Państwa Elbanowskich zobaczyłam pierwszy raz przed laty na konferencji zorganizowanej przez panią minister Hall w sprawie projektu obniżenia wieku obowiązku szkolnego. Zrobili na mnie nieciekawe wrażenie – trudno mi sobie przypomnieć formułowane przez nich jakieś konkretne, rzeczowe argumenty przemawiające za ich protestem, w pamięci utkwiła mi raczej nerwowa postawa z uzasadnieniem swoich praw jako rodziców i skracaniem dzieciństwa. Dlatego ich narastającą przez lata aktywność permanentnie pomijałam, by, że tak powiem, głupotami nie zawracać sobie głowy.
Ale fala rosła, aż urosła do politycznych rozmiarów i teraz to już nie jest protest jakichś tam rodziców ze sporą gromadką dzieci, nie godzących się na rządowy projekt. To rośnie podobnie jak fala politycznej akcji z niezadowoleniem rządami HGW w Warszawie. I przybierze to najprawdopodobniej podobną postać, gdy tylko jakieś siły opozycyjne uznają, że na tym można coś politycznie ugrać. Po czym i Elbanowskimi, a już tym bardziej ratowanymi maluchami nikt sobie nie będzie zawracał głowy, będą tylko rozmowy – kto wygrał, a kto przegrał. Dlatego też nie chciałam interesować się ani tym, co też ci Elbanowscy mają do powiedzenia w Sejmie, ani też komentarzami polityków po tym występie. Jednak po poczytaniu tekstów dziennikarzy i blogerów, a może szczególnie po poczytaniu komentarzy pod nimi, czuję, że powinnam powiedzieć to, co Wałęsa:
NIE CHCĘ, ALE MUSZĘ!
Z różnorodnych artykułów, a także wpisów komentarzy pod nimi wyziera obraz kompletnej niewiedzy na ten temat, zarówno u dziennikarzy, polityków i różnej maści komentatorów. Jednym żal, że dzieci przestaną się bawić i brak pieniędzy na dywaniki, inni wyciągają argumenty, że skoro gdzie indziej do szkoły posyła się już 5-latki, to czemu u nas ma być zaścianek. A ja czuję się zażenowana poziomem tej niby debaty, bo ani o dywaniki, ani o wiek tu chodzi, tylko o sposób, w jaki te dzieci będą się rozwijać adekwatnie do wieku i ich możliwości. Nie usłyszałam jednak zbyt wielu głosów autorytetów specjalistów od wczesnego rozwoju dziecka, za to usłyszałam argumenty ekonomiczne i demograficzne, jakby sami zwolennicy chcieli dać przeciwnikom najlepszą broń do ręki w wojence w tej sprawie.
Zasadą podstawową, jaka powinna obowiązywać także w edukacji (a szkoda, że nie obowiązuje), powinna być zasada Hipokratesa – Primum non nocere, wyciąganie więc takich argumentów jest grubym nieporozumieniem. Tu o dzieci chodzi i to warunki, dla jak najlepszego rozwoju powinny być priorytetem, a nie to, że dzięki wcześniejszemu wejściu na rynek pracy zasypie się roczną dziurę w braku zbilansowania na wypłaty emerytów. Nie dziwię się, że opozycja natychmiast skorzystała z tak ochoczo podanej im broni, to było przecież do przewidzenia.
Zastanawia mnie, dlaczego milczy elita świata edukacji. Może milczy, bo też widzi nieprzygotowanie do tej zmiany i widzi zagrożenia, jakie może to przynieść, jeśli nie zostaną spełnione pewne warunki. A te niezbędne warunki to nie dywaniki, które można kupić w 1 godzinę nawet z funduszu Komitetu Rodzicielskiego, ale to, że cały system szkolny z przygotowaniem kadr włącznie jest kompletnie nieadekwatny do tych wyzwań. A może jednak nie milczy, tylko do publicznej wiadomości lepiej przedzierają się głosy sensacji, niż naukowo podbudowane racjonalne głosy, przecież one są nudne, niemedialne. Według redaktora Cieśli z Newsweeka „Elbanowscy jako jedyni w Polsce podjęli się takiego dialogu, to znaczy, że zwrócili uwagę na to, że dla rządów edukacja nie jest żadnym priorytetem…”, dalej jednak jest zapowiedź opisu kontrowersyjnej działalności małżeństwa Elbanowskich. l Mnie kompletnie nie interesuje, ile Elbanowscy zarabiają na tej akcji, ale przecież sensacje lepiej się sprzedają niż rzetelna informacja. Zamiast rozpoczęcia dialogu społecznego wokół tak ważnej sprawy jak edukacja media zafundują nam następny podział w społeczeństwie i nawalankę między zwolennikami i przeciwnikami Elbanowskich, a w końcu znów do tego, czy PiS wygra, czy przegra. I najśmieszniejsze, że to wszystko będzie WINA TUSKA.
Jeśli edukacyjna elita widzi zagrożenia systemowe, to czemu nie podejmuje działań? We wstępie opracowań z serii „Palące problemy edukacji i pedagogiki” wydanych pod patronatem PAN czytamy: >„Wsadzamy kij w mrowisko”, wywołujemy dyskusje, prowokujemy, próbujemy zaangażować czytelników w zmianę, docieramy nie tylko do akademików, ale również do szerszej sfery publicznej.< – A ja pytam – jaki kij, w jakie mrowisko, kto o nich słyszał?
Mam na koncie dwa opracowania z tej serii – „Fabryka dyplomów czy uniwersitas?” pod red. Marii Czerpaniak-Walczak i „Sprawcy i/lub ofiary działań pozornych w edukacji szkolnej” pod red. Marii Dudzikowej i Kariny Knasieckiej-Falbierskiej. I co z tego, że poczytałam w nich to, co znam z codziennej obserwacji, czy ktokolwiek przedsięwziął jakieś kroki, by tym nieprawidłowościom powiedzieć STOP! Zapoznanie się z tymi pozycjami utwierdziło mnie tylko w przekonaniu, że to nie ja zwariowałam i że z moimi klepkami chyba jest wszystko w porządku. Jednak niepokój pozostaje, bo skoro nie tylko my na dole, nauczyciele, jesteśmy zaniepokojeni tym stanem, ale świat nauki też to dostrzega, to dlaczego ta karuzela pozorów kręci się dalej?
Czy na to, by zacząć na te tematy mówić powszechniej to trzeba jakichś Elbanowskich?
Gorzej – teraz to i te autorytety zamilkną (jak w sprawie religii smoleńskiej), bo przecież nie zechcą być wciągnięci w walki polityczne. Można się przecież spodziewać zapytania redaktora – To po której stronie się pan opowiada, panie profesorze, po stronie pani minister, czy państwa Elbanowskich?
E tam, przesadzam, taki redaktor sam to odpowiednio skomentuje.
Jak to bywa z regułami, od każdej z nich zdarzają się wyjątki. Taki wyjątek przytrafił mi się dwa tygodnie temu – natrafiłam na bardzo ciekawą rozmowę z Marzeną Żylińską, która zajmuje się metodyką i neurodydaktyką. Słuchałam z niebywałym zaciekawieniem, bo treść rozmowy odzwierciedlała niemal dosłownie moje przemyślenia i nie wpisywała się w wyżej opisany trend ogłupiającego dziennikarstwa, a wnosiła wiedzę. Zainteresowałam się rozmówczynią i okazało się, że właśnie ukazała się jej książka pt. „Neurodydaktyka.” *). Jestem właśnie po jej lekturze. Autorka przybliża wnioski płynące z neuronauk, zwraca uwagę, że „z punktu widzenia neurobiologicznego rozwoju mózgu, zabawa jest intensywnym procesem uczenia się, którego nic nie może zastąpić”. Twierdzi też, że „czas zweryfikować poglądy i przypomnieć, że nasz mózg uczy się najefektywniej, gdy zapominamy, że to robimy. Dlatego nie powinniśmy zbyt szybko posyłać naszych dzieci do szkół. W dobrym przedszkolu mogą się uczyć równie dużo, a może nawet więcej.” Autorka podkreśla, że nie problem w tym, czy obowiązek szkolny zaczyna się od 5, czy 7 lat, ale w tym by zarówno dom, jak i placówki oświatowe zapewniły dzieciom różnorodność doznań, a zabawa to najlepsza forma nauki nie tylko w przedszkolu, ale i także w szkole.
Gdy ponad 20 lat temu zapisywałam swoją córkę do szkoły w Kanadzie, to byłam zszokowana panującą tam ciszą, dopiero potem dowiedziałam się, że tam nie ma dzwonków, że rytm pracy dostosowuje się do potrzeb dzieci, że dzieci nie siedzą 45 minut w ławkach.
Gdy więc będziemy mówić o obowiązku szkolnym w innych krajach od 6, a nawet 5 lat, to zainteresujmy się nie tylko progiem wieku, ale także formami tam prowadzonej edukacji najmłodszych. Autorka postuluje by przedszkole właśnie, a nie studia,były zapewnione jako konstytucyjny wymóg dla wszystkich dzieci, bo mózgi dzieci są najbardziej plastyczne, uczą się szybko i dużo, a ewentualne deficyty łatwiej wtedy zniwelować.
To nad takimi pozycjami opartymi na badaniach nauki, ale także obserwacji w samych szkołach i przedszkolach powinna toczyć się prawdziwa debata, bo tylko wówczas mogłyby z niej wyniknąć jakieś konstruktywne pożądane zmiany. Kto jednak słyszał o jakiejś tam Marzenie Żylińskiej, jej książkę trzeba przeczytać, zrozumieć, a to za dużo dla nas. My wolimy dyskusje o Elbanowskich – to jest temat do debaty, o nich można pogadać bez zbędnego wysilania własnych neuronów.
Danuta Adamczewska-Królikowska
*) Marzena Żylińska – „Neurodydaktyka. Nauczanie i uczenie się przyjazne mózgowi” – Wydawnictwa Naukowe Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, Toruń 2013



Literatura fachowa na temat kształcenia najmłodszych ma już bardzo długą historię.
Przed wojna wydawano we Włocławku „Życie szkolne. Miesięcznik poświęcony nauczycielskim konferencjom rejonowym i w ogóle sprawom samokształcenia nauczycieli”.
W roczniku 1931 znalazłem m.in. referat Romana Nowotko „Istota i znaczenie wychowawcze zabawy”. Autor cytuje mnóstwo nazwisk tych, którzy o sprawie czytali.
Może wprowadzić do Ministerstwa Edukacji „lektury obowiązkowe”?
Errata 🙂
„…tych, którzy o sprawie pisali…”
Nasze władze nie słuchają, to i lektur tym bardziej czytać nie będą. Może im zaserwować jakiś film edukacyjny, albo lekturę we fragmentach. …. A może tylko wysłać im sms-a?
Tak,ja to słyszę przez wszystkie lata pracy, tylko to na deklaracjach i pozorach się kończy. W tej chwili wymieniałyśmy z koleżanką (nie nauczycielką) wspomnienia z trenowania „zabaw” na nas – pani przychodziła i mówiła, a teraz się pobawimy, tylko to dla nas wcale zabawą nie było. To stara jak świat choroba edukacji, czyli POZORY. Nie wystarczy coś nazwać zabawą, by ono nią było. Mózgu dzieci nie da się oszukać, dzieci są najwrażliwszymi istotami na takie zabiegi, można zwieść pozorami dorosłych, dzieci się nie da!
Autorka przedstawia w zarysie historię tych naszych edukacyjnych działań, kiedyś opartych na obserwacji i intuicji, teraz potwierdzonych naukowo. Przytacza wiele słów napisanych przed wielu laty, a brzmiących jakby były autorstwa współczesnych reformatorów edukacji np. z 1784r. Christiana Gotthilfa Salzmanna – „Jak trudno przychodzi nam przez godzinę skupić uwagę na wygłaszanym przez kogoś wykładzie i jak szybko mija pół dnia, gdy sami coś robimy. Nie inaczej jest też z dziećmi! Sennie śledzą wywody nauczyciela, a ożywają i uaktywniają się, gdy mogą wykorzystać własny potencjał”.
Można było kiedyś ignorować takich edukacyjnych wirtuozów, uważać, że ich intuicja jest w błędzie, teraz obrazowanie mózgu i naukowe dowody nie powinny pozwalać na taką ignorancję.
No tak sobie właśnie wyczytałem w tym roczniku, że „dziecko uczy się najwięcej w czasie zabawy, bo ma poczucie, że samo nią kieruje”. Wtedy rozwija się najlepiej.
Nie jestem fachowcem, tylko odnotowuje, że podobne problemy podnoszono już dawno.
Mam też zadania egzaminacyjne ze szkół jezuickich w Wilnie z XVIII w. Może kiedyś je tu wrzucę, bo zadziwiają formą. Sztampa i sztywniactwo z założeniem jednej, jedynej oczekiwanej odpowiedzi.
Autorka pisze, że w Niemczech w ostatnich latach ukazało się sporo publikacji przytaczających fragmenty listów Wilhelma Humboldta (ojca obowiązującego do dziś powszechnego systemu edukacji), „ubolewającego nad tym, że wpływy kościoła i armii nie pozwoliły na zrealizowanie jego wizji reformy edukacyjnej i wprowadzenie w życie ideałów wychowania w duchu humanizmu. Oznacza to, że model edukacyjny, oceniany z dzisiejszej perspektywy jako niezmiernie postępowy, był jedynie kompromisem odbiegającym od wizji twórców reformy. Jeśli połowiczność wprowadzonych rozwiązań była rozczarowaniem już dla Wilhelma Humboldta, trudno się dziwić, że system oparty na pruskim modelu edukacji nie spełnia oczekiwań w XXI wieku” – pisze autorka.
A może to trwała tendencja? Może to tylko nam się wydaje, że edukuje się dzieci dla ich rozwoju, a nie dla rządzących tym światem?
No trafiła pani chyba w sedno. Zresztą przed wojną nie uciekano się do takiego mydlenia oczu jak dziś. We wspomnianych rocznikach (mam tylko dwa 1931 i 1932) znalazłem referaty takie jak np. „W trosce o najmniejszych”, w których są takie zdania mp.
„… wychowanie przedszkolne w ochronkach publicznych jest koniecznością tak z punktu widzenia społecznego, narodowego jak i państwowego…”
„… jeśli mamy serio myśleć o przygotowaniu się do obrony narodowej, nie możemy w swych działaniach pominąć takiego czynnika, jakim jest wychowanie przedszkolne człowieka…”
Na to ostatnie zdanie to aż wybuchnęłam histerycznym śmiechem i zaraz jako żywo miałam przed oczami krucjatę dziecięcą.
W takim razie obecnie rządzący poszli za ciosem szczerości i o ekonomii oraz demografii nam sypnęli argumentami.
A ja bym tak bardzo nie natrząsał się z ruchu państwa Elbanowskich.
To typowy przypadek z rodzaju „słuszna (?) sprawa podparta rozmywającą się argumentacją”. Państwo Ebanowscy nawet nie sformułowali istoty sprawy, jedyne, co jest jasne z ich przekazu, to, że nie chcą posłać swojego dziecka do szkoły w wieku lat sześciu. Możemy do woli wyśmiewać argumentacje dywanikowe (są śmieszne…), tak samo jak i argumentacje cywilizacyjne.
Problem natomiast jest znacznie głębszy (i niestety nie wyartykułowany explicite przez państwa Elbanowskich) — tu nie chodzi o to, czy dobre dla dziecka jest posłanie go do szkoły w takim czy innym wieku, ale:
1. czy państwo ma prawo zabrać dziecko rodzicom (z niepatologicznej rodziny, bez indywidualnego wyroku sądowego) w imię założonego z góry „dobra” jednakowego dla wszystkich dzieci, i nieufności wobec zdolności normalnych rodziców do dbania o rozwój ich dzieci; czy państwo ma prawo poddawać wszystkie dzieci (obywateli) zestandaryzowanej procedurze wychowawczo-edukacyjnej;
2. czy szkoła, jaką znamy, i do jakiej te sześciolatki trafią, to instytucja, której kochający, obdarzeni zdrowym rozsądkiem rodzice chcieliby oddawać swoje dzieci.
3. najogólniej: czy o edukacji dzieci (w tym: wieku, w jakimi idą do szkoły) mają decydować ich rodzice, czy bezduszny przepis, wkładający wszystkie dzieci tę samą państwową, jednolitą (prokrustową) maszynę.
By było jasne — jestem zwolennikiem jak najwcześniejszej edukacji, również w modelu szkolnym.
Na powyższe pytania odpowiadam jednak : NIE!
Państwo Elbanowscy — jak najzupełniej słusznie — odbierają rozszerzenie przymusu szkolnego o rok jako totalitarny zamach na wolność ich dziecka (musi iść do szkoły, bo państwo mu tak każe) i na ich wolność (oni by chcieli wychowywać dziecko po swojemu, ale państwo im to dziecko zabierze i wychowa tudzież „nauczy” po swojemu)
Nie wyżywajmy się już po raz kolejny nad nieudolnością polskiej szkoły. Ale nie mogę odmówić państwu Elbanowskim racji, że ich dziecko poza szkołą mogłoby znacznie szybciej się rozwijać, niż wrzucone w system państwowej oświaty takiej, jaka widzimy.
To jest problem: czy dzieci są „własnością” rodziców, czy społeczeństwa i państwa? Najlepiej byłoby, żeby były swoje własne; ale skoro to niemożliwe, to ja osobiście jestem za państwem, nie za rodzicami. Bo to państwo ma możliwość korzystania z opinii uczonych i ekspertów. A zostawienie tu dowolności – oznacza anarchię wychowawczą. Co zaś się tyczy Elbanowskich: nie widzę, by tu ich wyśmiewano. Natomiast na tym portalu dość powszechnie jest wypowiadane inne niż ich zdanie. I dlatego ja na sformułowane wyżej pytania odpowiadam zdecydowanie TAK.
Panie Ksawery, to niech pan jeszcze stworzy zestaw przepisów, kiedy to rodzice krzywdzą dziecko uniemożliwiając mu kształcenie. I takie przepisy nie byłyby przejawem totalitaryzmu? A gdyby tak iść dalej, to państwo (czyli pan właśnie) miałoby płacić do końca jego życia za to, że jest bezrobotny, bez ubezpieczenia. Zapewne miałby pan pretensje, że państwo wcześniej nie zadbało, by umożliwić mu start. Obowiązek kształcenia dziecka to przede wszystkim dbałość o rozwój tego dziecka właśnie, bez względu na to, czy jego rodzic jest tego świadomy, czy nie. Możemy oczywiście cofnąć się do czasów przed projektem Humboldta, ale wtedy cofajmy się ze wszystkimi elementami.
I zasadniczy mój sprzeciw – dzieci nie są niczyją własnością!!!
Punkt 2 stoi jakoś w sprzeczności ze zdaniem dalszym – „Nie wyżywajmy się już po raz kolejny nad nieudolnością polskiej szkoły.” Po pierwsze to nie o wyżywanie się nad POLSKĄ szkołą chodzi. Raczej o debatę o model szkoły (to dotyczy nie tylko Polski) w tak szybko zmieniającej się rzeczywistości. O debatę o problemach w związku ze zmianami. Ale widać trudno o debatę, bo każda próba zainicjowania takowej jest odbierana jak próba zamachu stanu lub jak to pan nazwał wyżywaniem się.
Świat się zmienia, a my z nim, o kierunkach zmian należy rozmawiać.
Jeszcze jedno, panie Ksawery, od kilku lat jest prawna możliwość by uczył pan swoje dziecko w domu (nie znam danych statystycznych, ale wiem, że są tacy, co z tego prawa korzystają – art. 16 ust. 8 ustawy o systemie oświaty). Ale by uzyskać świadectwo ukończenia danej klasy trzeba narazić dziecko na żmudne egzaminy klasyfikacyjne.
I gdzie tu totalitaryzm? Mało tego Elbanowscy mogą uzyskać odroczenie obowiązku szkolnego, również na podstawie przepisów.
Dyskusja Elbanowskich schodzi więc na całkiem nie te tory, o których warto rozmawiać.
@K.Sojda
No cóż, proszę znaleźć kogoś, kto uczy dzieci w domu. Przyjrzeć się, co potrafią, co umieją.
Otóż najczęściej niewiele umieją i niewiele wiedzą. Może i mogłoby się poza szkołą szybciej rozwijać, ale się prawie nigdy nie rozwija.
Wynika to głównie z braku bodźców od innych uczniów. Nie ma możliwości zmuszenia dzieci do solidnej pracy, jeśli nie widzą, że inni umieją, a oni nie. To się nazywa konkurencja, albo wyścig szczurów, albo coś tam, coś tam. Wynika to z braku kontaktów socjalnych.
To twierdzę na podstawie obserwacji znajomych z 4-ka dzieci. Rodzice to UPR, Korwin Fiki-Miki, Ojciec Tadeusz – Jak Prometeusz, itp. Do tego dochodzi zarozumiałość rodziców – typowa dla absolwentów Mat-Fiz-Chemu. Typowa dla ludzi, którym wydaje się, że jeśli wiedzą co to jest hamiltonian i dziwność cząstki, to są mądrzejsi od wszystkich i we wszystkim , którzy tego nie wiedzą.
Wszystko jest na razie cacy – jest pod Krakowem szkółka, w której okresowo zdaje się testy w „przyjaznych” dla dzieci warunkach. Potem zapewne pójdą do Wyższej Szkoły Lansu i Dansu.
A może nie? Może ta specjalistyczna szkoła od zdawania egzaminów zapewni dobre wyniki na teście maturalnym i dostaną się do lepszej państwowej szkoły? Może nadrobią braki z czasów domowego dolce far niente? Nie wiem. Ale kto płaci, ten wymaga – niezależnie od umiejętności, nieprawdaż?
Co będą robić? Pewnie dokąd ich rodzice będą prowadzić swoją firmę – nic, bo i po co. Potem?
W każdym razie znajoma zrezygnowała z uczenia tych dzieci, bo nieswojo się czuła widząc, że niczego ich nauczyć nie daje rady. I to pomimo, że gdy chodzili do szkoły, byli dobrymi uczniami.
Widzi Pan – szkolnictwo państwowe jest be, nie rozwija, przymusza, ale to właśnie ono decyduje zawsze o poziomie edukacji społeczeństwa.
Jeśli ma Pan dzieci, proszę dla ich dobra nie eksperymentować na nich. Nieprzyjazna, wymagająca szkoła
jest jak demokracja – pełna wad, ale nic lepszego od obu nie wymyślono.
Kiedyś pańskie dzieci będą musiały iść do pracy – bardziej niż szkoła nieprzyjaznej.
Chyba, że woli Pan widzieć swoją córkę kręcącą pupcią i błyskającą biuścikiem w jakimś „Mam talent”?
Skąd się wzięło określenie „dzieci są czyjąś własnością?” Chyba nie ja je wprowadziłem do tej dyskusji…
Natomiast prawomocne pozostaje pytanie o to, kto ma sprawować opiekę i wychowywać dzieci państwa Elbanowskich: państwo Elbanowscy, czy państwo polskie? Państwo Elbanowscy nie są z mojej bajki, ale nie mam żadnych podstaw, by uznać ich za patologiczną rodzinę, niezdolną do wychowywania własnych dzieci.
” niech pan jeszcze stworzy zestaw przepisów, kiedy to rodzice krzywdzą dziecko uniemożliwiając mu kształcenie ”
Zdroworozsądkowo i sądowo rozstrzygane indywidualne przypadki zaniedbań, tak samo, jak są rozstrzygane przypadki zaniedbań w wyżywieniu dzieci.
Z tego, że każde dziecko zasługuje na to, by nie być głodne, na szczęście nikt nie wyciągnął wniosku, że wszystkie dzieci muszą obowiązkowo jadać w państwowych garkuchniach z ministerialnie ustalonym menu (podstawą programową). A z tego, że każde powinno chodzić ubrane, a nie nago, nie wynika, że wszyscy mają chodzić w identycznych maoistowskich mundurkach, uszytych dla nich przez odpowiednie ministerstwo.
„Świat się zmienia, a my z nim, o kierunkach zmian należy rozmawiać. ”
Dokładnie tak. A szkoła zmienia się w przeciwną stronę, niż reszta świata. Elbanowscy (i ja też, choć zapewne z trochę innych przyczyn) nie godzą się na to, by państwo kontrolowało życie swoich obywateli w najdrobniejszych szczegółach i by uszczęśliwiało ich na siłę. W demokracji obywatelskiej należy oczekiwać raczej zmniejszania kontroli państwa nad życiem obywateli, niż jej rozszerzania i rozbudowywania.
Debatę publiczną (przyznaję, że dość nieudolnie) rozpoczęli Elbanowscy: sprzeciwili się arogancji władz państwowych, które usiłowały (też nieudolnie…) zabrać rodzicom kolejny kawałeczek ich naturalnych praw rodzicielsko-opiekuńczo-wychowawczych.
” A gdyby tak iść dalej, to państwo (czyli pan właśnie) miałoby płacić do końca jego życia za to, że jest bezrobotny, bez ubezpieczenia. ”
Ten argument jest w dwójnasób fałszywy.
Po pierwsze: odsiedzenie ani 12 ani 13 lat w szkole państwowej bynajmniej nie chroni przed bezrobociem i nie daje żadnych kwalifikacji przydatnych na rynku pracy. Nie ma żadnych podstaw sądzić, że wydłużenie wszystkim tego okresu o rok wpłynie jakkolwiek na redukcję bezrobocia w Polsce i zwiększenie całkowitej liczby miejsc pracy.
Po drugie: ten argument zawiera w sobie implicite tezę, że człowiek jest własnością państwa i państwo w imię swojego interesu może z nim robić co chce i co uważa za słuszne, ważny jest interes państwa, a nie indywidualna wola i rozsądek obywatela. Ten sam argument prymatu interesu państwa nad interesem indywidualnym uzasadnia także nakazy pracy (jak za PRL), przymus leczenia, ściganie bumelantów, pasożytów i bananowej młodzieży…
„Jeszcze jedno, panie Ksawery, od kilku lat jest prawna możliwość by uczył pan swoje dziecko w domu […] I gdzie tu totalitaryzm?”
Polecam lekturę blogu Pawła Kasprzaka http://osswiata.pl/kasprzak/, gdzie bardzo szczegółowo omówił tę kwestię.
„Mało tego Elbanowscy mogą uzyskać odroczenie obowiązku szkolnego, również na podstawie przepisów.”
I tu właśnie mamy sprawę autorytaryzmu państwa! Nie chodzi o to, żeby Elbanowscy mogli w drodze wyjątku, po przejściu skomplikowanej i upokarzającej procedury uzyskać łaskawie przyznane odroczenie, ale o to, by to odroczenie nalezało im się bez żadnego uzasadnienia i by to, kiedy poślą dziecko do szkoły, było ich, a nie jakiegoś urzędnika decyzją.
Panie Ksawery, przebrnęłam przez tę urzędniczą korespondencję, choć takich lektur wolałabym sobie oszczędzić. Pan Paweł Kasprzak postawił tam sprawę bardzo ogólnie, a nie jako szczegółowy konkretny przypadek, jednak w domyśle pisze tam o szczególnym przypadku osoby odpowiedzialnej, potrafiącej zadbać o to prawo do nauki swojego dziecka. Jeśli postawi się ten problem tak ogólnie, to spór nabiera kontekstu bardziej filozoficznego z zakresu wolności i ich ograniczeń w sferach organizacji państwa – mogłabym takich spraw wyciągnąć jeszcze dziesiątki nie tylko z zakresu oświaty. Oświata jest tylko jednym z elementów i jeśli ktoś jest zwolennikiem teorii, że państwo się przeżyło i należy je porozwiązywać, to tak postawiony problem ogranicza się do stwierdzenia – unieważniamy wszelkie konstytucje, likwidujemy państwo i róbta co chceta.
Nie wszystkie dzieci muszą jadać w państwowych garkuchniach, mogą to robić w szkołach prywatnych, a także w domu uczone przez bonę lub tatusia. Czy muszą wg takich samych przepisów kulinarnych – nie, nie przesadzajmy, te podstawy programowe to jak przepis, że w menu powinno być białko i węglowodany, a co pan z tego ugotuje i jak poda to sprawa zdolnej bony. Nasza szkoła nie choruje z powodu przepisu proporcji węglowodanów do tłuszczów, ale największym jej mankamentem jest to jak to jest realizowane przez te bony właśnie, że zamiast rozwoju chce karmić jak gęsi na stłuszczone wątróbki. Takie stawianie sprawy jakie przedstawił pan Paweł Kasprzyk uważam za przeciwskuteczne i bez wyobraźni, jak takie pojmowanie sprawy wpłynie na jego otoczenie.
To czego chcą Elbanowscy (a pan z innego niż oni powodu)? By posyłać dzieci do szkoły kiedy każdy rodzic dowolnie uzna? Nie, Elbanowscy chcą by nie tylko ich dzieci, ale wszystkie szły dopiero od 7 roku życia. O ile wiem to tak brzmi to referendalne pytanie (jeśli o ich sprawie mówimy, to trzymajmy się szczegółów, a nie ubierajmy to w filozofie).
A jeśli filozofujemy, to panu Pawłowi Kasprzykowi proponowałam takie ćwiczenie – niech przedstawi taki projekt tej sfery funkcjonowania państwa wg swoich wyobrażeń i nad taką wtedy warto dyskutować – o konsekwencjach, zyskach i stratach.
Mam nieodparte wrażenie, że niektórzy intelektualiści lewitują nad im bliską sferą, nie widząc dalszych konsekwencji. Często mam tak, gdy rozmawiam z moimi kolegami, co poza renomowanymi ogólniakami nigdy nie mieli do czynienia z innymi istotami dzieci i młodzieży. Ja obecnie mam do czynienia z tymi z tzw. elementu – zapewniam, że panów rozwiązania nie przyniosłyby pożytku nikomu, również panom.
„O ile” Pani wie?” Przecież to bez problemu można sprawdzić. Od lat rodzic, chcący posłać sześciolatka do szkoły, mógł to zrobić – po uzyskaniu pozytywnej opinii psychologa. Teraz ma to prawo zostać obowiązkiem – i o likwidację obowiązku z zachowaniem prawa chodzi.
Jak nauczyciel przedszkola – z dwudziestoletnim stażem – jeden raz doradziłam rodzicom taką opcję. A w każdym oddawanym roczniku siedmiolatków było kilkoro dzieci, o sukces których drżałam – niektóre wymogi szkolne były w stanie spełnić dopiero jako ośmiolatki. Ile z nich szło przez szkołę podstawową naznaczone etykietką „opóźnionych”?
Pani Grażyno, ja to wiem (pracując w przedszkolu 3 lata miałam w 3-latkach to samo dziecko, bo postępy były tak skrajnie słabe). Mnie się bardzo podoba pomysł pani Żylińskiej by konstytucyjnie gwarantować opiekę przedszkolną od 3 roku życia. Codzienne ćwiczenia, które prowadziłam z kilkorgiem 3-latków, przy wsparciu logopedy w błyskawicznym niemal tempie usprawniały mowę tych dzieci z poważnymi zaburzeniami. A odroczenie obowiązku szkolnego kiedyś zdarzało się częściej.
Mnie się jednak wydaje, że tu trzeba walczyć o zmianę form pracy z szkole z maluchami, bo i dla 7-latka siedzenie 45 minut w systemie od dzwonka do dzwonka i „wlewanie” wiedzy przez lejek to nie są warunki adekwatne do prawidłowego ich rozwoju. To nie zmieni się samo – tego trzeba się domagać, a nie wolności do „odroczenia tego” o rok.
Zacznę od cytatu – który od kilku dni wisi w nagłówku witryny:
„Z boku
2013-10-25. Pozwólcie Państwu Elbanowskim i 950 tysiącom innych rodziców mieć głupsze dzieci – bez referendum. Te dzieci i tak wcześniej od rodziców opanują laptopy i tylko będą miały kłopoty z alfabetem.”
Z tak wyrażonym innym zdaniem nie mam ochoty dyskutować. Czuję zażenowanie, widząc, kto jest jego autorem.
Rozumiem także, że państwowi eksperci są z jakiegoś powodu bardziej wiarygodni? Owa państwowość ich w jakiś szczególny sposób namaszcza? Albowiem ruch RM także korzysta z ekspertów – psychologów, pedagogów, prawników. A są i tacy eksperci – z ruchem niezwiązani – którzy jednak słabość owych państwowych rozwiązań punktują.
Pani Grażyno, niech punktują właśnie, ale niech to nie kończy się polityczną nawalanką, bo to do niczego dobrego nie prowadzi.
Ja nie mam pretensji do nikogo spoza naszego środowiska, o to, że w świadomości społecznej nasze problemy to biała plama. Ja mam pretensje do naszego środowiska właśnie, bo, albo siedzimy jak mysz pod miotłą i cichutko popiskujemy, zamiast punktować, albo nawet bezrefleksyjnie przyklaskujemy. Najczęściej jednak poddajemy się i nie wychylamy.
Do społecznej świadomości docierają tylko nośne medialnie nawalanki nie dotykające nawet naskórkowo rzeczywistych problemów.
O naszym życiu decydują politycy. Gdy ruch społeczny staje się dla nich zagrożeniem – i nagle brakuje w sejmie głosów – dopiero wtedy go się zauważa. Jako wroga, nie partnera.
W tygodniu poprzedzającym „debatę” odbyło się kilka dyskusji – dziennikarze przerywają każdą merytoryczną wypowiedź – a zaręczam, ekspertka RM, Dorota Dziamska usiłowała rozmawiać i o podstawie, i o metodach, i o organizacji pracy, i o nowatorstwie – natychmiast to ucinano. Ważniejsze było udowadnianie, że oto głupi rodzice chcą mieć głupie dzieci.
O tym właśnie pisałam w tekście. Przecież audycja w TokFm z panią Żylińską to był ten chlubny wyjątek. Tak niestety wygląda realizacja komunikacji społecznej nie tylko rządu, ale i IV władzy. Nie łudźmy się, że ktoś, kto nie ma zielonego pojęcia o problemach sam się oświeci.
Moje spotkanie z Elbanowskimi i min. Hall, na którym również zabierałam głos, to o ile sobie przypominam był rok 2008. Pisałam już o tym wcześniej, że to właśnie na tym spotkaniu czułam się jakbym oglądała film Kogel-mogel i wykład o żywieniu pudli. Byli tam też przedstawiciele świata akademickiego. Co te środowiska zrobiły w tej sprawie przez 5 lat? Czy chociaż zmieniono coś w kształceniu przyszłych nauczycieli? Czy wspomożono takim kształceniem obecnie pracujących?
Nie, państwo się nie przeżyło, jest nadal potrzebne. Ale jest potrzebne jako instytucja wspomagająca (auksyliarna wobec) Obywateli, a nie jako despocja, kierująca szczegółami życia każdego z poddanych.
„Paweł Kasprzak […] w domyśle pisze tam o szczególnym przypadku osoby odpowiedzialnej”
I właśnie tu leży cały problem! Za wyjątek, rzadkość niespotykaną uważa się, że rodzic może być odpowiedzialny, a w domyśle traktuje się go jak nieodpowiedzialnego przygłupa.
Jeśli mówimy o państwie obywatelskim a nie o oświeconym autorytaryzmie, to musimy zakładać, że większość obywateli jest odpowiedzialna i mądra. W przeciwnym razie cała demokracja, oddająca władzę tym przygłupom traci jakikolwiek sens.
„podstawy programowe to jak przepis, że w menu powinno być białko i węglowodany, a co pan z tego ugotuje i jak poda to sprawa zdolnej bony’
Bynajmniej. Po pierwsze, w kwestiach żywienia dzieci nie ma takich zapisów prawnych i rodzice nie są kontrolowani poprzez obowiązek oddawania zupy do analizy.
Po drugie, szczegółowość zapisów typu „[uczeń] opisuje budowę i właściwości fizyczne i chemiczne pochodnych węglowodorów zawierających azot na przykładzie amin (metyloaminy) i aminokwasów (glicyny);” trudno uznać za osnowę, na której można dowolnie budować struktury intelektualne i edukacyjne.
„Nie, Elbanowscy chcą by nie tylko ich dzieci, ale wszystkie szły dopiero od 7 roku życia.”
Naprawdę? Nie słyszałem, żeby postulowali zakaz posyłania dzieci do szkoły wcześniej. Oni sprzeciwiają się PRZYMUSOWI posyłania do szkoły sześciolatków, a nie funkcjonującemu od bardzo dawna prawu rodziców do posłania dziecka do szkoły wcześniej. Ja sam poszedłem do szkoły jako sześciolatek jeszcze za głębokiego Gomułki i nie narzekam z tego powodu…
„O ile wiem to tak brzmi to referendalne pytanie (jeśli o ich sprawie mówimy, to trzymajmy się szczegółów, a nie ubierajmy to w filozofie).”
Pytanie brzmi: „Czy jesteś za zniesieniem obowiązku szkolnego sześciolatków?” Czy jesteś za ZNIESIENIEM OBOWIĄZKU posłania sześciolatka do szkoły, a nie, czy jesteś za WPROWADZENIEM ZAKAZU. Brak obowiązku nie oznacza, że rodzic, który chce posłać sześciolatka do szkoły nie może tego zrobić.
„zapewniam, że panów rozwiązania nie przyniosłyby pożytku nikomu, również panom”
Czy mogłaby Pani uświadomić mi, w czym zaszkodziłoby mi prawo postępowania zgodnie ze swoim własnym rozumem i sumieniem, a za to pomogłoby mi narzucone wszystkim jedynie słuszne rozwiązanie?
Panie Ksawery, wiele wątków, więc i nieporozumienia. To pan odesłał mnie do korespondencji z biurokratami jakie prowadził pan Paweł Kasprzak i (przyznam, może zbyt pobieżnej analizy jej treści, ale ten typ filozofii biurokratycznej nie napawa mnie euforią) raczej wywnioskowałam tam więcej zarzutów do samego sformułowania „obowiązku szkolnego” jako takiego, niż do samego progu. Stąd też wynikała moja konstatacja, że gdyby go zlikwidowano, to na obu panach by się to również odbiło, bo nie żyjemy w szklanych kulach. Przecież pan Kasprzak nie pisał o swoich problemach i upokorzeniach z realizacją nauki w formie pozaszkolnej, czy odroczeniem obowiązku, ale jego sam obowiązek szkolny oburza.
Idąc tym tropem dalej, to wprawdzie też do tej podstawy programowej mam sporo zastrzeżeń, to jednak wychodząc na przeciw takim jak pan Kasprzak m.in. trzeba takie szczegółowe podstawy tworzyć, bo jak zechcą uczyć w domach i dopuszczać dziecko co roku do egzaminów klasyfikacyjnych, to muszą wiedzieć z jakiego zakresu. Byłby pierwszym oburzonym, gdyby doszło do egzaminu, że nie podano mu szczegółowego zakresu.
Mam pytanie, czy tak straszne procedury czekały pana za czasów komuny, gdy posłano pana wcześniej do szkoły? Mój kolega odraczał obowiązek szkolny swego syna i żadnego upokorzenia w tym nie doznał ani on, ani dziecko.
Mam wrażenie, że cały czas dyskutujemy nie o meritum.
Objęcie nauką dzieci od jak najwcześniejszych lat jest moim zdaniem bardzo wskazane. Przeciwstawiam się tylko brakom reakcji na postulowane zmiany w formach tej edukacji najmłodszych, bo jeszcze raz podkreślę, i 5, 6, czy 7 latkom nie można robić krzywdy ignorując ich potrzeby rozwojowe adekwatne do danego wieku i sadzać ich w ławkach karmiąc wiadomościami. Nie ma znaczenia, czy to się nazywa szkoła, czy przedszkole, tylko na czym i w jakich formach ta edukacja polega. Sprowadzanie tego do progu, a nie form jest spłyceniem problemu.
Logistyka organizacji nauki dla całej populacji wymaga określenia jakichś zasad, w przeciwnym wypadku miałby pan potem pretensje, że nie przygotowano dla pana dziecka miejsca w szkole, gdy wreszcie doszedł pan do wniosku, że już pan chce posłać je do szkoły.
Chodzi o ocenę, czy państwo przygotowało się do tej zmiany. Ale czy o tym może zadecydować referendum? Chyba, że uznaje pan, że większość doskonale te problemy zna, wszak większość jest odpowiedzialna i mądra. We wszystkim – każdy zna się na szkole, bo do niej chodził, każdy zna medycynę, bo kiedyś był chory, każdy zna się na prawie, bo był choć raz w sądzie ……
A jak to mądre i odpowiedzialne społeczeństwo zadecyduje, że obowiązek szkolny trzeba zlikwidować, ci co nie chcą się uczyć niech siedzą przed telewizorami i komputerami w domu, to też pan będzie taki zadowolony? Przecież wg pana wyobrażeń to światłe społeczeństwo będzie się w coraz większym stopniu składało z takich, co do szkoły w ogóle chodzić nie musieli, bo te 12 lat tylko marnowali czas w szkole. Oni będą dysponowali kartką przy urnie wartą tyle samo co pańska.
„Objęcie nauką dzieci od jak najwcześniejszych lat jest moim zdaniem bardzo wskazane.”
Tu się w pełni z Panią zgadzam.
Problem leży natomiast w tym, czy państwo może wymuszać coś takiego na rodzicach (jak pp.Elbanowscy), którzy nie podzielają tej Pani i mojej opinii o pożytkach z wczesnej edukacji.
„Sprowadzanie tego do progu, a nie form jest spłyceniem problemu.”
Tu się w pełni zgadzam. To jednak nie pp.Elbanowscy sprowadzili rzecz na ten poziom, a zrobiła to Katarzyna Hall, dekretując obniżenie wieku szkolnego. I to ta zmiana progu wiekowego stała się kroplą, która przelała czarę oburzenia wielu ludzi na arogancję, autorytaryzm i woluntaryzm władz systemu oświatowego. Drugą taką kroplą były tegoroczne matury, gdzie znów buta MEN i CKE doprowadziła do skargi konstytucyjnej i uchylenia kilka tygodni temu przez Trybunał przepisów dotyczących egzaminowania.
„Logistyka organizacji nauki dla całej populacji wymaga określenia jakichś zasad, w przeciwnym wypadku miałby pan potem pretensje…”
Bynajmniej. Nie mam do państwa pretensji o to, że w mojej okolicy nie ma ani jednego państwowego sklepu spożywczego. Nie mam też kłopotów ze zrobieniem zakupów, gdy w końcu dojdę do wniosku, że w lodówce jest pusto. Na szczęście państwo już ponad 20 lat temu przestało zajmować się logistyką zaopatrywania całej populacji w mleko i papier toaletowy.
„Chodzi o ocenę, czy państwo przygotowało się do tej zmiany. Ale czy o tym może zadecydować referendum?”
Nie o to chodzi — chodzi o to, że tę zmianę istotnie ingerującą w życie rodzin wprowadza pod przymusem, nie interesując się tym, co na ten temat „uszczęśliwiani” mają do powiedzenia. Referendum będzie plebiscytem: votum nieufności wobec sposobu zarządzania oświatą i arogancji biurokracji szkolnej, nie liczącej się z wolą obywateli, plebiscytem o dopuszczalności zwiększania zakresu przymusu państwowego i dalszego ograniczania wolności indywidualnych. A tu każdy ma swoje obywatelskie sumienie i jest zdolny do odpowiedzi na tę kwestię.
Referendum będzie (mam nadzieję) powiedzeniem machinie państwowej przez obywateli: „dość już majstrowania, cudowania, psucia i uszczęśliwiania nas na siłę, napsuliście już wystarczająco dużo. Nie tylko nie zgadzamy się na dalsze psucie, ale odkręćcie to, co już zepsuliście.”
„A jak to mądre i odpowiedzialne społeczeństwo zadecyduje, że obowiązek szkolny trzeba zlikwidować, ci co nie chcą się uczyć niech siedzą przed telewizorami i komputerami w domu, to też pan będzie taki zadowolony?”
Niestety w tym referendum nie będzie pytania o całkowitą likwidację przymusu szkolnego. Gdyby takie referendum się pojawiło, to głosowałbym za całkowitym zniesieniem przymusu.
„Przecież wg pana wyobrażeń to światłe społeczeństwo będzie się w coraz większym stopniu składało z takich, co do szkoły w ogóle chodzić nie musieli”
„Nie musieli chodzić” — nie znaczy „nie chodzili”. Ogromna większość rodziców zapewni swoim dzieciom edukację bez stosowania przymusu. Tak samo, jak brak przymusu korzystania z państwowych garkuchni nie oznacza, że dzieci umierają z głodu.
Problemy patologicznego marginesu społecznego są tematem dla opieki społecznej i wymiaru sprawiedliwości, nie uzasadniają jednak stosowania przymusu powszechnego: ani w wyżywieniu, ani w edukacji.
Jak na razie, to widzę że to społeczeństwo w coraz większym stopniu składa się z takich, co do szkoły chodzić musieli i w wyniku 12 lat przymusowej edukacji pozostają funkcjonalnymi analfabetami.
Jak widzę, więcej nas łączy niż dzieli. Chodzi raczej o różnice w podejściu do tego jak te pożądane kierunki egzekwować. Ja widzę to w większym zaangażowaniu naszego edukacyjnego środowiska w te problemy, a nie czekanie aż się rodzice wkurzą. Co z tego wkurzenia wyniknie, to zobaczymy. Uważam, że nasza aktywniejsza postawa zapobiegałaby problem, zamiast leczenia zła, gdy ono napęcznieje.
Nie zgadzam się jednak, że chodzi o ingerencję w życie rodzin. Gdyby przedsięwzięto wszystkie kroki ku pozytywnym zmianom, rzeczywiście dobrze wpływającym na rzecz dziecka, to nikt nie odczuwałby w tym przymusu ingerencji (poza patologicznymi właśnie). Jeśli te szkoły byłyby przyjaźnie przygotowane na przyjęcie 6-latków do nauki w formach zabawy niż lejka do wlewania, to ani pan, ani pan Kasprzak, czy Elbanowscy burzyć by się nie musieli na ten akt przymusu obowiązku szkolnego, a nieudawanie się do sądu by w długich procedurach wymuszać to na patologicznych skraca niewątpliwie reakcję w takich przypadkach.
Ja staram się analizując problem wejść w buty każdej ze stron. Stan obecny jest taki:
1. W przeszłości popełniono wiele kardynalnych błędów:
– polikwidowano w latach 90′ wiele przedszkoli, zlikwidowano subwencję na przedszkola
2. Z powodów demografii wiele szkół jest niedociążona liczbą dzieci, z tego powodu dochodziło do niepotrzebnych ich likwidacji
3. Objęcie nauką dzieci jak najmłodszych jest z korzyścią dla tych dzieci, pod warunkiem dobrze prowadzonej ich edukacji zgodnej z potrzebami i ich etapem ich rozwoju.
Nie jest realne w krótkim czasie odbudowanie infrastruktury w całym kraju by objąć opieką przedszkolną masowo jak największą liczbę dzieci. Projekt polegający na przesunięciu tych najstarszych do szkół i stworzenie im tam odpowiednich warunków, a w to miejsce zapewnić większej liczbie dzieci młodszych w tych realiach nie zasługiwał jeszcze na krytykę. Problem w tym, że właściwie pojmowana organizacja to nie jest jednorazowy podpis ministra i otrzepanie rączek w duchu dobrze spełnionego obowiązku. Zmieniono podstawę programową przerzucając m.in. tę naukę literek do szkół, bo przecież w przedszkolach miały zostać 5-latki jako najstarsze. Ale całość nie była obudowana właściwymi działaniami logistycznymi, współbrzmieniem z ministrem szkolnictwa wyższego, samorządami: warunki lokalowe, kadry nauczycielskiej i zmian w kształceniu przyszłej kadry. Zamysł w zarysach powinien zostać logistycznie szczegółowo obudowany realizacją warunków przygotowawczych do zmian. Tego u nas właściwie nigdy nie ma. A na źle przygotowanym projekcie do wdrożenia można tylko najwyżej wiele stracić. Kto nie bierze pod uwagę okresu przygotowawczego jako najważniejszego do wprowadzania jakiejkolwiek zmiany, ten może się doczekać tylko pięknej katastrofy. Nawet najlepiej zaprojektowany dom musi stać na zdrowych fundamentach.
Dlatego tak mnie szlag trafia, bo nawet nieźle, jak na te nasze obecne warunki, pomyślany zamysł objęcia jak największej liczby dzieci opieką przedszkolną został on sprowadzony do awantury o próg, a nie o meritum. A to meritum jest ogromne, wielowątkowe, pewnie właśnie najtrudniejsze. Więc klepiemy o progach, o wolnościach obywatelskich nawet nie ślizgając się po właściwym problemach.
Na temat wiarygodności państwa Elbanowskich już tu kiedyś pisano.
http://www.tokfm.pl/Tokfm/1,103454,14874357,_Pozdrawiamy_te_osobe__ktora_opowiada_stek_bzdur_o.html
Mnie wystarczyło widzieć, jak pan Elbanowski zachowywał się w sejmie. Taki Duda w wersji soft. No, prawie soft.
Jak mam jako niefachowiec wierzyć człowiekowi, który kłamie? Ok, w drobiazgach, ale to może dostrzec tylko fachowiec, których aż tak wielu wśród nas nie ma.
Dla mnie facet, który kłamie na jakikolwiek temat przestaje być wiarygodny w każdym innym.
Już samo słowo „egzekwować” w odniesieniu do edukacji budzi mój najgłębszy sprzeciw — w nim zawarty jest cały autorytaryzm i arogancja systemu szkolnego, uzurpującego sobie prawo do „egzekwowania” od wolnych obywateli by postępowali dla własnego „dobra” zdefiniowanego przez ten system, a nie przez ich własne indywidualne wybory.
Problem „dywanikowy” czyli przygotowanie szkół jest tu argumentem czysto zastępczym. Istota nie leży ani w przygotowaniu szkół ani w tym, czy reforma była pomyślana mądrze, ale w tym, że została wprowadzona pod przymusem.
Jeśli szkoły byłyby dobrze przygotowane i zdolne do sensownej nauki sześciolatków (czy starszych dzieci), to nie potrzeba byłoby przymusu, by rodzice do nich swoje dzieci posyłali.
Dobrze funkcjonująca instytucja broni się sama i klienci sami do niej walą bez zaganiania ich tam grzywnami i policjantami.
Problem leży w tym, że władze szkolne nie przekonały (a nawet nie próbowały przekonać), że to co wprowadzają będzie rzeczywiście dobre dla dzieci. Wymuszona tą aferą argumentacja strony szkolnej jest tu równie żenująca i fałszywa, co argumentacja dywanikowa pp.Elbanowskich.
Kluczowy wydaje się tu Pani punkt 3: „Objęcie nauką dzieci jak najmłodszych jest z korzyścią dla tych dzieci, POD WARUNKIEM dobrze prowadzonej ich edukacji zgodnej z potrzebami i ich etapem ich rozwoju”
Problem leży tu w tym, że ten warunek nie jest spełniony. Edukacja publiczna na żadnym etapie nie jest prowadzona zgodnie z potrzebami uczniów. Wydłużenie tej edukacji jest więc wyłącznie opresją i skutkowałby szkodą, a nie korzyścią dla istotnej części dzieci. Niech najpierw MEN stworzy szkoły spełniające potrzeby uczniów, a wtedy bez przymusu rodzice poślą do nich dzieci.
Nic dziwnego, że się nie rozumiemy. Gdzie pan widzi w zdaniu z wyrazem „egzekwować” egzekwowanie od wolnych ludzi. Miałam na myśli egzekwowanie przez nas właśnie od organizujących nam tę edukacyjną tego, czego potrzeba naszym dzieciom.
Aaaa… Jeśli „egzekwować” dotyczyło egzekwowania z obywatelskiej pozycji oczekiwanych działań od władz oświatowych, to witam w klubie kontestatorów systemu oświaty publicznej i liczę na konsekwentne egzekwowanie tego, zaczynając od głosu w tym referendum przeciwko przymusowi szkolnemu dla sześciolatków.
Kontestowanie systemu edukacyjnego czynię permanentnie (tu wielokrotnie na łamach Studia Opinii, ale również w innych aktywnych formach). Jednak jak wyżej napisałam różnimy się w formach tego kontestowania i nie podzielam pana entuzjazmu do referendalnych akcji. To dla mnie polityczna awantura i tracenie energii, funduszy oraz społecznego zaangażowania, a nie racjonalne działanie ku jej naprawie. Nie żal panu tego wszystkiego dla rozróby, która nie da efektów? Czy pan naprawdę wierzy, że przekroczy próg 50%? Ja opowiadam się za realizmem, pragmatyzmem, a nie nerwowością i mrzonkami.
.
Za to przypomnę panu pana zdanie, z pierwszego wpisu „Nie wyżywajmy się już po raz kolejny nad nieudolnością polskiej szkoły.” – jak się to ma do „Edukacja publiczna na żadnym etapie nie jest prowadzona zgodnie z potrzebami uczniów. Wydłużenie tej edukacji jest więc wyłącznie opresją i skutkowałby szkodą, a nie korzyścią dla istotnej części dzieci.” – I kto tu się wyżywa?
😉
Koszty „rozróby” są niezauważalnie małe w porównaniu z kosztami utrzymania w szkołach całego rocznika dzieci, do czego prowadziłoby posłanie tam sześciolatków.
Jeśli Pani nie wierzy w szanse powodzenia tej akcji — to po co Pani traci swoją energię i zaangażowanie na przeciwstawianie się jej, czy w ogóle na jej komentowanie?
Małe szanse powodzenia słusznej inicjatywy mogą najwyżej być przesłanką, by z wyrachowania nie angażować się zbyt mocno za daną sprawą, ale w żadnym wypadku nie mogą prowadzić do jej zwalczania!
” „Nie wyżywajmy się już po raz kolejny nad nieudolnością polskiej szkoły.” – jak się to ma do… ”
Była to retoryka zakładająca, że ta nieudolność jest tak oczywista (jak widać byłem w błędzie co do tej oczywistości), że nie warto o niej nawet wspominać.
Widać, że albo pan nie przeczytał mojego tekstu, albo go nie zrozumiał.
Nie uważam inicjatywy Elbanowskich i sprawy referendum za słuszne, wręcz przeciwnie uważam tę formę za przeciwskuteczną i spychającą potrzebną debatę w sprawie edukacji na peryferia prawdziwych problemów, o których warto debatować. O tym był ten tekst. To o czym wg pana nie warto wspominać, jest właśnie tym, o czym jak najbardziej trzeba, a pana głos w tej dyskusji potwierdził tylko tę tezę.