23.07.2024
1.
Tak, to był koniec tamtego świata. Trakty od wieków przemierzane pieszo, konno bądź dyliżansem zastąpiła droga żelazna i napędzany parą pociąg. U jednych budził zachwyt, u innych niechęć. Pisarz i publicysta Ludwik Pietrusiński wspominał swą podróż pociągiem w 1845 roku jako lekkie, pozbawione szturchnięć i uderzeń unoszenie się nad ziemią. Wprawiała go w podziw prostota i niezmienność kierunku – bez przejeżdżania na bok prawy i lewy, na dół i do góry, w esach i zygzakach, w ostrych i tępych kątach. Natomiast Józef Kramer, wykładowca heglowskiej estetyki na Uniwersytecie Jagiellońskim i, podobnie jak Ludwik Pietrusiński, uczestnik Powstania Listopadowego, po podróży z Krakowa do Szczawnicy w 1865 roku zanotował, że czuł się jak pozbawiony indywidualności przemieszczany towar: wożą go pędem przez świat, jakby był tłumokiem lub listem, lub ostrygą, z którą strach, by nie zatęchła po drodze.
Pociąg to izolujący od świata kokon, kapsuła, w której człowiek siedzi, czasem stoi bądź leży. Podróż w kapsule oznacza mdławą monotonię, którą przerywa rozprostowanie kości i chwilowa ciekawość nowego miejsca, w którym się zagościło. Samochodowa kapsuła nie zawsze i nie w pełni izolowała od świata. Olga Tokarczuk wspomina, że jeszcze w latach sześćdziesiątych minionego wieku człowiek Zachodu, kolorowy i zbuntowany, kupował używany samochód, najlepiej typu van, i ruszał nim do Indii. […] Tamci podróżnicy przemierzali Ziemię kilometr po kilometrze, z każdym dniem zmieniał się smak wody, jedzenie, temperatura i klimat. Ludzkie ciało miało szansę przystosować się do powolnej, stopniowej przemiany. Po drodze przeżywali wiele przygód, zwłaszcza że na tym akurat szlaku zawsze można było kupić za małe pieniądze dobrą marihuanę. A dzisiaj? Dzisiaj wsiada się do kapsuły boeinga, by za kilka godzin, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, znaleźć się w innej rzeczywistości. Natłok latających kapsuł sprawia, że mieszkańcy tych rzeczywistości, na przykład Katalończycy z Barcelony, czują się intruzami we własnych miejscach. Mieszkańcy Majorki wyszli na ulice z plakatami: „Your luxury, our misery”. Nie będę przytaczał emocjonalnych opinii mieszkańców gdańskiego Głównego Miasta na temat osób wynajmujących w sezonie coraz liczniejsze apartamentowce, osobliwie weekendowych Brytyjczyków. Zygmunt Bauman zwraca uwagę na zanik znaczenia odległości, zastępowanej przez czas przelotu i jego cenę. Gdy zaproponowano mi katedrę socjologii na University on Canberra w Australii, zapytałem jednego z tamtejszych kolegów, jak daleko jest z Canberry do Sydney. Odpowiedział: dziesięć dolarów. Tyle kosztował wtedy bilet lotniczy.
Syn zmarłego kilkanaście lat temu historyka Tony´ego Judta, Daniel, poświęca czułe wspomnienie – drukowały je „Zeszyty Literackie” – mało znanej namiętności ojca, jaką było podróżowanie koleją. Niedługo przed śmiercią, w sierpniu 2010 roku, zaczął pracować nad książką poświęconą historii kolei, miała nosić tytuł „Lokomocja”. Tony Judt już jako dziecko jeździł pociągami gdy tylko mógł – bez celu, donikąd, dla samego jeżdżenia. Po latach zabierał w kolejowe podróże po Europie swe dzieci, Daniel do dziś pamięta nazwy wielu tamtych stacji. Chory na stwardnienie zanikowe boczne, sparaliżowany, poruszający się na wózku i tracący z dnia na dzień życiowe zdolności, napisał zdanie poruszające: najbardziej przygnębiającą konsekwencją mojej obecnej choroby jest świadomość, że już nigdy nie pojadę pociągiem.
2.
Judt, lewicowy liberał, kochał kolej nie bez związku z ważnymi dla siebie ideami. Sądził, że pociągi wprowadzają w świat społeczny, pozwalają odkryć przestrzeń publiczna, przezwyciężają jednostronności indywidualizmu i wszechmocnego państwa tworząc społeczeństwo. Daniel Judt przywołuje pracę Wolfganga Schivelbuscha pt. „Podróż koleją: Industrializacja czasu i przestrzeni w połowie XIX wieku”, którą jego ojciec z pewnością czytał. Schivelbusch – inaczej niż Józef Kramer – pisze, że dopiero zamiana trzęsącego się powozu na pociąg pozwoliła w pełni ogarnąć widziane z okna wagonu pejzaże i okolice. Dodaje jednocześnie, z czym Tony Judt nie chciał się już zgodzić, że kolej popsuła doświadczenie czasu i przestrzeni, uprzemysłowiła podróż i zamieniła świat w jeden wielki supermarket pełen wiosek i miast. Dla Tony´ego dworce stanowiły odpowiednik katedr, zaś rozkłady jazdy traktował jak Biblię. Miarą mojej Europy – mówił – są godziny odjazdów pociągów. O wyrafinowanej architekturze dworców kolejowych pisze też w wydanym u nas przed kilkunastoma laty „Wieku imperium: 1875-1914” londyński historyk Eric Hobsbawm: […] owe dziewiętnastowieczne pałace użyteczności publicznej, wciąż powstawały jako potężne pomniki sztuk pięknych: w Nowym Jorku, Saint Louis, Antwerpii, Moskwie (nadzwyczajny Dworzec Kazański), Bombaju i Helsinkach. Piszę te słowa i myślę o ukończonym pięć miesięcy temu dwuletnim remoncie dworca w Chojnicach, wielkiej, zachowującej resztki dawnego dostojeństwa, całkowicie martwej do niedawna bryle, w której czynne było tylko jedno niewielkie okienko kasowe. Myślę też, że w Europie Judta nie byłoby chyba miejsca dla Polski, która rozbudowuje infrastrukturę samochodową (autostrady) kosztem kolejowej, czego wyrazem są likwidowane wciąż połączenia szynowe.
3.
Tony Judt swą kolejową filozofię wyraził krótko: w pociągu chodzi o to, żeby do niego wsiąść. Daniel: Nie miał cierpliwości dla ludzi, którzy – jak gapiące się na pociągi wyrostki z jego brytyjskiego dzieciństwa – tylko stali, czekając na przejeżdżające składy. Nie da się ukryć, byłem takim kilkuletnim wyrostkiem, który w towarzystwie innych wyrostków pasł krowy i czekał na przejeżdżające nieopodal pociągi z Poznania do Piły i z Piły do Poznania. Powód był jeden: dość dokładnie informowały o godzinie. Szczególnie ważny był wieczorny o dziewiętnastej trzydzieści, który oznaczał, że mogę wraz z krasulą wracać do domu. – Wpódoósmy jechoł, możymy spyndzać – słyszałem uradowany głos kolegi Cześka, z którym dzieliłem pasterski los. Zdarzało się, że po zjedzeniu kolacji wracałem do obory, gdzie zasypiałem na słomie słuchając łagodnego odgłosu trawienia leżącej obok krowy.
Tak, w świat społeczny wprowadzał mnie nie pociąg, jak chciał Judt, lecz pastwisko. Nie było to zresztą doświadczenie unikalne, o socjalizacyjnej dla wsi roli pastwisk pisał socjolog, prof. Antoni Sułek. Letnie pasionki u babci, krowy i konie, do których się rwał, z czułością wspomina prof. Andrzej Mencwel w swym „eseju podróżnym” pt. „Toast na progu”. Zaś Piotr Szewc swe najwcześniejsze nauki związane z pastwiskiem wyraził w wierszu pt. „Czas czuwał”: Razem z obydwiema krowami czytałem/ księgę ziemi uczyłem się sekretnej mowy/ mysich nor słuchałem zwierzeń źdźbeł/ trawy, podziwiałem gorliwość dżdżownic/ mądrość pszczół zwinność pasikoników. Teraz wiem, że podobne były moje wtajemniczenia, choć wtedy sądziłem, że czytanie może odnosić się tylko do trzech starannie obłożonych w gazetę tomów „Winnetou” Karola Maya.
Owszem, zdarzało się, że wsiadałem do wagonu klasy drugiej, a może trzeciej. Otwierałem któreś z szeregu bocznych drzwi prowadzących do jednego przedziału. Pamiętam do dziś jasny kolor dwóch położonych naprzeciwko siebie sosnowych ławek, zapach smaru i parowozowego dymu, pełen radości gwizd lokomotywy, sygnalizacyjny lizak w ręku pana zawiadowcy Wyki. Herbert G. Wells w swych „Wizjach czasu przyszłego” prorokuje, że po zachłyśnięciu się bardziej nowoczesnymi środkami transportu pociągi wrócą do łask. Jednak nie będą przewozić pasażerów, lecz towary i odpady epoki industrialnej. Opisuje nawet taki pociąg: Po nasypie, zarosłym chwastami i zielskiem, wlecze się, sapiąc i stękając, stara, połatana i okopcona lokomotywa, prowadzona przez zgrzybiałego maszynistę. Farba i emalia na niej kruszy się i odlatuje, odkrywając stal, którą rdza przeżera. Przez komin jej wydobywa się dym ostry, gryzący. Za nią toczy się z brzękiem i zgrzytem żelastwa długi szereg platform… Straszny obraz, w niczym nie przypominający pociągu osobowego, do którego wsiadałem w dzieciństwie na stacji Ostrówki k. Chodzieży.
Andrzej C. Leszczyński
Mój tekst miał niezbyt może wyszukany tytuł: “Pociągi. Kapsuły. Krowy”. W druku pozostał nagi. Może choć kilka gwiazdek?.
Co to za piękna, pełna wspomnień, opowieść o przeszłości. Przyszłość, jaka przed nami, to podróże po świecie bez ruszania się z miejsca, wystarczy bardzo rozbudowany program komputerowy przesyłający wprost do mózgu sygnały wzrokowe, dźwiękowe, zapachowe, dotykowe a nawet smakowe aby każdy, bez zaśmiecania atmosfery, bez śladu węglowego jaki zostawia wielki samolot, odbył podróż do każdego zakątka ziemi który zostanie zapisany w algorytmach i programach. Skończą się nasilające protesty mieszkańców tych miast, w których ludzie mają już dość najazdu milionów “turystów” bawiących się na “urlopach” – tego nie wytrzyma ani świat ani ci ludzie.
Wtedy tym ważniejsze będą takie wspomnienia z dzieciństwa, to już nie wróci…
Jak to dobrze, że nie doczekam, bo oznacza to zanik tego, co podstawowe w sensie bytowym, odróżnienie tego, co realne i tego, co przedstawione, np. jawy i snu. Pamiętam opowiadanie SF sprzed lat: ktoś się ocknął, by po jakimś czasie pojąć, że jest już tylko mózgiem zanurzonym w odpowiednim roztworze podłączonym do stymulatorów. Dzisiejsze zanurzenie w wirtualność bliskie jest religijności. Jeszcze raz Bauman: Zawsze wznosimy oczy ku czemuś większemu niż my. Jeśli nie jest to Bóg, szukamy czegoś w zamian – pogoń za zyskiem, kult pieniądza albo ubóstwienie technologii, której przypisujemy dziś nadprzyrodzone możliwości.
Pięknie napisane.. Ja też patrzyłam na pociągi i też pamiętam ciepły brąz sosnowych ławek w przedziałach. Jak dobrze, że można przywołać takie wspomnienia, czytając Twój tekst.
Autorowi i p. Krystynie, których zachwyt koleją podzielam, zwracam uwagę, że drewniane ławki w przedziałach nie były sosnowe, tylko bukowe, dębowe, jesionowe… Powód był prosty – sosna to drewno miękkie, podatne na odkształcenia, nawet kiedy jest wysuszone. Koleje niemieckie, austriackie (rosyjskich nie znam) nie mogły sobie pozwolić na materiał, który trzeba było wymieniać np. z powodu pisania, rysowania, ‘rzeźbienia’ itp. czynności, kiedy pasażer się nudził.
“Wykładowca heglowskiej estetyki na Uniwersytecie Jagiellońskim” nazywał się Józef Kremer, nie Kramer… To drugie nazwisko jest znane z dwu filmów – amerykańskiego i polskiego.
To jak już zwracamy uwagę na szczegóły…
“po podróży z Krakowa do Szczawnicy w 1865”
Wygląda, że było to wtedy niemożliwe. Koleje na pd od Krakowa powstały znacznie później. Z Tarnowa do Nowego Sącza – 1878, z Krakowa do Suchej – 1884 (wg Wikipedii).
I chyba nigdy kolej nie dochodziła w pobliże Szczawnicy.