Marek Jastrząb: Terapia zajęciowa10 min czytania


27.04.2024

Pracownia

Chodziliśmy na manualną terapię. Kiedy zjawiałem się w zajęciowej pracowni, już w niej był. Siedział na wózku, z dłutem w ręku, żłobiąc misterne cudeńka. Zamyślony, ponury, wyrzynał je z ułomków drewienek, gałęzi, czasem pni. Z żarłocznym entuzjazmem, bagatelizując moją obecność, walcząc z opornym tworzywem, komponował te swoje drobiażdżki, poprawiał je, ulepszał, wlewał w nie wszystkie udręczenia, porywczości i podekscytowania, które nie pozwalały mu nakierować myśli na spokojniejsze tory.

Rozczarowany osiągniętym rezultatem, traktował powstające, pokracznie chude i strzeliste świątki, niby afrykańskie totemy czy polinezyjskie maski, jak odległe od ideału, nieudane zapowiedzi oczekiwanego rezultatu.

Kiedy zbliżał się do ich ukończenia, mówił o nich lekceważąco, z przekąsem, w niedbałej manierze, jak gdyby nie chciał przywiązywać się do czegoś, czym nie będzie cieszył się dłużej. Rozkładał zawartość skrzynki z dłutami, wyjmował z szafki klocek drewna, pochylał się nad stołem, przekrzywiał głowę wypatrując najlepszego wyglądu przyszłej rzeźby, długo i nieruchomo siedział obserwując park za oknem, a w przerwach między napadami kaszlu, wbijał we mnie posępne spojrzenie, sprawdzając, czy i ja widzę to samo, przy czym tak pilnie oczekiwał mojej aprobaty, że byłoby nietaktem jej nie okazać. Lecz niestety: mogłem tylko żałować, że nie znam wartości jego rzeźb, że marny i niefachowy ze mnie recenzent, bo tylko po amatorsku potrafię wypowiedzieć się na temat obejrzanych dzieł i oceniam je za wyłącznym pośrednictwem intuicji.

Na wszelki wypadek robiłem niewyraźne, niezobowiązujące gesty, świadczące o tym, że byłbym gotów zgodzić się, że jego dzieło jest dobre, ponieważ pragnę zachęcić go do dalszej pracy. Ponieważ widziałem, ile w nie wkłada nadziei i jak bardzo brakuje mu odwagi.

A gdy już myślałem o rozpoczęciu serdecznej, odprężającej rozmowy, poważniał znienacka i chrząkając, zabierał się za ociosywanie następnej kłody, jak gdyby nie zależało mu na ocenie profana.

*

Wtedy nie wiedziałem, dlaczego symuluje obojętność. Nie wiedziałem, że zbliża się do mety. Że nie ma sił na tworzenie większych rzeźb i niedługo będzie wykonywał tylko ich gipsowe odlewy. Toteż zamiast aprobaty, odgrodziłem się od niego i szybując po przypomnieniach, zamknąłem się na terapeutyczne odgłosy zewnętrznego świata.

Dotknięty nie tyle brakiem rezonansu z jego strony, co zły na przedwczesny i niepotrzebny pośpiech z udzieleniem mu pokrzepienia, chowałem się w zaciszu regałów zawierających książki po to, by raz na zawsze skończyć z udawaniem człowieka bez przerwy i opamiętania zajętego pracą. Po to, by nareszcie zanurzyć się w czymś ciekawszym, pożyteczniejszym, w czymś, co by mi pozwoliło odzyskać nieuszminkowany spokój.

*

Wspominam go., a powinienem zapomnieć o nim. Drażnił mnie, bo między nami były dosyć istotne różnice: przebiegały jak podskórne linie demarkacyjne. Irytował mnie, gdyż choć znał swój wyrok i godził się z myślą, że czeka go powtarzalność opatrunków, systematyczne zakładanie przylepców, syzyfowe robienie tych samych toalet, ta sama niezmienna i bezowocna staranność o postępujący brak zdrowia, bo choć czekały go rozczarowania związane z nadciągającymi ograniczeniami, jakkolwiek w szybkich abcugach zbliżały się jego utrapienia, na których przebieg nie potrafił wpłynąć i mógł tylko się im przyglądać, patrzeć, jak się rozwijają, jak, niszcząc go, zmuszają do rezygnowania z marzeń i jakkolwiek razem z przybliżaniem się negatywnych, nasilających się objawów niemocy, pytał mnie, czym jest szczęście, łudząc się, iż to, co mu zagraża, jest odwracalne, przejściowe i wkrótce minie – to jego pytania były zanadto okrutne na to, by udzielić mu jednoznacznej odpowiedzi.

Pokój po B

Minęło parę lat. Mój przyjaciel umarł i straciłem ochotę na jeżdżenie do pracowni. W miesiąc po jego pogrzebie dostałem po nim osobny pokój; odziedziczyłem miejsce pod oknem.

Kiedy było po północy, wstawałem z łóżka i razem z książkami, papierami, całym naręczem notatek, wychodziłem na korytarz. Panowała tu cisza zmącona chrapaniem dochodzącym z poszczególnych sal. Zabierałem się za pisanie, bo wtedy tylko w nim dostrzegałem sens dalszego życia.

*

Powiedziałem, że był jednoosobowy. To nieprawda, gdyż, jakkolwiek nie było w nim ludzi w sensie fizycznym, a poza mną nikt w nim nie przebywał, to przecież w sensie pozamaterialnym pokój ten wypełniony był dźwiękami, wspomnieniami, skojarzeniową fluorescencją.

Urządziłem go po swojemu. Przeniesiono mnie, razem z całym majdanem, z ubraniami, bielizną, książkami, zeszytami, notatkami bez wartości, z radiem i telewizorem od A. Pokój, który zająłem, był ciasny. Że ciasny, to lepiej, ponieważ nie miałem za wiele miejsca na fikołki i było blisko do opierania się o meble. Co do mebli: stał tam sekretarzyk z deską imitującą blat biurka, łóżko, szafka z radiem i nocna lampka. Ściany kremowe, sufit biały, wykładzina w kolorze sraczki, balkon z widokiem na las, dwie reprodukcje kultowego pacykarza; pierwsza – z kwiatami, druga, to czysta abstrakcja (na abstrakcjach się znam, na malarstwie – ni w ząb).

*

Później nie myślałem inaczej o swoim, tylko ”pokój B”. Mieścił się na pierwszym piętrze, po przeciwnej stronie korytarza, o krok za łącznikiem zespalającym oba skrzydła Domu, koło windy, tuż za rogiem. Skręcało się w stronę dyżurki, przechodziło obok brudownika i trafiało do ustronia wysadzanego fotelami, skąd widać było wejście na taras i domowników, jak, siedzą przy ławach i stołach, rozparci, palący papierosy, rozmawiają i rżną w karty, a personel stoi nad nimi i popatruje ze znudzonym zaciekawieniem, szczególnie wówczas, gdy trwał szachowy turniej, zawody o pietruszkę pomiędzy rywalizującymi oddziałami.

*

Zasadniczo nie powinienem narzekać: mogłem tu sobie pozwolić na beztroskę. Czułem się jak świeżo upieczony bogacz. Miałem własny spacerniak w kształcie miniaturowego balkonu i korzystałem z niego go, by oddychać normalnym powietrzem. Siedziałem na nim co rano, bo nieograniczona przestrzeń działała cuda, no i lekarz mówił, że zmniejsza parametry melancholii. Posiadałem również przedpokój, kafelkowy trakt prowadzący do wyjścia na korytarz. Ale z tej możliwości korzystałem rzadko, przeważnie nocą, gdy wszyscy spali.

Sprawy należące do tutejszych rytuałów, poranne budzenie, mycie, układanie w barłogu, czekanie na żer i na magistra od krzepy, zajęcia te pozwalały mi nie myśleć o tym, co nastąpi. Wreszcie mogłem zajmować się, czym chciałem. Zamykałem drzwi na zasuwkę i znajdowałem ciszę, jakbym przebywał poza odgłosami zza ścian. Otulony kotarą z milczenia, uchylałem drzwi od balkonu i obserwowałem ludzi znikających za krzakiem akacji.

Balkonowa drzemka

W trakcie pierwszego werandowania, dopadł mnie sen: żeby tam się dostać, należało przerobić strażników, upilnować taką porę, gdy zajęci byli jedzeniem. W tym celu czekałem przy bramie prowadzącej do korytarzyka, gdzie znajdowało się wejście. Że wejście istotnie było, wiedziałem z częstych rozmów, a ponieważ megafony akurat ogłosiły niedzielę i w związku z tym nie miałem żadnych zajęć, postanowiłem zwiedzić podziemia.

Po przechytrzeniu strażników, znalazłem się w tunelu łączącym dwa zupełnie różne miejsca. Jedno należało do znanych, z którym zdążyłem się już oswoić, drugie rządziło się prawami, o jakich dotychczas nie miałem pojęcia. Co mnie zbiło z tropu, to panujące tu, przenikliwe zimno. Choć po przejściu kilku metrów zauważyłem, że tu i tam biegnący ludzie są ubrani w zimowe palta, podczas gdy na górze co i rusz ogłaszano środek lata, upał, suszę nawet, to w podziemiach nikt nie przejmował się pogodą pochodzącą z góry. Widocznie działała tu klimatyzacja.

A kiedy przebyłem następnych kilka metrów stwierdziłem, że miarę oddalania się od włazu, korytarz napełnia się niemożliwym do zaakceptowania zaduchem. W mijanych salach zauważyłem sporą liczbę ludzi o twarzach wyrażających irytację. Żadna jednak nie była zadowolona.

Sale, położone naprzeciwko, wypuszczały z siebie zepsute powietrze oraz ludzi, którzy, początkowo oszołomieni zmianą klimatu, obijali się o ściany korytarza, by szybko, wrócić do równowagi i już po chwili biec w stronę przeznaczenia. Potrącali mnie. Z daleka już i mało wyraźnie przepraszali mnie nie przerywając pędu. Chociaż powietrze z sal dawało mi się we znaki, to przecież musiałem przyznać, że w niezupełnie jasny sposób znikało gdzieś: wessane i oczyszczone przez zimny powiew przeciągu – rozpływało się w ciemności.

*

Po wielu kilometrach, kiedy przekonałem się, że korytarz ma kształt koła i nie kończy się tam, dokąd zmierzają ludzie, wyrosła przede mną wnęka. Z pewnym zainteresowaniem przeczytałem słowa umieszczone na transparencie: serdecznie zapraszamy. Wnęka, odgałęzienie celu wycieczki, zaczynała kolejny, tym razem obiecujący etap zwiedzania. Lecz z różnych powodów, ilekroć chciałem wejść w nią głębiej, na drodze spotykałem szklaną ścianę. Czasem tylko, skoro wytrwale biłem o nią głową, udawało mi się zobaczyć siedzącego na małym zydelku, mężczyznę.

*

Z niewiadomych przyczyn zrozumiałem, że jestem w miejscu, skąd się nie wraca. Śliskie ściany uciekały pionowo w górę. Przez otwór widziałem światło, strugę blasku. Zamknąłem oczy. Ręce były spokojne. Czułem jednostajny, monotonny puls. Próbowałem wyobrazić sobie, że umieram, lecz nie mogłem. Pomyślałem, że, jak zwykle, jestem do niczego. Zakląłem wtedy. Za wszelką cenę nie chcę być do niczego, wrzasnąłem w ciemność, a od ścian powróciło drwiące echo.

*

Po dalszej wędrówce, kiedy już byłem zmęczony i nie odczuwałem zimna, opadła mnie gromada tubylców. Krzyczeli jeden przez drugiego, a twarze mieli ziemiste. Nie było w tym nic dziwnego; choć przebywali tu bez dostępu słońca, sprawiali wrażenie pogodnych i rozluźnionych, jak gdyby chaotyczna gonitwa po korytarzu wzbudzała w nich chęć do życia.

Z początku nie potrafiłem pojąć, co mówią, ale gdy wsłuchałem się w ich rytm i złowiłem skomplikowaną melodię ich zdań, zacząłem przypisywać znaczenie całym partiom monologów. Bo właściwie to, co słyszałem, było jednym wielkim monologiem.

Choć bezładny, przydługi i mętny, choć tworzący przejmujący skowyt wspólny wszystkim katowanym, słuchany osobno, układał się w szatańsko poprawny obraz: każde słowo miało właściwą intonację, mieniło się aż do jądra swojego znaczenia, a otaczające krzyki wydawały się nieskończenie piękną skargą. Łączyły się nie banalną treścią, lecz klimatem, którego nie rozumiałem ani w ząb, za którym płakałem jak bóbr.

Marek Jastrząb

Pisarz, publicysta

Niektóre publikacje Autora są do pobrania w Bibliotece Studia Opinii

Print Friendly, PDF & Email
 

źródła obrazu

  • jastrzab: BM

2 komentarze

  1. ohir 27.04.2024 Odpowiedz
  2. HK 28.04.2024 Odpowiedz

Odpowiedz

wp-puzzle.com logo