Marek Jastrząb: Mur13 min czytania


07.05.2024

Mur

– Doświadczyłem w życiu niejednego, z różnych pieców jadłem zakalec, jestem więc stary wyga, lecz mimo wszystko znajduję się tutaj, w ścisłym kółku paranoików; pełnię funkcję wykwalifikowanego idioty. Oczywiście naukowo wygląda to inaczej: wmawiają we mnie różne prześmieszne rzeczy, jak dysfazję i dystonię, również nie obeszło się bez wertykalnego oczopląsu, okropne, a na dodatek, jak rano wyskoczy mi nowy objaw, to tutejsze konowały mają kolejny problem.

Ja ostatnio czuję się lepiej, bo jak jest obchód, to docent nie może się mnie nachwalić. Jednak nie całkiem czuję się dobrze. W zaufaniu wam powiem, że liczy się wnętrze, a wnętrze posiadam i choć nic już nie zwojuję. Co najwyżej poszwendam się po cudzych życiorysach i padnę na zawał sumienia. Teraz mogę schować się za rogiem korytarza i stamtąd postraszyć pierwszego lepszego hipochondryka. Odczuwam wtedy satysfakcję, Zwłaszcza gdy uda mi się gruntownie zdemolować jego poczucie przyzwoitości. Niewątpliwie, jest w tym ociupinka półprawdy, a cząsteczka mieszaniny, czy też odwrotnie, bo słowa nie odpowiadają symbolice znaczeń. Ale rzecz nie w tym, by mówić, co się myśli, tylko żeby myśleć, co się mówi, amen.

Odwrócił się, znużony. Stali, bardziej zdumieni, aniżeli wówczas, gdy przyszli. Jego umysł, napompowany oburzeniem, bulgoczący nadmiarem rozpaczy, bełkotem, który wyciekał spoza zębów, przypominał niezrozumiały jazgot obranego ze skóry wieloryba.

– Żałosna karykatura dawnego kumpla – powiedział trzeci i wyszli na papierosa, podczas gdy on wpatrywał się w zamknięte drzwi, w zacuchnięty medykamentami korytarz. Zamyślił się, otrząsnął, powrócił do pobliskiej rzeczywistości.

Po paru minutach wrócili odprężeni, a korytarzem, po cichu i prawie niezauważalnie przemknął kitel docenta.

 – Jesteśmy – oznajmił pierwszy. Majestatycznie wypiął pierś i wyjrzał przez okno. Z rozpiętej marynarki wyglądało mu zdeformowane ciało.  – Jak tam samopoczucie – oschle zapytał drugi, abstynent intelektualny. Wzruszył ramionami, czym go speszył, więc tylko wykrztusił: – okay (wyobrażał sobie, że mógłby, jak we śnie, wykładać i nie jest na korytarzu, lecz w sali, przy tablicy, a ci ludzie, to uczniowie i że zaraz odezwie się dzwonek na przerwę, który będzie wyzwoleniem. Z czego – nie wiedział).

 – Przyszliście zobaczyć, jak się rozkładam – stwierdził, jakby nie ulegało to wątpliwości. Zgodnie z waszymi oczekiwaniami jestem na skraju przepaści. Przez wrodzoną uprzejmość będę znosił wasze odwiedziny, jak też dobrodziejstwo inwentarza w postaci tutejszych zabiegów.

 Zapanowało pobłażliwe milczenie. Słysząc ciszę – czy był to dzwonek obwieszczający pauzę? – postanowił wytrwać w narzuconym sobie tonie, jak żołnierz na granicy wojen.

 – Tak więc nie żałuję, że tu leżę. Z różnych powodów. Choćby dlatego, że zdobyłem doświadczenia, które potwierdziły i wzbogaciły mnie, a czego się tu nauczyłem, z pewnością nie zapomnę. Nie zapomnę między innymi pierwszego wrażenia. Oto stoję przed wami w znanej postaci, te same ręce i nogi, jednak tylko zewnętrznie jestem, jak dawniej.  Moje wnętrze zostało brutalnie spacyfikowane i nikt nie zapytał mnie, czy chciałbym być czemukolwiek poddawany. Jedynym wtedy pragnieniem był spokój, absolutna bezszmerowość istnienia.

 Jestem tu za człowieka niższej kategorii. Nikogo nie interesuje, że zgromadziłem książki, że piszę, bo co czytać i pisać może nienormalny? Najwyżej bzdury, ponieważ zakłada się, że taki jak jak on, nie potrafi wyciągnąć piernika spod wiatraka. Ale jeśli uda mu się przeleźć przez ich nieufność, zostanie poklepany po łopatce jako nieszkodliwy cudaczyna.

Rozpalał się i gmatwał, jednocześnie miał wrażenie, iż mówi do ściany. Było mu przykro, jak wówczas, gdy przygnębiło go spostrzeżenie, że świat trzyma się w kupie tylko przy pomocy ustawicznych zmian ciśnienia. Bo jakże inaczej zrozumieć, że podczas niżu zamiera w człowieku chęć do walki. Roześmiał się na myśl, że znajomi i niż są identyczni w działaniu (pomyślał, że w jednej ze swoich książek natknie się na sytuację, w której się znalazł i że dowie się, jakim jest kołkiem).

Byli mu teraz idealnie obcy. Otaczał ich mur, byli właśnie tym murem: nieprzystępni, ufortyfikowani, jednocześnie skoro cały świat jest szpitalem, zasługiwali na litość. Stwierdził, iż wszystko jest zarazem: więzienną pajdą tortury i miastem, niezależnie od od faktu, że ktoś, jak ci tutaj, udają istnienie.

Spoceni, otoczyli się nieprzystępnością, która pokrywała naskórkową troskę. Patrząc na nich, zamiast trzech twarzy, widział jedną, zamiast sześciu nóg – dwie, olbrzymie narośle, podczas gdy generalna twarz była konsekwentnie pusta.

Zbiornik na tęsknoty

Nad rzeką, leniwie majaczącą w oddali, która nie była nią w dosłownym znaczeniu, ale niedostępną bliskością, widziałem sylwetkę wędkarza moczącego spławik. Cisza gasnącego wiatru docierała tu cyklicznymi podmuchami spokoju. W myślach, które we mnie grały, tętniły, zmieniały się pod wpływem zachodzących wydarzeń, wyobrażałem sobie, że biegnę wzdłuż nurtu rzeki.

Skierowałem wzrok w stronę wędkarza. Przybywał na brzeg nie wiedzieć skąd. Wrośnięty w rzekę, był jej dopełnieniem, a jednocześnie stałym punktem orientacyjnym i organiczną zabudową terenu.

Zastanawiałem się, kim jestem naprawdę. Pozycją w statystyce, obiektem nieistotnych kartotek, przedmiotem spisanym na straty, chorym, wymagającym dalszej opieki, zadawania paszy i łóżka dla swoich gnatów? W odpowiedzi wędkarz złapał rybę. Wyjął jej z pyszczka hak i wrzucił ją do wody krzycząc: „czym jest wolność, jeśli nie odmianą zależności?”

*

Wrażenia ze wszystkich pobytów w szpitalu ułożyły się w mozaikę z tęsknoty: ni stąd ni zowąd zapragnąłem pędzić żywot w miejscu, które byłoby wypadkową systemów leczenia, grafikiem życia! Na próżno; żaden z dotychczasowych lazaretów nie miał w sobie tych elementów, które świadczyłyby o celowości leczenia, ani jeden też nie zachował się w mojej pamięci na dłużej, przeciwnie, niektóre z nich były anonimowe już w trakcie kurowania.

– Mój Boże, jakie dałeś mi noce – krzyczałem pamiętając, że były niepowtarzalne. Jedyne w swoim rodzaju były usypiania; zgrzyt metalowych podsuwaczy, stukających w podświetlonej ciemności, lampka skierowana w dół, w przepaść chrapiących, przekrzykujących się worków z duszą, rozbryzgujących się o łóżka zaścielone psychiczną wydzieliną. Wyjątkowe były szepty, jękliwe odgłosy pijanych abstynentów, tych z ze strony stałych transfuzji i respiratora, skąd ciężki smród śluzówki, moczu i odleżyn, mieszał się z wonią drugiej strony sali, z miejscem, w którym były nagromadzone folie z pieczonych kurczaków, przesłodzone kompoty i szafki z kalesonami.

Z rana deptak z cierpieniem odzyskiwał realną powierzchnię, przeistaczał się w jasną, krzepiącą bliskość zamkniętych drzwi, za którymi znajdowała się dostawka, produkt ostrego dyżuru: nieruchoma, wybrzuszona zawartość z otwartymi oczami i nosem przyczepionym do tlenowej butli. Nie mogłem zapomnieć o mierzeniu temperatury, o chwilach ponocnego wstawania, które rozpoczynały się zapaleniem górnego światła, widokiem wymiętoszonego posługacza, który, demonstracyjnie ziewając, wachlował się półdomkniętą połową drzwi.

Pamiętałem, że jednocześnie z cierpkim wytchnieniem podmywanych ciał, w trakcie budzenia się fizjologicznych wymagań, wychodziło słońce, jeszcze nieśmiałe, jeszcze rozespane, ale już wczorajsze. A razem z intensywnością jego promieni, jak wychodziły do kibla zmęczone zjawy, widziadła szukające krain wiecznej szczęśliwości, stepujące po moich reminiscencjach. I stwierdzałem, że przeszłość, która nigdy mnie nie opuszcza, zaczyna wypływać na powierzchnię.

Z pomrukiem cienia, z brzęczeniem wiatru w liściach drzew, w poszumie rzeki za oknem, podnosiły się półżywe ze znużenia podkoszulki, dźwigały z barłogów i gnały po nową porcję darowanego życia, po świeży kontyngent nadziei. Odkrywały włochate przeguby rąk i zarośnięte srebrem, gotyckie szczęki wystawione na fajansowe zimno umywalek.

Umywalek było cztery i ze wszystkich ciekła woda: kapała z golonych, mytych i masowanych podgardli, a z rejonu, w którym były, dawało się słyszeć prychanie i opłukiwanie zmaltretowanych bród.

Po symbolicznym wycieraniu podłogi, otwierano wywietrznik szeroki na całą ścianę. Okratowany, by formalnościom stało się zadość, w pełnym dniu skwarnych śniadań, spełniał rolę atrakcyjnego wybiegu.

Kto żyw, ślęczał na kracie, wystawiając co Bóg dał i czego nie. Opalał się na wczasowicza, kulał ze śmiechu od słuchania sprośnych dowcipów, a wszystko to musiało się wydarzyć, zanim oddziałowy obwieści, jak należy spędzić resztę dnia.

*

Zadumałem się, otrząsnąłem, powróciłem do zgrzybiałej rzeczywistości. Obserwowałem, jak wszystko mija, a tak naprawdę, to zamyśliłem się nad przemijaniem pamięci. Tak, pamiętałem, że pobyt mojego umysłu w tym zbiorniku na tęsknoty, choć zawierał szloch nieporadnej litości, to pulsował od nadmiaru pyrrusowych zwycięstw i sprawiał wrażenie upiornej tymczasowości. Normalny czas, który egzystował we mnie dotąd, w tej chwili rozciągał się, wzbogacał o odzyskane wydarzenia, ostrzegał, że świat ma takie kontury, jak naczynie, w którym się znajduje, a każdy dzień i cały świat odciska się za pomocą Czasu, którego granice są elastyczne.

Socjalne uzyski

Często oglądam interwencyjne reportaże i od pierwszego, do tej chwili, problem walki z urzędniczą bezdusznością, jest nadal palący; pod tym względem możemy poszczycić się żelazną konsekwencją. Od lat mechanizm jest identyczny: setki błagalnych listów, tony odwołań i lata daremnych oczekiwań na cud. W rezultacie czego tradycyjny brak odpowiedzi. Nic się nie dzieje aż do momentu przyjazdu telewizyjnych żurnalistów, którzy ośmielają się ujawnić sprawę. I oto nagle specjaliści od rozkładania rąk idą po rozum do głowy i czego nie dało rady zrobić latami, robią w parę dni.

Niepełnosprawny, który poruszał się za pomocą inwalidzkiego wózka i z powodu braku windy w budynku, nie wychodził z mieszkania od lat kilku., w końcu otrzymał lokal na parterze i w pewnym sensie może z niego wyjeżdżać. W pewnym, ponieważ ma taką możliwość tylko do drzwi wchodowych. Dalej kończy się jego podróż na zewnątrz wieżowca, bo do pełni szczęścia zabrakło architektowi wyobraźni i miast lokalu wyposażonego w ułatwienia życia niepełnosprawnym, zaprojektował im więzienie. A samotny i sparaliżowany dziadek z apartamentu pod mostem, znajduje przytulisko w domu seniora. A inwalida wojenny, który po latach sądowych utarczek nareszcie zyskuje prawo do renty, bo nagle olśniło decydentów, że wypadek utraty nogi jest nieodwołany i nie ma szans na jej odrost.

*

W czasach chmurnej młodości, zimną jesienią, dojeżdżałem do szkoły przez las i w lesie tym stał sobie widoczny z daleka namiot. A po lekcjach wracałem do domu na piechtę i przechodząc obok namiotu zaglądałem do jego wnętrza, gdzie na ziemi leżał śpiwór z brodatym facetem w środku. Nie tylko ja go widziałem, bo nasza lokalna popołudniówka rozpisywała się o nim w tonacjach współczujących. Na tyle bezskutecznie, że przez miesiąc nic się nie działo. Gwałtowne oburzenie poszło w ruch dopiero wtedy, gdy do naszego miasta zawitała telewizja. Niewiele ponad parę dni trwało, zanim pt. publika mogła przeczytać, że brodacz został przeniesiony w suche i ciepłe miejsce.

*

Mógłbym dalej zachłystywać się toksycznym optymizmem, gdyby nie fakt, że o identycznych absurdach ględziło się pół wieku temu; nierozwiązanych spraw o kryptonimie Wszechstronna Pomoc Społeczna jest do teraz za duże mnóstwo i aż złość chwyta za serce, że w XXI wieku nie potrafimy się definitywnie rozprawić z problemami ubiegłego stulecia.

Sprawozdanie z nieszczęścia

Po raz pierwszy od przeszłych wydarzeń, uleciały ze mnie wszelkie troski, toteż czułem się uwolniony z koszmarów. Szedłem z muzyką pod rękę, w otoczeniu łąk i bzyczących traw. I byłbym tak dalej szedł, gdyby nie cuchnący klops, który wypadł z torebki jakieś baby. I od razu było mi mniej wspaniale.

*

W obliczu problemów z określeniem, kto ponosi winę, postanowiono, że zanim udzieli mi się pomocy, trzeba uzgodnić, do kogo należy łąka, na której doszło go mojego upadku. Gdyż niby znajdowała się na obrzeżach miejskich, lecz tak naprawdę graniczyła z terenami należącymi do wsi, w zasadzie więc podpadała pod odpowiedzialność wiejską.

W tej sytuacji postanowiono zabezpieczyć obecność biegłego. Niestety, okazało się, że biegły przebywa na zwolnieniu, gdyż złamał sobie przepis. Powołano więc rezerwowego rzeczoznawcę. Jego zadaniem było opiekowanie się całokształtem mojej wywrotki.

*

Od tej chwili minęło drobne pół dnia, gdy w te pędy przyjechały organa. Była to kilkuosobowa plejada doradców w jednoosobowych prochowcach. Ustawiono też miasteczko namiotowe, a zaraz potem nadjechały beczkowozy z wężami do polewania gapiów.

Na polanach gromadziły się nieprzebrane tłumy fotografów, a wszyscy szlochali; na wyprzódki, szparko i dyskretnie, a, jak zauważyłem, bez chęci zysku, gdyż nie przyjmowali chusteczek do wycierania potoków łez.

Z okolicznych wsi zwieziono pokaźną kupę honorowych świadków z krzesełkami. Na wstępie uzgodniono, że bez powołania specjalnej komisji, nikomu nie wolno niczego wiążącego ustalać, a to, czy leżę, czy siedzę, było od tego momentu wiadomością niedostępną dla szanownej hołoty.

*

Szła noc, zanosiło się na złą widoczność i nie było komu świecić oczami, a tłumy, zapędzone do skandowania mi słów otuchy, obawiały się, by mnie ktoś nieupoważniony nie rozjechał. Toteż, zanim padłem przygnieciony snem, usłyszałem łoskot zamykanej łąki. Zamykano ją dla ruchu kołowego. Ale z powodów pieniężnych, zamykano ją niedbale, bo na pluskiewki zamiast drogich szlabanów.

Byłem w siódmym niebie, bo podsłuchałem, że jeszcze w tym tygodniu nadjedzie pogotowie, więc położyłem się możliwie wygodnie i objął mnie zasmarkany Morfeusz.

Marek Jastrząb

Pisarz, publicysta

Niektóre publikacje Autora są do pobrania w Bibliotece Studia Opinii

 

źródła obrazu

  • jastrzab: BM