12.05.2023
Nic byśmy jako obywatele RP nie stracili, gdyby o połowę zmniejszyć ilość ministerstw. Przy jednym bym się upierał z konserwatywnych pobudek. Powinno zostać przywrócone Ministerstwo Środowiska. Jest to niezbędne, jeśli dla dobra przyszłych pokoleń, chcemy pohamować samobójcze aspiracje modernistyczne, będące formą rabunkowej eksploatacji społecznych, naturalnych i środowiskowych zasobów.

Nie bójmy się tu słowa konserwatyzm. Ochrona dziedzictwa przyrodniczego nie jest ideologiczną fanaberią, ale koniecznością, by zapewnić ludziom zdrowe warunki bytowania. Rabunek i niszczenie nie jest drogą do rozwoju, choć możemy chcieć widzieć w tym oznaki nowoczesności. Musimy mieć świadomość ograniczoności zasobów, w tym niezbędnych do przeżycia: wody i czystego powietrza. Musimy mieć świadomość kosztów ubocznych naszej ingerencji w środowisko przyrodnicze.
Wiemy, przynajmniej w teorii, jaki wpływ na zmiany klimatyczne mają miejskie „wyspy ciepła”. Jeżeli nie wiemy, to przy obecnych technologiach rzeczą prostą jest sporządzenie mapy Polski pokazującej na bieżąco różnice temperatur między zabetonowanymi „wyspami”, a ich leśnym i rolniczym otoczeniem. Nie jest trudno dostrzec związek tego ze wzrostem zjawisk ekstremalnych, w tym huraganowych wiatrów. Nietrudno także, korzystając z danych statystycznych, powiązać zabetonowanie miast ze wzrostem chorób układu krążenia. I co z tego ? Nic. Albo gorzej niż nic, bo ogólną troską o globalne zmiany klimatyczne tłumaczymy dalsze betonowanie wszystkiego, co tylko da się przybetonować.
Wiemy, że rabunkowa gospodarka, a zwłaszcza górnictwo oraz zmiana rzek w kanały ściekowe prowadzi do klęski suszy, do jałowienia żyznej ziemi Wielkopolski. Ale dla rządu, widzącego tylko perspektywę najbliższych wyborów, to nie problem. Z tego samego powodu przemilczeć można związek rabunkowej eksploatacji lasów ze stratami powodowanymi powodziami. Ponieważ wszyscy nasi decydenci legitymują się wykształceniem wyższym, nie sposób im zarzucić niewiedzy. Przynajmniej część z tych decydentów jest w wieku wystarczającym, by pamiętać skutki gospodarcze poczynań PRL, gdy inwestycja „modernistyczna” była ważniejsza niż jej środowiskowe konsekwencje. Nie będę tu wytykał kolizji deklaracji patriotycznej ze świadomym niszczeniem ziemi, tej ziemi; bo w historii patriotyzmem tłumaczono już różne barbarzyństwa. Tu nie o górnolotność chodzi: chcesz by twój wnuk mógł dożyć 70 lat, to nie odbieraj mu na to szansy w imię swoich egoistycznych fantazji.
Ponieważ w teorii wszystko wiemy, to i w teorii przepisy prawne mamy z tą wiedzą zgodne. Ingerencja modernistyczna wymaga sporządzenia oceny oddziaływania na środowisko, przy większej ingerencji – specjalistycznego raportu. Przekopując Mierzeję Wiślaną inwestor sporządził bardzo obszerny, liczący 20 tys. stron, raport. Musiał się w nim przyznać do naruszenia ustalonych dobrowolnie przez polskie instytucje obszarów chronionych Natura 2000; w związku z tym zadeklarował szereg działań rekompensujących straty środowiskowe. Formalny obowiązek został spełniony, 20 tys. stron trafiło do szuflady, nie ma instytucji zobowiązanej do wyegzekwowania zobowiązań wynikających z tego raportu. Dokonaliśmy, jako ogół podatników, kosztownego zniszczenia walorów naszej Ojczyzny, w zamian uzyskując… właściwie nie wiadomo co.
Z betonowaniem miast też starają się walczyć przepisy. W miejscowych planach zagospodarowania przestrzennego znajdują się wymogi o zachowaniu na działce 40% powierzchni „biologicznie czynnych”. Budując zgodnie z przepisami domek, projekt sporządzamy tak, by mieć z przodu i z tyłu zielony ogródek. Domek stoi, nasze potrzeby rosną, kupujemy drugi samochód i, by nie stał w błocie, betonujemy podjazd z przodu i z tyłu domku. 40% powierzchni „biologiczne czynnej” zmienia się w nieczynną, kanały deszczowe muszą przyjąć 40% więcej wody z opadów, a pogotowie kilku pacjentów więcej z objawami udaru lub zawału serca.
Najgorzej jest jednak, gdy istnieje państwowa instytucja, która żyje jednocześnie z eksploatacji i z ochrony. Takie „Wody Polskie” lub „Lasy Państwowe”. Rozwijać nie muszę, koń jest taki, jakim go każdy widzi.
Ministerstwo Środowiska nie rozwiąże wszystkich problemów, ale może być przeciwwagą dla „modernizacyjnych” popędów, może być egzekutorem obowiązków wynikających z różnorodnych „słusznych” przepisów. Przypomnijmy sobie, dlaczego i w jakim kształcie powstało w 1989 r. W grudniu 1989 r. scalono branżowe agendy tworząc Ministerstwo Ochrony Środowiska, Zasobów Naturalnych i Leśnictwa. Wcześniej gospodarka wodna była powiązana z żeglugą śródlądową, leśnictwo z przemysłem drzewnym, ochrona zasobów podziemnych z ministerstwem górnictwa itd. Od 1 stycznia 1990 r. w gestii nowego resortu było bezpieczeństwo i zarządzanie kryzysowe na wypadek katastrof naturalnych, geologia i ochrona złóż podziemnych, leśnictwo, łowiectwo, ochrona przyrody. Ministerstwo podlegały agendy takie jak Dyrekcje Ochrony Środowiska, Inspektoraty Ochrony Środowiska, Narodowy Fundusz Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej, Gospodarstwo Państwowe „Lasy Państwowe”, parki narodowe, instytucje badacze ( w tym leśnictwa, geologii, ekologii terenów użytkowych). Niektóre wprowadzone rozwiązania były prekursorskie w odniesieniu do tworzącej się dopiero polityki ekologicznej Wspólnoty Europejskiej. W szczególności sukcesem okazała się konsekwentnie wdrażana zasada „zanieczyszczający płaci”. Sukces ten nie był piarowski; rzeczywiście wyprowadził ze stanu katastrofy ekologicznej mój Górny Śląsk.
Jeśli coś działa, to natychmiast budzą się „poprawiacze”, zwłaszcza tacy przywiązani do starych form. Zasada „zanieczyszczający płaci” musiała zderzyć się z górnikami przyzwyczajonymi, że to im się płaci. Dążenie do poprawy jakości wód powierzchniowych spotkało się z oporem ideologów rozwoju żeglugi i projektantów wielkich zapór. Leśnicy nie rozumieli, czemu zamiast zarabiać na ścince drzew, mają tworzyć rezerwaty. A ambitni samorządowcy uważali, że każdy skwer lub park zmienia wielkie miasto w wiochę i utrudnia podróż samochodem; z maniackim uporem „rewitalizowali” to, co żywe, tworząc place defiladowe.
Wprowadzone w początkach XXI r wymogi ocen oddziaływania na środowiska miały oparcie w agendach MŚ; ustalano je z Dyrekcjami Ochrony Środowiska, kontrolowały realizację Inspektoraty Ochrony Środowiska, kary trafiały do funduszy ochrony środowiska i kierowane były na środowiskowe cele. Było to zanadto logiczne, by pozwolono tak działać. Zgodnie z orwellowską zasadą „wszystkie zwierzęta są równe, ale świnie równiejsze”, uznano, że przepisy chroniące środowisko dotyczą praktycznie tylko prywatnych podmiotów, bo państwowe z definicji są dobre. Jednocześnie z ogółu tematyki środowiskowej wyłączono energetykę, nazywając to troską o klimat i bezpieczeństwo. Wydzielono ze MŚ energetykę, potem nazwano ją „klimatem”, a w dalszej kolejności podporządkowano środowisko „klimatowi”. Równolegle wyłączono ze środowiska gospodarkę wodną odbudowując PRL-owski resort Gospodarki Morskiej i Żeglugi Śródlądowej. W praktyce zlikwidowano także nadzór ministerstwa nad „Lasami Państwowymi”. Innymi słowy: zniszczono to, co się dało zniszczyć, resztę poszatkowano tak by nie mogło skutecznie działać.
Cóż, tradycje niszczycielskie na naszych ziemiach sięgają czasów Wandalów…
Rozsądny konserwatysta chroni co dobre, odrzuca złe. Nie jest dobrym konserwatyzmem odtwarzanie struktur i obyczajowości politycznej z PRL. Warto za to chronić to, co stworzono w wolnej Rzeczpospolitej i skutecznie działało, nawet w trudnych okresach. Przywróćmy Ministerstwo Środowiska, póki jest jeszcze coś do ochrony.
Jarosław Kapsa