Krzysztof Bielejewski: Dick Cheney – człowiek, który był moim szefem w EDS, a później przyjął mnie w Warszawie jak starego znajomego3 min czytania


22.11.2025

Dick Cheney odszedł, a wraz z nim epoka, w której politycy nie udawali twardych — oni po prostu tacy byli. W świecie, który dziś przypomina kabaret polityczny, jego sylwetka wygląda jak wspomnienie czasów, gdy decyzje ważyły więcej niż tweety, a ludzie mieli kręgosłupy, nie algorytmy.

Dla większości świata Cheney to najpotężniejszy wiceprezydent USA, człowiek stojący za wielką strategią, wojną z terroryzmem i całą erą geopolityki. Dla mnie — był również moim szefem w EDS, zanim świat poznał go jako człowieka numer dwa w Stanach Zjednoczonych. Do 2000 roku, jako członek zarządu i wiceprezes EDS, nadawał ton firmie, w której pracowałem jako szef Regionu Europejskiego. I muszę przyznać jedno: bycie w jednej sali z Dickiem Cheneyem to doświadczenie, które człowiek zapamiętuje na długo.

To nie był szef, który zagadywał o pogodę. To był szef, który potrafił zadać krótkie pytanie — i sprawić, że człowiek przez tydzień przeglądał wszystkie swoje prezentacje w poszukiwaniu ukrytych błędów. Wielokrotnie spotykałem się z nim w różnych konfiguracjach — zawsze miał ten sam magnetyzm i tę samą zdolność wydobywania sedna sprawy w dwóch zdaniach.

Później — kilka lat później — nasze drogi skrzyżowały się ponownie. Tym razem nie w sali konferencyjnej EDS, ale w Warszawie, gdzie Cheney przyjechał jako wiceprezydent Stanów Zjednoczonych.

Spotkanie było krótkie, uścisk dłoni, z pięć minut rozmowy, ale wrażenie — o wiele dłużej. To jedno z tych spotkań, kiedy człowiek widzi tę samą twarz, ale w zupełnie innym otoczeniu. Kiedyś to ja wchodziłem do jego gabinetu na spotkania. Tym razem to ja byłem gościem w świecie, w którym on współdecydował o losach planety.

Wczoraj żegnano go w Katedrze Narodowej w Waszyngtonie. Bush, Biden, Gore, Harris, Pence — cała elita polityczna USA zebrała się, by pożegnać człowieka, który — chcemy czy nie — odcisnął swój ślad na świecie. Nie było Trumpa i jego wiceprezydenta. Zaproszenie musiało się „zgubić” po drodze, choć wszyscy wiemy, że to nie był przypadek. Cheney uważał Trumpa za największe zagrożenie dla republiki w historii USA — zdanie, które pewnie przeszłoby do historii, nawet gdyby wszystkie inne jego decyzje były idealne. A nie były.

Bush mówił o nim z ciepłem i lojalnością, która zaskoczyłaby każdego, kto znał jego chłód zawodowy: „Konsekwentny, wierny, szlachetny.” A jego córka Liz — ta sama, która zapłaciła polityczną cenę za sprzeciw wobec Trumpa — przypomniała, że zawsze stawiał Konstytucję ponad partię. Niezła ironia, patrząc na dzisiejszy stan Partii Republikańskiej.

Dick Cheney przeżył życie, którego przeciętny człowiek nie zdołałby udźwignąć nawet w wersji skróconej. Zawały, przeszczep serca, decyzje, które zmieniały światowe granice, polityka na krawędzi i odpowiedzialność, którą naprawdę czuło się w powietrzu.

Był kontrowersyjny. Był przenikliwy. Był twardy. Był realny.

I choć historia nie raz jeszcze o nim podyskutuje, dla mnie na zawsze pozostanie również kimś dużo prostszym w definicji: moim szefem, którego spotkałem w dwóch absolutnie różnych światach — najpierw jako pracownik, później jako obywatel wolnego kraju, do którego przyleciał jako wiceprezydent.

Taki paradoks losu. Taki łuk życia. Taka pamięć.

Spoczywaj w pokoju, Dick. Świat był ciekawszy, kiedy byłeś w nim obecny.

Krzysztof Bielejewski

 

Odpowiedz

wp-puzzle.com logo