06.05.2022
„Narodowy Bank Polski odpowiada za wartość polskiego pieniądza” – głosi wszem wobec Konstytucja RP w art. 227 ust 1. Wartość prezesa NBP jest więc taka jak wartość złotówki, o czym wypada pamiętać, gdy dokonuje się wyboru na kolejną kadencję.
Kto jednak ma o tym pamiętać i po co, skoro w naszych realiach o awansach w strukturach państwa decydują nie kompetencje, ale inne zalety. Zalety pana Glapińskiego dla partii rządzącej są niepodważalne. Kaczyński budował formację z pomocą słów i ideologii, scalając frustratów i nieudaczników hasłem „teraz, k…, my”. Zbiór ten byłby pusty, bo o takowych nadambitnych nieudaczników ubiegało się wiele partii, potrzebny był materialny fundament. Tu rola Glapińskiego była decydująca.
Możemy to nazywać aferami „Telegrafu”, korupcjogennością rozdziału koncesji na import paliwa, wyłudzeniem nieruchomości, w tym „złotej” Nowogrodzkiej itd.; liczy się efekt. Miały swoje możliwości zapomniane już partie ROP premiera Olszewskiego, KPN – Leszka Moczulskiego itd.; ale tylko PC/PiS stworzyło trwały fundament, pozwalający przetrwać najgorszą polityczną dekoniunkturę. Zalet Glapińskiego dla partii nie da się podważyć; uznał je prezydent Duda, desygnując go jako kandydata na kolejną kadencję; dziw, że jeszcze nie wymuszono zagłosowania za ową kreaturą przez sejmową większość.
Jeżeli w sprawie wyboru Glapińskiego istnieje jakiś cień niepewności, to wynika on z tych „innych zalet”, a nie z wartości złotówki. Większość sejmowa jest niepewna, coraz więcej trzeba płacić. Tu liczą się potrzeby nawet tak podstarzałych i zużytych prosty…, przepraszam – polityków, jak Paweł Kukiz. Wyliczenie poparcia dla Glapińskiego wymaga pogłębionej analizy tej Zjednoczonej Prawicowej Federacji Anarchistycznej, w której każda grupka chce wytargować co się da, wyszarpać ile zdoła.
Skoro w wyborze prezesa NBP nieistotny jest konstytucyjny przepis określający podstawowy obowiązek tej instytucji, to rodzi się pytanie: czy ten feler może być powodem skrócenia kadencji i odwołania Glapińskiego po ewentualnych, wygranych przez opozycję wyborach… Sprawa nie prosta, rzekłbym nawet beznadziejna. Prezes po wybraniu na 6-letnią kadencję składa przysięgę, że będzie wykonywał konstytucyjne obowiązki; ale taką przysięgę, czasami nawet z odwołaniem do Boga, składa u nas mnóstwo person i nikt do nich nie ma pretensji, że wyszło jak wyszło. Żaden polityk jeszcze nie podzielił losu pana Pickwicka, brutalnie uwięzionego za złamanie obietnicy małżeństwa. Glapiński może się tłumaczyć, że chciał jak najlepiej, ale o celu inflacyjnym i metodach jego osiągnięcia zdecydowała Rada Polityki Pieniężnej. Ustawa o NBP przewiduje możliwość odwołania Prezesa, gdy nie wypełnia obowiązków, ale tylko wówczas gdy uniemożliwia mu to długotrwała choroba. Tu mamy inne zjawisko: indywiduum nie wypełnia swych obowiązków, choć się uważa i jest uważane za zdrowe na ciele i umyśle. Ostatecznym rozwiązaniem jest tylko skazanie pana Glapińskiego przez Trybunał Stanu; to – jak wiemy – jest niemożliwe, a gdyby nawet, to proces trwałby dłużej niż jego kadencja.
Przyjąć trzeba z całą pokorą, że można mieć i wysoką inflację i prezesa NBP absolutnie niezainteresowanego jej obniżeniem. Nie jest on wyjątkiem, wysoka inflacja jest kwiatuszkiem, zapachem swym kuszącym decydentów o bycie Polski i Polaków. Zwróćmy uwagę na zapis w ustawie o obronie Ojczyzny: armia ma być zbrojona m.in. z zysków NBP, czyli pochodnych inflacji. Sztandarowe programy socjalne: 500+, „trzynaste emerytury”, dopłaty dla rolników, górników i policjantów możliwe są dzięki większym wpływom VAT, a owe rosną wraz z inflacją. Polska inflacją stoi i nikogo się nie boi.
Chwileczkę, powie mi Czytelnik, wszak pan Adam Glapiński w końcu zrozumiał błędy z 2020 r. i stał się „jastrzębiem” podwyższającym stopy procentowe. Już je tak podniósł, że inflacja płacze wraz z kredytobiorcami. Płaczu kredytobiorców trudno nie słyszeć, ale nie mieszajmy ich łez z obroną wartości złotego. Inflacja jest skutkiem rynkowej nierównowagi; jeśli podaż pieniądza jest większa od podaży towarów i usług to muszą rosnąć ceny. Brutalna, acz skuteczna, forma walki z inflacją polegać musi na zmniejszeniu podaży pieniędzy; czynić to można np. przez zahamowanie wzrostu płac i innych dochodów, albo spowalniając obrót pieniężny, czyli zachęcając do oszczędzania.
Podwyższenie stóp procentowych przez RPP i NBP ma sens, gdy przekłada się na zwiększenie oprocentowania depozytów, tym samym skłania ludzi do oszczędzania na lokatach bankowych. To akurat tu i teraz nie działa, bo banki chwalą się nadpłynnością i nie chcą pieniędzy od zwykłych ludzi. Rośnie oprocentowanie kredytów, utrzymywane jest niskie oprocentowanie depozytów, w efekcie zarządom banków pokazano drogę do El Dorado. W ciągu pierwszych dwóch miesięcy 2022 r. zyski banków przekroczyły 4 mld zł, perspektywy pozwalają planować zyski roczne 25 mld. W 2021 r. sektor bankowy odnotował zysk 9 mld zł; jak więc nie chwalić Prezesa G. i jego wesołej gromadki Rady Polityki Pieniężnej.
Rząd, dzięki nadzwyczajnym dochodom banków, liczyć może na 5 mld zł wpływu z podatku bankowego. Byłby więc zadowolony, gdyby nie polityczne konsekwencje płaczu kredytobiorców. Panujący, chcąc mieć twarz ludzką, gotowi są pomóc każdej staruszce w przejściu przez ulicę, a każdemu dziecku dać cukierka, jakże więc by wyglądali lekceważąc płacz tych, którzy kupili mieszkanie na kredyt. Zatem obiecują pomoc, przede wszystkim taką, by nie były zagrożone zyski banków.
Przypomina się stara historia o frankowiczach; po wielu latach płaczu i protestów sądy zaczęły uznawać, że w przypadku kredytów, odpowiedzialność ciąży zarówno na biorcy, jak i dawcy. Jeszcze dwa lata temu, w obawie przed recesją powodowaną pandemią, RPP i Gapiński, obniżyli stopy procentowe, powodując realnie ujemne oprocentowanie depozytów. Przed tą obniżką oprocentowanie lokat także nie chroniło ich wartości. Ponieważ w bankach nie opłacało się trzymać oszczędności, najlepszą formą ich chronienia były inwestycje w mieszkania. Nastąpił boom mieszkaniowy, banki zachęcając do brania kredytów powoływały się na hurraoptymistyczne ekspertyzy wskazujące, że te inwestycje gwarantują nie mniej niż 6% od kapitału rocznie. Boom na rynku nieruchomości sprawił, że mimo lawinowego wzrostu cen mieszkań, rosła także liczba klientów banków. Jeśli dochód z inwestycji ma wynieść 6%, a kredyt oprocentowany jest na 4%, to rzecz jest pewna jak bank bankowy. Jedni inwestowali, bo nie mieli gdzie mieszkać, drudzy – by chronić oszczędności, trzeci – by bezpiecznie zarabiać…dziś wszyscy dostają po głowie.
W przypadku frankowiczów partia z „ludzką twarzą” obiecywała pomoc wszystkim „oszukanym”. Gdy na tych obietnicach doszła do władzy, musiała zredukować swoje słowa do granic realnych możliwości; czyli uznała, że to indywidualne problemy klientów i banków, które powinien rozstrzygnąć sąd. Z przykrością, bo ciężar wzrostu spłacanych rat dotyczy także moich bliskich, muszę przyznać rację dla takiej redukcji obietnic. Banki nie mogą liczyć, że rząd pomoże ich klientom spłacać kredyty: coraz droższe, coraz wyżej oprocentowane. Muszą się zgodzić z ograniczeniem zysków, z zawarciem z częścią klientów ugód dostosowujących warunki spłaty do rzeczywistych możliwości klientów. Muszą – bo jaką mają alternatywę: doprowadzić klientów do niewypłacalności, zabierać mieszkania i sprzedawać… Uzyskane w ten sposób środki mogą być mniejsze od udzielonych kredytów. Klienci mogą, wzorem frankowiczów, wystąpić do sądu, dowodząc, że zostali przez bank oszukani.
Płacz kredytobiorców jest zrozumiały, ale to nie oni są największą ofiarą inflacji i polityki banków. Przepisy wymusiły na wszystkich korzystanie z bankowego pośrednictwa. 85% depozytów w polskich bankach, to nie są lokaty terminowe, ale zwykłe konta, oprocentowane zwykle na 1% rocznie. Inflacja 12,4%, oprocentowanie oszczędności: 1%. Ponad 10% oszczędności zjadanych jest przez wrednego potwora.
Kto jest ofiarą? Kogo przede wszystkim okrada inflacja?
Jest tak, choć udaje się, iż jest inaczej, że osoba starsza, taki posiadacz średniej lub niskiej emerytury, nie jest w stanie przeżyć, bez skromnej „poduszki” – oszczędności. Słowo przeżyć – nie traktujmy jako metafory. Osoba starsza jest zazwyczaj schorowana, odbija się z tym swoim stanem o ruiny upadłego systemu opieki zdrowotnej. W drobnych przypadkach jakaś grypa, kołatanie serduszka, lekka prostata, to można próbować, odstawszy w kolejce swoje, uzyskać pomoc opłacaną przez NFZ. Ale gdy sprawy robią się poważne, zaczynają się wydatki: 300–500 zł wizyta diagnostyczna u specjalisty, drugie tyle koszt przepisanych lekarstw, do tego 150–200 zł pakiet badań laboratoryjnych; a jak leki nieskuteczne, a na pomoc z NFZ czekać trzeba kilka lat, to trzeba mieć na niezbędne wydatki tysiące złotych.
Nie ma przesady w słowach, że niszcząc, okradając przez inflację, oszczędności emerytów pozbawiamy ich prawa do życia.
Podgrzewanie dyskusji słowami o dr. Mengele, jest przeciwskuteczne. Ale ludzie zarabiający na inflacji z pokorą powinni przyjmować słowa poety: „który skrzywdziłeś człowieka prostego, śmiechem nad krzywdą jego wybuchając…”. A taki śmiech to jedna z „innych zalet” pana Glapińskiego.
Jarosław Kapsa