Czego się Jaś nie nauczy, tego nie stwierdzimy od razu, ale dopiero po latach – z reguły, co najmniej po dekadzie. Właśnie nadszedł czas, kiedy dyplomy wyższych uczelni otrzymują pierwsze roczniki reformy edukacji, czyli ci, co to nie tylko podstawówkę mają za sobą, ale i gimnazjum.
Najpierw cichutko lamentowali nauczyciele ogólniaków, bo niby o rok starszych dostali do kształcenia, ale efekt był jak w Kubusiu Puchatku – im głębiej wnikali, tym bardziej tam pusto było. Popiskiwali cichutko, bo przecież też z czegoś żyć muszą, a skoro za każdym delikwentem idą fundusze, a z nich pensja dla nich, to kto by tam podcinał gałąź na której siedzi. Pamiętam z początków tamtych rekrutacji sytuacje, kiedy zrekrutowanym do zasadniczych szkół zawodowych proponowano przejście do technikum, bo tam było za mało by utworzyć klasę. Bywało tak, że skreślano ich potem już po 2-3 miesiącach, a potem to już i przepychano na zasadzie jakoś to będzie. I jakoś tam szło. Na uczelniach można było w tym czasie jeszcze chociaż trochę dbać o poziom, bo to były roczniki wyżu demograficznego, więc pełnoziarniste nasionka po starych podstawówkach jeszcze napływały, a te słabiutkie jednak o ambicjach na dyplomy zadowalały się licznymi fabrykami dyplomów, które jak meteory przelatywały po edukacyjnym firmamencie. Wprawdzie na tych renomowanych wydziałach też narzekano, ale nawet im się wówczas nawet nie śniło, co ich czeka za kilka lat. Gdy owe gimnazjalne roczniki dojrzały do pierwszego odśpiewania Gaudeamus igitur, to radości wśród akademickich wykładowców trudno było się doszukać, bo okazało się, że niemal wszystkim potrzeba by zorganizować rok wstępny zerowy. I historia się powtórzyła – popiskiwali cichutko, bo przecież też z czegoś żyć muszą, a skoro za każdym studentem idą fundusze, a z nich pensja dla nich, to kto by tam podcinał gałąź na której siedzi. I tak doczłapała studencka brać i stanęła u progu ostatecznego egzaminu, a tam bezczelność – każą im odpowiadać na pytania. Skandal!!! Oto fragment egzaminu (źródło) , na który biedny student poskarżył się:
– Co to jest budżet państwa? – zapytała komisja kandydata na magistra finansów, obecnie pracownika służb mundurowych.
– Budżet państwa jest bardzo ważny – odpowiedział.
– Nam nie chodzi o pana zdanie na temat budżetu, tylko o wyjaśnienie, co to jest – terroryzowała komisja.
– Przecież mówiłem, że on jest ważny.
I dalej dziennikarz relacjonuje – „Magister dostał trójkę i wyszedł z egzaminu tak zły, że postanowił poskarżyć się na to całej Polsce. A cała Polska zapytała: czy studentom się w głowach poprzewracało, czy świat stanął na głowie?”
To ja odpowiadam – studentom się nie poprzewracało w głowach, bo by mogło się coś poprzewracać, to w tej głowie najpierw musi coś być. Zaraz usłyszę pytanie, to kto u licha jest winien temu, że oni nic w nich nie mają? Nie mają, bo w naszym systemie od samiuteńkiego początku tkwi błąd pierworodny, że można do tego celu zastosować lejek norymberski. A lejek norymberski w swym założeniu musi mieć choć otworek w mózgu, przez który to coś można by wtłoczyć. A oni mają je szczelnie zamknięte, a jeśli nawet niektórzy mają chęć otworzyć, to z tej wlewanej cieczy nawet zupy żadnej uwarzyć nie sposób, bo to groch z kapustą i kawałki wieprza, a gdzieniegdzie i szparagi wystają. Zaznaczam, że nie mówimy tu o wybitnych jednostkach, ani o wybitnych zespołach, o których Pan Bogdan Miś szczęśliwie nam od czasu do czasu donosi – to wyjątki, które jednak choć trochę podtrzymują nas na duchu, że można nie tylko dobrze, ale czasem i wspaniale.
Przyczyny tego stanu upatruję na samym początku drogi edukacji. Od lat słyszymy, że szkoła zabija ciekawość, że zniechęca, że wystarczy 20 dni, by maluch, który nie może doczekać się pójścia do szkoły zniechęcił się i nabierał cech fobii szkolnej. Od wielu lat śledziłam jak zmieniały się programy, podręczniki i pomoce dla najmłodszych i byłam tymi przeobrażeniami coraz bardziej zaniepokojona. Mnogość różnorodnych wydawnictw prześcigała się w kolorowych obrazkach, ułatwieniach typu – wpisz wyraz w lukę, zeszyty ćwiczeń, które podobno ułatwiały zadania, bo dziecko miało wpisać literkę lub cyferkę w kratkę. Były nawet pojawiające się w materiałach dla maluchów „x” i „y”, „przymiotnik” i „rzeczownik”, jakby umysł dziecka to był taki jak dorosłego, tylko trochę mniejszy. Cała wiedza na temat rozwoju małego dziecka, uczenia przez przeżywanie, ćwiczenie, doświadczanie jakby zostawała gdzieś na papierze i w akademickich dysputach. Dziecko i jego rozwój podporządkowane zostało hasłom, co uczeń powinien wiedzieć/umieć, a nie jak do tego rozwoju doprowadzić. Przewidywałam czym to może skutkować, ale te problemy jakie obserwuję obecnie w gimnazjum i liceum przeszły moje najczarniejsze scenariusze. Nigdy do tej pory nie spotykałam się z problemami typu – ile to 10000 razy 600. Podpowiadam – 1 razy 6 – i jakie odpowiedzi otrzymuję? Jedni mówią, że 16, inni optują za 7!!! Nie musiałabym sprawdzać czytania ze zrozumieniem – bo jak w bank mogłabym bez sprawdzania postawić diagnozę – na pewno nie potrafią. Bo za operowanie konkretnymi liczbami odpowiada ten sam ośrodek mózgu, co za język. *) A dlaczego nie umieją czytać ze zrozumieniem? Bo nie czytają lub za mało czytają, nie piszą, bo wypełniają luki bez konieczności znajomości całego kontekstu, bo wreszcie zamiast radości poznawczej i cyklu nagrody w rozwoju swego mózgu, wpadają w krąg kary i strachu, który blokuje ich rozwój.
To dlatego tak buntuję się przeciwko upraszczaniu i pozorom rozwiązywania problemów poprzez atakowanie skutków, a nie przyczyn. Jak nie rozumieją co czytają, to sprawdza się na maturze (!!!) rozumienie tekstu, a jak nie umieją liczyć, to im się funduje matematykę na egzaminie maturalnym. Gdzie tu sens, gdzie logika? Trzeba się najpierw zapytać o przyczynę problemów, a nie o skutek.
Czy tak musi być dalej i czy to sytuacja beznadziejna? Nie musi i jest nadzieja na poprawę, ale potrzeba do tego nie tylko świadomości problemu wśród wykonawców, ale szerokiej edukacji w społeczeństwie.
Po pierwsze wydaje mi się, że problem powyższy jest dobrze zidentyfikowany wśród nauczających przyszłych adeptów edukacji wczesnoszkolnej. Tam chyba zmieniły się programy pod tym kątem. Obecna (zmieniona kilka lat temu) podstawa programowa nie jest jeszcze szczytem moich marzeń, ale choć odrobinę drgnęło. Jednak gdy ją czytam, to za bardzo odnoszę wrażenie, że pisał ją ktoś z myślą – co i jak skontrolować, czy zostało wykonane, zamiast – jak stymulować rozwój dziecka w tym wieku (może jednak jestem przewrażliwiona i się czepiam). W niektórych miejscach widać zbyt ostrożne wskazania odchodzenia od złych praktyk np. z zeszytów ćwiczeń nie wolno korzystać więcej niż w ¼ czasu (pewnie dotychczas to mogło być w skrajnych przypadkach i 100% !!!).
Problem drugi to realizacja. Niekiedy zapisy podstawy brzmią jak pobożne życzenia – „Każde dziecko jest uzdolnione. Nauczyciel ma odkryć te uzdolnienia i je rozwijać.” – Jak bym słyszała Kena Robinsona, problem w tym – jak to robić? Przy tak sformułowanej podstawie można nadal robić po staremu i markować zmiany i to całkiem nieświadomie, bo na to by odpowiednio zadbać o harmonijny rozwój takiego malucha trzeba mieć gigantyczną wiedzę, predyspozycje, zmysł obserwacji i kreatywność, by obserwowanym na bieżąco problemom zaradzić. A z tym może być kłopot, bo przecież my te panie przedszkolanki i znów panie, czemu nie panowie (przydaliby się tu bardzo) traktowaliśmy przez całe wieki po macoszemu. Przedszkole to na początku była ochronka, czyli pani od podcierania pup i nakarmienia oraz ubrania, a panie w klasach I-III to w społecznym odczuciu nie musiały mieć wielkich kwalifikacji, ani zdolności, bo przecież czytać i pisać to każdy potrafi, a liczyć do 100 też. Tymczasem szanowni państwo, to tam zaczyna się uniwersytet! To tam są początki tego, czy będziesz w życiu szczęśliwy, czy będą cię męczyć traumy i czy nauczysz się społecznych ról. Bo kiedyś tych ról uczyliśmy się na podwórku, a teraz z powodów bezpieczeństwa sadzamy dzieci przed telewizorem czy komputerem lub w najlepszym wypadku idziemy z nim za rączkę na spacer lub wieziemy na liczne zajęcia dodatkowe.
Nie możemy wzdychać do tego, co było (za moich czasów to ….), bo skoro otoczenie się zmieniło, to my musimy na te zmiany reagować. A skoro zmianie uległa również nasza wiedza na temat mózgu i jego rozwoju, to tylko kretyn może tkwić dalej w niewiedzy, patrzeć, że coś dzieje się nie tak jak powinno i nie korzystać z dobrodziejstw postępu wiedzy. Tym bardziej, że wiedza ta potwierdza w wielu przypadkach naszą dawną intuicję, że zanim dziecko nie opanuje dobrze języka ojczystego to nie objaśnia mu się zasad gramatyki, a mistrzostwo osiąga się przez liczne ćwiczenia. Nie zasady gramatyki są u dziecka podstawą do pięknego wysławiania, ale czytanie, wypowiadanie się. Ten zmieniający się świat winniśmy też tłumaczyć otoczeniu, dorosłym, bo szkoła jest na drugim miejscu pod względem kształtowania naszych pociech, na pierwszym miejscu był, jest i zawsze będzie dom.
Jak pisze Manfred Spitzer w książce pt. „Jak uczy się mózg” – mózg nie potrafi jednego – nie uczyć się, ale najbardziej plastyczny jest u początku drogi. Jeśli nie uczy się rzeczy dla niego pożądanych na danym etapie, to nie oznacza, że nie uczy się wcale, to znaczy, że uczy się rzeczy niepożądanych, a nawet szkodliwych – lenistwa, egoizmu, czerpania radości z przemocy, oszustwa itd. Dlatego mózg powinien doświadczać różnorodnych wrażeń, doznań i to one rzutują potem w naszym dorosłym życiu. Autor napisał – „gdy u Jasia jest wariancja, to u Jana tolerancja” – „monotonia treści doświadczanych w młodości (nawet jeśli są bardzo wartościowe!) upośledza późniejsze zróżnicowane postępowanie i prowadzi do jednostronnych ocen, żeby nie powiedzieć do fanatyzmu”. Tym fragmentem chciałam wszystkich państwa zachęcić do sięgnięcia do tej, według mnie bardzo ciekawej lektury, która nie tylko wyjaśnia wiele procesów zachodzących w mózgach naszych milusińskich, ale pozwala nam lepiej zrozumieć siebie samych, jako jednostki i jako społeczności.
Danuta Adamczewska-Królikowska
Ps. Winna jestem Państwu wyjaśnienie, że moje doświadczenia w zakresie edukacji biegną przez wszystkie szczeble i sfery działania: od przedszkola, przez szkołę podstawową, gimnazjum, liceum, technikum, zasadniczą szkołę zawodową; dla dzieci, młodzieży i dorosłych; z pozycji wielkiego miasta i małej gminy; z pozycji nauczyciela i kierującej szkołą, a także w tzw. nadzorze pedagogicznym i administracji samorządowej – każdy z tych elementów w wymiarze przynajmniej 3 lat praktyki. Ta droga nie była tak planowana, tak się jakoś złożyło, ale nie żałuję tego.
Gdybym miała teraz jeszcze raz dokonywać wyborów kierunkowych zdecydowanie wybrałabym nauczanie w edukacji wczesnoszkolnej, bo tam jest najwięcej do zrobienia i satysfakcji z podejmowanych działań.
____________________________________________________
*) Manfred Spitzer – Jak uczy się mózg – PWN 2012 str. 191



Zgadzam się z autorką. Wprawdzie mogę to ocenić tylko na swoim przykładzie, ale praktycznie cała moja wiedza (wróć! – umiejętność zdobywania wiedzy) powstała w szkole podstawowej, wówczas siedmioletniej. Nauka w technikum i studia były tylko rozszerzeniem i wzbogaceniem owej zdolności systematyzowania wiadomości, nabytej w wieku 7-14 lat. Dziś, mając 62 lata, mogę tylko podziękować za to nauczycielom „podstawówki”.
Całkowicie się z Panią zgadzam.
Jak dla mnie to dzisiejsza młodzież jest dużo lepiej wykształcona niż moje i jeszcze starsze pokolenia. Ta młodzież budzi nadzieję na przyszłość i zrobiła niesamowite postępy.
.
Jak się ją zapyta „Co to jest budżet” to odpowie „Budżet jest ważny”. I trudno zaprzeczyć, że jest ważny.
.
Natomiast jak zapytasz postkomucha czy postsolidarucha wychowanych na maturach rozdawanych za bombonierki „Co to jest budżet”, to odpowiadają „Budżet jest ważny i jest do d.py”.
.
I tak jest ze wszyskim. Zapytasz „Co to jest Polska” to usłyszyć „Polska jest ważna i jej nie ma a jak już jest to jest wielka katastrofa”. Zapytasz o statystyki, to usłyszysz „Statyskiki są ważne, ale są straszna i są do d.py”. O uczniach „Uczniowie są ważni, ale to nie nadający się do niczego debile”. I tak w kółko na każdy dosłownie temat.
.
I tu jest właśnie zasadniczy postęp. Polska młodzież wie: jak już nie wiesz, to nie oceniaj. Postkomuchy i postsolidaruchy się tego w szkołach nie nauczyli. Są tempe jak buty, ale oplują, skopią i skrytykują wszystko dookoła, tak że już odechciewa się żyć, wszyskie systemy ocen, sfery emocjonalne człowieka, wszyskie pojęcia i słowa zstały rozwalnoe w kawałki i stanowią pogorzelisko.
.
Mówiąc krótko, dzisiejsza młodzież jest dużo inteligentniejsza zarówno umysłowo jak i emocjonalnie.
.
Przepraszam za ten sarkazm, ale tym razem Autoka mi podpadła podając ling do wyjątkowo szmatławego artykułu z wyjątkowego szmatławca. Jedyny zysk, to ten, że dostałem kolejny sygnał, żeby w następnym roku nie dotknąć żadnej polskiej gazety.
Do szanownego bisnetusa. Waćpan coś mi wyglądasz na autora związanego z tymi refomatołami od edukacji. Dyskusja jest to jak zapewne Pan wie wymiana poglądów, jak na razie Pan rzucił garść inwektyw w stylu Jara. A może by tak polemika merytoryczna z autorka artykułu, czy to jest poniżej Pana godności?
@SAWA, próbuję odpowiedzieć sobie na dwa pytania.
1) Kto odpowiada za taki, a nie inny kształt polskiej edukacji?
2) czy wśród nich znajdzie się ktoś, kto zdecyduje się na zmiany, których efekty konsumował będzie kto inny, bo przyjdą za lat kilkanaście?
Odpowiedź na te pytania, to nieomal gotowa depresja.
Panie Jerzy, problem jest jak zwykle złożony (parafrazując – każda katastrofa ma wiele drobnych przyczyn, które pojedynczo nie doprowadzałyby do takiego rezultatu).
A u podłoża tych przyczyn leży wiele zakorzenionych stanów:
1. Proszę sobie przypomnieć kto nawet w dawnych czasach był kierowany na kierunki nauczycielskie? Ci, co zdawali egzaminy gorzej od innych. To się namnaża od lat. A w stosunku do maluchów do tej pory pokutuje w przepisach, że tam to nie muszą pracować tak wykształceni nauczyciele jak ze starszymi. Pal licho te formalne dyplomy, ale permanentne dokształcanie tam powinno być bardziej pilnym warunkiem niż gdzie indziej.
2. N czym w pierwszej kolejności oszczędzano, gdy w kasie była dziura? O zdrowie, gospodarkę, a nawet o pomoc społeczną – zawsze ktoś się upomniał, bo to mogło przynieść złe nastroje społeczne. Przeglądając nową podstawę dla maluchów zobaczyłam wpis o liczebności klas – nie więcej niż 26. Kto zadba w 26 osobowej gromadce o realizację tak ambitnych jak zapisane celów?
3. Największe pretensje mam do środowisk akademickich w zakresie pedagogiki, psychologii, socjologii, bo zezwalają na polityczną i dyletancką wolnoamerykankę, w myśl której każdy polityk się na oświacie zna, bo chodził do szkoły. Nawołuje się środowiska politechniczne, by ich działania naukowe znalazły odzwierciedlenie w gospodarce, tymczasem pedagodzy, psycholodzy akademiccy prowadzą badania, piszą książki i uprawiają sztukę dla sztuki.
.
Nam nie potrzeba rewolucji i wielkich zmian, nam potrzeba minimum zdrowego rozsądku i odpowiedzialności w zakresie tego co jest. Ale to trzeba mieć zdolność zidentyfikowania prawdziwych problemów, a nie – skoro jest problem, to widać trzeba wydać jeszcze jeden rozkaz. Bo nawet tak rozsądny wydawałoby się wniosek, by pieniądz szedł za uczniem dał z boku takie skutki, które wnioskującym nawet się nie śniły.
No właśnie środowiska polityczne miałem na myśli, bo one rozumują krótkoterminowo. Wiem, że można to naprawić, ale pytam: kto to zrobi? Kto się tm przejmie, skoro to się nie przekłada na jutrzejsze sondaże? Dlatego jestem pesymistą (choć chętnie bym się rozczarował)
Co do środowisk akademickich to mój kolega narzekał, że jego córkę źle uczą w szkole. Natomiast o swoich studentach potrafił powiedzieć: „A taki tam ćwok, najwyżej będzie nauczycielem”.
Bez komentarza.
Jeśli chodzi o środowisko polityczne, to jestem beznadziejnie pesymistyczna. Jeśli w innych środowiskach jest podobnie jak w mojej profesji, to obawiam się, że trzeba by zacząć pakować walizki. Nawet raz spróbowałam w poczuciu górnolotnie pojmowanego poczucia obowiązku i patriotyzmu – to był koszmar, z którego uciekałam szybciej niż tam się znalazłam. Wtedy zrozumiałam jak musieli się czuć w pierwszej kadencji tacy ludzie jak Holoubek. Ludzie mentalności Wróbel w polityce z podtekstem oświaty to norma i to nie tylko w tamtej partyjce. Dlatego ratunku upatruję w środowiskach akademickich, ale pewnie je za słabo znam skoro jeszcze marzą mi się takie rzeczy.