi wiec pan, panie Bond, że to Don Pérignon, rocznik 1967? Nie znam się na tym, ale w tych okolicznościach… Bardzo chętnie!”
Wydaje mi się też, że raczej nie mam przedmiotowego stosunku do kobiet, ale gdy się zobaczy na ekranie („Dr. No” z 1963) oczami Seana Connery’ego taką Urszulę Andress wyłaniająca się z fali morskiej niczym Wenus na obrazie Botticellego… coś pięknego… Albo cudowne ujęcie gdy zrezygnowany George Lazenby („On Her Majesty’s Secret Service” z 1969) siedzi na skraju lodowiska że spuszczoną głową, i… nagle widzi kątem oka przybliżające się ku niemu i zatrzymujące się tuż przed nim łyżwy i gdy podnosi wzrok by spojrzeć w górę na właścicielkę obutych w nie nóg… widzi delikatny uśmiech wpatrzonej w niego Diany Rigg… [https://youtu.be/Ol4FRgD7PqE] czysta poezja… Albo taką wzdychającą (żeby nie powiedzieć: „chcącą wejść do łóżka”) do Rogera Moora przez cały film („The Man with the Golden Gun” z 1974) dziewczęcą Britt Ekland, która na dodatek (w tłumaczeniu Tomka Beksińskiego) ma na imię… Dobranocka… Eeech… Kto by też tak nie chciał, niech pierwszy rzuci… 🙂
W swoim czasie – wiele lat temu – po zastanowieniu się stwierdziłem, że istotą filmów o przygodach agenta 007, coś co decyduje o ich atrakcyjności są cztery rzeczy: 1. egzotyczne/nietypowe miejsca/lokalizacje, 2. wyrafinowane technicznie gadżety, 3. piękne kobiety, 4. specyficzny, bondowski humor (James Bond walczy w przedziale ładunkowych lecącego samolotu z „czarnym charakterem”, by w końcu wyrzucić go z samolotu przez otwarty łuk, po czym wraca do siedzącej w kabinie swojej towarzyszki. Na jej pytanie o to co się z „czarnym charakterem” stało, 007 odpowiada: „musiał gdzieś wyskoczyć!” 🙂 (Tak wiec, są to elementy podobnego do tych wymienione przez p. Magdalenę)
Ponieważ zaś w naszych „Raynair’owych” czasach możliwość bycia przez Bonda w kilku różnych odległych od siebie na świecie lokalizacjach, nawet tak egzotycznych jak Tajlandia czy Boliwia nie robi już wrażenia, więc już w punkcie 1. trudno raczej współczesnego widza zaskoczyć… Coraz trudniej też wymyślić gadżety tak zaawansowane technicznie, by zrobiły wrażenie na otoczonych na co dzień przez naprawdę już zaawansowaną elektronikę widzach. Zaś co do „pięknych kobiet”… No cóż… obecnie jest to – jeśli twórcy nie chcą być posądzeni o szowinizm i seksizm – bardzo niebezpieczny grunt! W odwodzie pozostaje więc już tylko bondowski humor… Ale czy to wystarczy by Bond był nadal Bondem?
Tak więc kiepsko widzę przyszłość serii… No ale może Broccoli & Wilson nas jeszcze zaskoczą i po raz kolejny uratują te zasłużoną dla światowej kinematografii serię… Na podstawie dotychczasowych opinii o aktualnym filmie o przygodach Jamesa Bonda ciężko w to wierzyć, ale chciałbym zachować taką nadzieję na przyszłość!
James Bond, był częścią naszego świata od wielu lat, był fragmentem naszego życia, był wielki i dotarł do takiego miejsca wraz z nami, że musi pokazać nam: stop. Świat się zmienia i nic już nie będzie takie same. Dzisiejsza awaria facebooka pokazuje nam, że nic nie musi trwać wiecznie albo płynnie. Oczywiście dla miłośników pewnych wątków żal, że nie ma czasu na romanse ale teraz Bond ma w sobie miłość, która nie musi już ciągnąć za sobą romansów. Jego horyzont także się zmienił a dzisiejszy casus Facebooka mówi, że przeskoczył także dawne bajeczki science-fiction, odsłaniając w tym filmie realne zagrożenia dnia dzisiejszego.
Pierce Brosnan jest/był niewątpliwie przystojnym facetem, może trochę pustym ale to już rzecz gustu.
Lubię czytać, że ktoś nie pójdzie po wyznaniu innej osoby, że nie warto. Bond był/jest fragmentem naszego życia i wiara, że ono się nie będzie zmieniać jest złudna. Warto zobaczyć ostatni film z Danielem Craigiem w roli Bonda i poznać aktualną jego narrację, która jest narracją dnia dzisiejszego, w jakiś sposób jest to krok do przodu i cieszę się, że Bond podąża za tą rzeczywistością, że Bond nadążył za rzeczywistością.
Epizod Ch. Waltza – to kontynuacja z poprzednich filmów i nie ma powodu do rozpaczy. Tak samo musiały się kończyć epizod Rene Mathisa, Pana White czy nawet M w wykonaniu Judy Dench.
Film ma kilka słabszych stron (prawie każdy z serii je miał) ale z pewnością zasługuje na obejrzenie. Nie czas nam umierać. Spójrzmy na świat z innej perspektywy i wejdźmy w nią bo wyboru już nie będziemy mieć.
Ja nowego Bonda widziałem dopiero wczoraj, niemniej jednak przypadł mi do gustu. Choć mało „Bondowy” (bliżej temu filmowi do dramatu psychologicznego). Christopha Waltza praktycznie nie było, a szkoda. Rami Malek zagrał całkiem nieźle, chociaż złoczyńca mnie nie przekonał. Lubię kiedy ktoś bierze na warsztat jakąś markę znaną z określonych schematów i robi z tym coś innego. Ten trend w serii o 007 zapoczątkowało świetne Casino Royale, później były wzloty i upadki. Chaotyczne Quantum of Solace, świetne Skyfall i bardzo dziwne Spectre. Zakończenia nie mogłem się spodziewać, ale chyba inne być nie mogło. Po prostu tragizm postaci.
Ps. W końcu, po tylu latach kobiety mają większą rolę w filmie o Bondzie i muszę powiedzieć, że całkowicie się zgadzam z panią co do Anny de Armas. Choć szkoda, że była w filmie może 20 minut.