01.09.2023
Mamy dziś 31 sierpnia, więc jutro przyjdzie wojna.
Zabije, co szóstego z nas, resztę okaleczy fizycznie i psychicznie. Przemieli naszą materię.
Znikną całe wioski, miasta, etniczne społeczności.
„Byli Żydzi, nie ma Żydów; jakby zapadli się pod ziemię” – opowiadała o konsekwencjach Holocaustu Babcia.
Inne grupy padną ofiarą zmiany granic i przestaną być częścią naszego świata. Jeszcze kolejne zawierucha powojnia wyrwie z korzeni.
Nic nie będzie już takie samo.
Ale to dopiero jutro – dziś mamy jeszcze pokój.
Warto czasem pomyśleć w takich kategoriach, by docenić świat, w którym żyjemy.

To zdjęcie zrobiłem trzy lata temu na Łemkowszczyźnie,
zaraz po wojnie dotkniętej falą przymusowych przesiedleń.
Niewielu Łemków wróciło później do siebie.
Ziemia ich przodków to dziś w dużej mierze jeden z tych utraconych światów,
który o swojej historii przypomina fundamentami domów,
dzikimi sadami i cmentarzami;
śladami nieistniejących już wsi.
—–
W czasach sowieckich – później zresztą też – dla Ukraińców „jutro” to był 22 czerwca.
Dbała o to propaganda, lecz po prawdzie nie musiała się specjalnie starać.
Ogrom niemieckich zbrodni i hekatomba towarzysząca bojom z lat 1941-44, mocno wryły się w świadomość zbiorową narodu.
Pośród wszystkich etnosów ZSRR to Ukraińcy, obok Białorusinów, zostali przez wojnę najdotkliwiej potraktowani; to na terenie dzisiejszej Ukrainy i Białorusi toczyły się najcięższe walki.
Jest skądinąd wyjątkową podłością to, że po 1991 roku rosja i rosjanie zawłaszczyli tylko dla siebie drugowojenną martyrologię.
Ale historia zadbała o to, by pojawiło się świeższe odniesienie.
Jakkolwiek wojna z rosją toczy się od prawie dziesięciu lat, to 2022 rok i pełnoskalowa inwazja składają się na ów nowy punkt.
„Jutro” to 24 lutego.
„Jak nic się nie wydarzy, jutro pójdę do kina” – pisała mi koleżanka z Mariupola, późnym popołudniem 23 lutego ub.r. Nie poszła, a ukochane miasto opuściła kilka tygodni później w konwoju humanitarnym. „Nie wiem, czy chcę wracać do tej krainy duchów, gdy w końcu ją wyzwolimy” – wyznała kilka miesięcy temu.

—–
„W czwartek, dzień przed wybuchem wojny, byliśmy nad stawem przy kościele. Bernie nie chciał wyjść z wody, Eda (młodszy brat – dop. MO), musiał go wyciągać. W niedzielę w stawie wylądowały cztery niemieckie bomby” – to jedno ze wspomnień Babci. W typowy dla niej sposób lapidarne, niby o niczym, a jednak o wszystkim.
Bernie to pies; nie potrafię zidentyfikować rasy – mały, kudłaty, biały. Gdy pradziadek, urzędnik kolejowy, musiał ewakuować siebie i rodzinę na wschód (taki był wymóg), pupil został w Toruniu, u sąsiadów. Wrócił później do właścicieli, gdy ci – po wielu tygodniach tułaczki – ponowie zameldowali się w okupowanym już przez Niemców mieście. „Wunderliszek”, mówiła o nim pieszczotliwie Babcia, zdrabniając nazwisko rodziców (i swoje panieńskie).
„Wunderliszek” (Wunderlichschek – chyba byłoby poprawniejszym zapisem) przeżył wojnę. Na zdjęciu z 1946 roku siedzi na kolanach Babci. To zdjęcie wykonane tuż po ceremonii ślubnej, na progu rodzinnego domu, gdzie odbywało się skromne przyjęcie. „Byłam stara, miałam 26 lat” – Babcia postrzegała sprawy w typowy dla swych czasów sposób. „Znaliśmy się z dziadkiem dużo wcześniej, gdy wybuchła wojna, obiecaliśmy sobie małżeństwo zaraz po tym, jak się skończy. ‘Jutro Zośka, to będzie jutro’, mówił dziadek. Z jutra zrobiło się prawie siedem lat”.
Po których nic nie było już takie samo…
Marcin Ogdowski

Dziękuję za artykuł.
Na ekranie komputera mogę przeglądać jego zawartość. Mogę też otworzyć równolegle drugie okno, a w nim nawigować przeglądanie pod innym kątem. I gdy w jednym oknie mam opowieści, relacje i odczucia ludzi, ich radości i troski, to w drugim ktoś podsuwa mi bardzo dobrze, rzeczowo i rzetelnie opracowane analizy dotyczące tych samych zdarzeń z wizjami, geopolityką, racjami geostrategicznymi, traktatami. Te dwa okna są wejściem do tego samego świata, a jednak tak różne i chyba niespójne.
Mówiąc szczerze nie ogarniam tej dychotomii i mam w takich chwilach niemal mgłę mózgową. Dlatego tak bardzo podziwiałam Jarosława Kurskiego czytając (a właściwie słuchając) „Dziady i dybuki” – podjął się w tej książce niemożliwego. Słuchałam jej w formie audiobooka i głos Andrzeja Seweryna pozwalał wtopić się w jeden, ale i zręcznie w drugi obraz. Jednak ja tych dwóch okien zebrać w jednolitą całość nie potrafię, a te z człowiekiem w tle i jego losem są mi bliższe i prawdziwsze..