Marek Jastrząb: Serial o teatralnych i filmowych reminiscencjach 25 min czytania


27.12.2024

Tutka

Banalne opowiastki z cukierni: trio prowincjonalnych notabli: lekarz, mecenas i sędzia, uczestniczy w gawędach dystyngowanego profesora Tutki. Trójka szacownych obywateli spotyka się w niej regularnie. W celu przerwania monotonii, w zamiarach rozrywkowych, dla urozmaicenia nudy i zabicia czasu.

Nadają ton i kierunek zainaugurowanej gadce, Pełnią rolę tła, narracyjnego pretekstu do snucia dalszego ciągu historyjki. Przy czym owo snucie jest wyraźnym sygnałem, obwieszczającym interlokutorom Tutki odwieczną prawdę: nic nie jest takie, jakim się wydaje. Wszystko, o czym mówimy, można zinterpretować i wyjaśnić odmiennie. Nie oznacza to, że trafniej, ale nauka z tego taka, że każda przypowieść jest tylko pozornie prosta. W istocie jest złożona z wielu warstw. Jak rewers i awers, jak podszewka i wierzchni materiał na ubranie: zawiera w sobie mnóstwo niedopowiedzeń, braków bezdyskusyjnych odpowiedzi i tajemniczych podtekstów.

*

Szaniawski nie pisze niczego, czego nie wiedzielibyśmy przed nim. Nie są to więc odkrycia na miarę kopernikańskich przewrotów. Nie to było powodem pisania o Tutce i jego przygodach. Przyczyny walki ze stereotypami naszego myślenia, genezy słownych wojen prowadzonych przez mistrza, związane są z narodzinami wszystkich jego dzieł — dramatów, wspomnień, słuchowisk i zbiorów opowiadań.

Poczynania Szaniawskiego, widziane od strony walki z przesądami, okazują się równie owocne, jak pedagogiczne wyczyny pozostałych pisarzy. Lecz nie moralizatorskie i staroświeckie nawyki autora są dla mnie nadrzędnymi walorami. Istotną zaletą jego pisarstwa jest lapidarny styl i oszczędna forma przekazu. To dzięki tym cechom jego twórczość nie zachodzi mgłą.

Chłopcy

Problem odwieczny i odkładany na święty nigdy: rodzina mała, żona, mąż, dzieci, czy rozszerzona o dziadków. Problem typu razem, czy osobno. sztuczny, wymuszony mieszkaniową powierzchnią.

Kiedy jeszcze zdarzały się metraże przyjazne człowiekowi, a problem z niechcianym współlokatorem należał do futurystycznych rozważań, wnuki z protoplastami żyły w komitywie i nikt nikomu nie właził w prywatność. Lecz od czasu, gdy skarlały normy budowlane i zjawiskiem nagminnym była ciasnota, narodziło się zniecierpliwienie przedłużającą się obecnością seniorów rodu.

Klitki do zbiorowego przebywania wyparły lokale dla dwóch pokoleń dzieci. Starych zaczęto więc traktować podejrzliwie i negatywnie. Utracili onegdajszą łatkę doświadczonych mędrców, a stali się niepoważnymi sklerotykami i kłopotliwym balastem. Pociesznymi figurami drepczącymi bez celu. Kierowano ich wtedy do miejsc nazywanych domami z pomocą społeczną. Byli więc tam starcy w wieku przebrzmiałym, otępiali, mamroczący, nieustannie zrzędzący i bez przerwy świszczący. Wrażliwi tylko na pogodowe zawirowania, deszcz, śnieg, wiatr, nieczuli natomiast na pogodę ducha współlokatora.

Porośnięci skorupą brudu, cuchnący i zawszeni. Bezdomni faktycznie i bezdomni na niby. Przytargani ze schronisk, działek i dworców. Cierpiący na amnezję i symulanci zdolni do widowiskowych lamentów. Wychodzący na powierzchnię swojej ospałości tylko wtedy, gdy zgadało się o jedzeniu i gdy zadawano im żer, jakieś pożywne kleiki do wytwornego ciamkania, jakieś ohydne breje, o których debatowali psiocząc i przypominając sobie szynkę, krwiste befsztyki, tłuste sosy, potrawy ociekające cholesterolem i młodością.

Byli też starcy jedynie z nazwy. Zadbani, szarmanccy, rozsiewający pachnące komplementy dla dam. Dostojni w sobie, skłonni do żeniaczki, człapiący noga za nogą, gdy znajdowali się sami, maszerujący wojskowym krokiem, kiedy opuszczali swoje garsoniery i wybierali się na podryw.

Zdarzały się też rodzynki. Starcy w wieku poborowym. Chronicznie zdrowi, przedwcześnie zgrzybiali, ale za to poszarpani przez ból i zanik jaźni; ułomne natury porzucone przez nadmiernie wrażliwych.

Zdarzali się też starcy in spe. Po ogólniaku lub podstawówce, w pierwszych dekadach życia, którym choróbsko zwędziło młodość i jej dalszy ciąg. Przedwcześnie zgorzkniali, pozbawieni perspektyw, zanadto dorośli, sędziwi małoletni, niezdarnie pląsający o kulach lub nie chodzący wcale, połączeni braterstwem tragedii, trzymali się razem. Wspólnie zamieszkiwali przydzielone komnaty, a niekiedy wychodzili gdzie bądź, dajmy na to, w najbliższe nieznane.

*

Wyobrażam sobie, że jestem jednym z bohaterów Chłopców, sztuki Stanisława Grochowiaka. Wyobraźnia podpowiada mi, że wiodę emeryckie życie wojującego ateusza i w ten sposób nie myślę o rzeczach, na które nie mam wpływu. Opuszczony przez smutek, zaczynam cieszyć się z byle czego, słońcem przedzierającym się przez liście, trawą jeszcze zieloną, a za parę tygodni, wypłowiałą. Na razie jest mi wesoło; z ufnością i flaszką okowity spoglądam w jutro.

Nazywam się Pożarski, mam kumpla, Kalitę, też emeryta, ale z tych zamożniejszych. Burżuja prawie, którego co roku i coraz mniej zwiewnym krokiem, odwiedza w naszym przytułku, jego żona; przez cały dzień troszczy się o niego, po czym, skoro świt, wraca do grania ogonów; wędruje do budy z kochankiem.

Lecz kiedy zaczyna się dramat, aktorka legitymuje się minioną urodą, a kochanek ostentacyjnie przestaje ślinić się na jej widok. Babon więc robi handelek z pingwinami: ja wam telewizor, a wy mi Kalmitę.

Telewizor, rzecz święta, nie ma więc o czym gadać, a w pokoju po staruszku powstanie świetlica imienia jego ślubnej prukwy.

CDN

Marek Jastrząb

Pisarz
Debiutował w 1971 roku na łamach „Faktów i Myśli”. Drukował także w wielu innych czasopismach swoje opowiadania, felietony, eseje, recenzje teatralne i oceny książek. Jego prozatorskie miniatury były wielokrotnie emitowane w Polskim Radiu w Bydgoszczy.

 

źródła obrazu

  • jastrzab: BM