27.06.2024
Od dłuższego już czasu w artykułach na SO przewija się temat wyborców. Zrozumiałe jest zainteresowanie ludźmi, którzy żyją wokół nas, którzy dokonują wyborów przy urnach, które to wybory szokują potem wielu z nas. Jacy ludzie dokonują takich wyborów i dlaczego takich?
Zaraz za tymi pytaniami pojawiają się nieco ryzykowne pomysły zmiany prawa wyborczego, bo efekty obecnego stają nam co chwila ością w gardle.
No właśnie – nam. Czyli komu?
To właśnie pierwsza sprawa, z którą należałoby udać się do magazynu definicji.
Zasady obecnie stosowanej demokracji nie robią różnicy pomiędzy obywatelami. To dobrze, czy źle?
W historii bywało różnie.
W demokracji ateńskiej, na którą tak lubimy się powoływać uczestnictwo w zarządzaniu polis obudowane było wielu warunkami. Jeden z nich to … szkolenie w zakresie zasad na jakich zbudowane są Ateny itp. Nie dopuszczano myśli, by prawo głosowania miał ktoś bez podstawowej wiedzy na temat zarządzania metropolią i polityki przez nią prowadzonej. Z innych ciekawostek – przymusowe zmiany na stanowiskach obejmujące nawet najlepszych i najbardziej zasłużonych przywódców.
Głosowania i prawo uczestnictwa w nich mają swoją długą i ciekawą historię.
W Wielkiej Brytanii w ciągu XIX wieku wprowadzano przynajmniej cztery zmiany do systemu głosowania, przede wszystkim rozszerzając prawo do niego na coraz to większą liczbę obywateli. Tu w centrum uwagi były … podatki. Prawo do głosowania przyznawano temu, kto wnosił odpowiedni wkład do budżetu. Nie wyobrażano sobie sytuacji, w której ktoś bez istotnego wkładu w finanse państwa mógł być jednym z decydentów w bieżącej polityce, która przecież obejmowała właśnie zgromadzone w budżecie wydatki. Tu ciekawostka – wiemy, że kobiety w wielu państwach Europy otrzymały prawo do głosowania po I wojnie światowej, w Anglii w 1920 roku (później niż w Polsce). To prawda, ale nie do końca. Już w XIX wieku głosować mogły właścicielki przedsiębiorstw płacących podatki, np. oberży, pralni itp.
W Szwajcarii kobiety mogą głosować dopiero od 1990 roku(!!!) – w niektórych kantonach od 1971. Dlaczego to temat na osobny tekst.
Jak więc widzimy, prawo do głosowania bywało warunkowane powszechnie zrozumiałymi i bardzo logicznymi zasadami i długo, długo nie dotyczyło wszystkich obywateli.
Dziś mamy taką sytuację, że prawo wyborcze ma każdy obywatel bez wyjątku. Nieuk nie mający pojęcia o zasadach rządzących UE, nie wiedzący o celu jej powstania, głosuje w wyborach do europarlamentu na równi z profesorem, który tę unię budował i tworzył rządzące nią zasady.
Już na pierwszy rzut oka człowiekiem wstrząsa odruch sprzeciwu. Ktoś, kto nie widzi niczego złego w tym, że krajem rządzi złodziejska mafia, bo „mi też dali” ma pełne prawo urządzać nam rzeczywistość. Za 500 zł miesięcznie godzi się nie czytać siódmego przykazania. Za takie pieniądze miesięcznie żadna prostytutka nie zawieszałaby działania poczucia etyki. Kim więc jest ktoś, kto to robi? A jednak prostytutką gardzimy, a taki „obywatel” jest jak najbardziej członkiem naszej społeczności i według wielu ma prawo do naszego szacunku.
Jest wiele innych przykładów. Patrząc na XIX wieczną Anglię możemy się dziwić prawom wyborczym obecnie przyznawanym tak radośnie Polonii. Czy to aby na pewno normalne? Sentymenty sentymentami, ale dlaczego rząd ma mi wybierać ktoś, kto nie odczuje nigdy skutków swojego wyboru, bo mieszka gdzie indziej?
Takie tematy i pytania można mnożyć. To nie jest trudne. Gorzej z odpowiedziami na nie.
Co należałoby zmienić w obowiązującym obecnie prawie wyborczym? Jeśli weźmiemy pod uwagę, że to jego kształt w dużej mierze decyduje o stanie naszego kraju i naszych własnych losach, postulatów zebrałoby się sporo.
Tylko jak je wprowadzić w życie?
Odpowiedź jest krótka – nie ma takiej możliwości.
Chyba.
Co wobec tego można zrobić?
Jedyną chyba drogą do poprawy sytuacji bez urządzania rewolucji są zmiany w edukacji. Tyle, że tą drogą jakoś też nikt nie chce pójść. Nie wiem dlaczego, ale od 1989 roku, co jeden minister oświaty, to gorszy. To aż nieprawdopodobne, ale prawdziwe.
Miałem nadzieję, że po wyborach październikowych coś się zmieni, ale okazałem się naiwny. Szefowa resortu wie, że ma się nazywać ministrą, ale nie wie, że nie mówi się „żeśmy doczekali”, a „doczekaliśmy”.
I tak jak poprzednicy łasi się do coraz bardziej roszczeniowych rodziców zaniżając pozioma nauczania jak tylko się da, likwidując coraz to więcej wymagań wobec ucznia. Dziś uczeń robi łaskę nauczycielom, że chodzi do szkoły, a rodzice potrafią gnoić nauczyciela, który ich zdaniem nie dał odpowiedniej oceny ich pociesze. I ten system się utrwala. Dokąd dojdziemy?
Sytuacja nabrzmiała już tak bardzo, że tylko rewolucja jest w stanie to odwrócić.
Kiedyś proponowałem takie rewolucyjne wyjście – zniesienie obowiązku szkolnego.
Drogi rodzicu! Jeśli chcesz mieć cymbała w domu, bez perspektyw, bez przyszłości – proszę bardzo – wolno ci!
Ale jeśli chcesz, by za moje podatki szkoła kształciła ci twoje dziecię, to masz do tego prawo , ale wybacz – za tym prawem idą obowiązki, które na siebie bierzesz. To szkoła robi ci łaskę kształcąc dziecko, a nie odwrotnie.
O systemie nauczania i programie wciąż decydują politycy włażący wyborcom w … spodnie, a nie fachowcy, którzy mają pojęcie, czym jest edukacja, dlaczego uczy się tego czy innego i dlaczego tak, a nie inaczej.
Od Komisji Edukacji Narodowej w XVIII wieku, po czasy nam bliższe, program edukacji odpowiadał na pytanie: kogo kształcimy? Jaki obywatel jest nam potrzebny? Jakich umiejętności wymaga świat współczesny? Łożenie państwa na edukację, to nie jest zabawa. To nakłady, które muszą się kiedyś zwrócić w postaci obywateli potrafiących sprostać wymaganiom współczesności.
I nie ma tam miejsca na łaszenie się do rodziców – wyborców. Wręcz przeciwnie – to miejsce na uświadomienie obywatelom brutalnej prawdy o wydatkach z budżetu państwa.
Czy ktoś kiedyś to zrobi?
Bardzo wątpię. Ktoś kto zgodnie z prawdą zaserwowałby wyborcom kilka takich tematów, miałby wybory przegrane jeszcze przed startem.
Czy w związku z tym jest jakiś wyjście? Pytanie o tyle zasadne, że w coraz większej liczbie państw tzw. demokratycznych widzimy trend do wchodzenia na poletko populizmu. Poletko będące w rzeczywistości bagnem porośniętym śliczną zieloną, przyciągającą oczy trawką z kwiatkami.
Co musiałoby się stać, aby ludzie dobrowolnie poddali się twardszemu rygorowi, który wprawdzie niesie ewidentne korzyści dla każdego, ale także wymagania?
Ile będzie nasz jeszcze kosztowało credo postpeerelowskie – „mnie się należy” – „a ja nic nie muszę”?
Wydaje mi się, że czas już najwyższy. Zaszliśmy na drodze do bagna za daleko.
Kto odważy się krzyknąć „zawracamy!”?
Jerzy Łukaszewski
Dzięki za taki fajny przegląd jak zmieniały sie zasady wybierania przedstawicieli w czasie i przestrzeni. Czas na kropkę nad i i wniosek – tylko algorytm a nie ludzie, tylko merytokracja a nie taka demokracja moze uchronić świat przed autozagładą – prawda czy fałsz?
Jeśli prawda to:
1) Jak uświadomić to ludziom i to na tyle, by przynajmniej większość an to poszła?
2) Potrzebne są szczegóły opracowania takiego algorytmu i przekonanie ludzi, że ekipa go opracowująca jest godna zaufania. Jako laik nie zaryzykuję dalszego ciągu, ale takie czysto “techniczne” szczegóły są ważne nawet dziś, by powoli się do nich przyzwyczajać/przekonywać.
Cytat: “Kiedyś proponowałem takie rewolucyjne wyjście – zniesienie obowiązku szkolnego.”
I może tym tropem iść należy. Przy okazji trzeba tylko zmienić prawa wyborcze: w wyborach do sejmu głosują tylko po podstawówce, do senatu po maturze, na prezydenta po magisterium.
Zbigniew: “tylko algorytmy”
Bardzo proszę wykonać eksperyment i (z USA) zapytać AI nieważne które “Who won the 2020 presidential election?” i
“Who is the President of the United States currently?”
Google Gemini odpowiedziało tak:
“I’m still learning how to answer this question. In the meantime, try Google Search.”
Te tzw algorytmy są tworzone przez kilka tysięcy wyrobników zatrudnionych przez kilkunastu właścicieli świata.
Takie jest potoczne rozumienie także tych bardziej technicznych ludzi. Żadna siła ich nie zmusi do “zagłosowania na AI”, chyba że ktoś ich zdoła przekonać, że AI zrobi tam większą “roz..uchę” niż Trump. 😉
W Polsce prawo do głosowania kobiety uzyskały w dniu 27.11.1918 (dekret o wyborach) czyli (kalendarzowo) dwa lata przed Brytyjkami
Tak też napisałem, ale …
Polki w 1918 roku i Brytyjki w 1920 uzyskały prawa wyborcze powszechne, z tytułu obywatelstwa. czyli bez szczególnych zasług.
Te XIX wieczne Brytyjki miały prawa wyborcze w związku z ich wkładem w finanse państwa, czyli coś za coś.
Oczywiście ta podstawa do praw wyborczych dziś nie miałaby (chyba) sensu, ale jako temat do zastanowienia się nad samymi prawami jest niezła.
No właśnie to napisałem. Warta uwagi jest różnica między Brytyjkami, które otrzymały prawo głosu w 1920 roku, czyli wszystkimi obywatelkami, a tymi, które miały je już w połowie XIX wieku. Inna ciekawostka – w większości państw Europy kobiety otrzymały prawo głosu po I wojnie światowej. To nie jest przypadek. Wystarczy spojrzeć na wspomnianą przeze mnie Szwajcarię, która w tej wojnie udziału nie brała.
Bez mała 20 lat temu pełniłem obowiązki nauczyciela (z szacunku do koleżanek i kolegów nie powiem, że “byłem nauczycielem”) w gimnazjum. Z marnym skutkiem. Jedna z uczennic na zakończenie roku powiedziała mi, że lekcje były fajne, “ale chyba niczego się nie nauczyliśmy”.
I wtedy, jako praktyk też uważałem, że obowiązek szkolny jest zły. Może na poziomie szkoły podstawowej (wówczas 1-6) jeszcze ma sens, ale później już nie.
Pytanie o cel edukacji jest bardzo zasadne.
A zdaje się, że nie tylko nie ma na nie odpowiedzi, ale też rządzący nawet go nie stawiają.
Ulega Pan złudnym przekonaniom, że wystarczy dobrze wybrać tych właściwych, szlachetnych, odpowiedzialnych polityków do władzy a oni w swojej misji czynienia dobra dla obywateli poprowadzą kraj we właściwym kierunku a panaceum na taki model ma być edukacja. Wydaje się, że niestety jest to błędne myślenie, któremu wielu ulega. Bez wątpienia członkowie suwerennej polski są osobami dobrze i dalece wykształconymi. Czy spełniali oczekiwania obywateli w zakresie właściwego zarządzania państwem. Odpowiedź jest oczywista. Inny przykład korelacji wykształcenia z wyborami. Dwoje znanych ludzi jeszcze z czasów walki z komuną w którą byli czynnie zaangażowani, pani socjolog nieżyjąca już i pan ekonomista ludzie bardzo dobrze wykształceni i świetnie znający się na polityce świadomie i z pełnym przekonaniem głosowali na pis. Szybko otrzeźwieli po wyborach i natychmiast zmienili swoje opinie i wybory. W tym przykładzie jak w soczewce widać że wykształcenie i wiedza o polityce nie muszą być gwarancją czegokolwiek. Problemem i to fundamentalnym jest raczej brak odpowiedzialności polityków za składane deklaracje i całkowite ubezwłasnowolnienie nas obywateli w decydowaniu o czymkolwiek już nazajutrz po wyborach. Nie bez podstaw powstało stwierdzenie że każda władza deprawuje. Dlaczego deprawuje, bo politycy pozbawieni kontroli obywatelskiej bezkarnie zawłaszczają państwo dla własnych potrzeb a na to pozwala im sam system władzy. Co należy w związku z tym zrobić. Odpowiedź powinna nasuwać się automatycznie. Należy na nowo zdefiniować demokracje tak aby w końcu służyła obywatelom a nie przypadkowej kaście polityków bez sprawdzonych i zweryfikowanych kompetencji do decydowaniu o czymkolwiek. Brak w przestrzeni publicznej dyskusji na ten temat tylko utrwala błędne przekonania, że problem tkwi we właściwych wyborach. Są już pewne propozycje zaproponowane np w książce “Umówmy się na Polskę” czy propozycje stworzenia w parlamencie trzeciej, obywatelskiej izby. Niestety te kierunki myślenia nie są propagowane właściwie nigdzie. Dlatego całe życie polityczne sprowadza się do walki pomiędzy obozami politycznymi w czym my obywatele jesteśmy jedynie kibicami i bezwolnymi świadkami.
Nie do końca się zrozumieliśmy. Chyba napisałem mało precyzyjnie. Nie chodzi o edukację jako taką, ale o tę dającą wiedzę o systemie, jego uwarunkowaniach, celach itp. czyli coś na kształt starożytnych Aten. Teoretycznie są takie możliwości, ale przy ciągłym “odchudzaniu przeładowanego programu” niedługo będziemy uczyć samego alfabetu, niczego więcej.
Co do izby obywatelskiej proponowałem kiedyś na SO zmianę senatu na taka izbę. Bez specjalnego zainteresowania. zainteresowania.