Rosły tu na grzbiecie wododziału ogromne, stare drzewa. Nasz wielki Moszyński wątpił w kult drzew w świecie Germanów, choć XIX-wieczny, niemiecki badacz mitologii, Wilhelm Mannhardt, poświęcił mu sławne swoje, grubaśne dzieło z 1875 r., „Der Baumkultus der Germanen”, „Kult drzew u Germanów”. Nie doszukano się takiego kultu wśród plemion ugro-fińskich, jak nie udało się go znaleźć w mitologii Greków i Rzymian. Moszyński przypuszczał, że po prostu spotykano się pod drzewami i pod nimi odprawiano obrzędy. Chyba nie miał racji: święty jesion Yggdrasill z „Eddy” ocieniał świat swoimi konarami, wczepiony trzema korzeniami w głąb ziemi, aż po jaskinie olbrzymów, od jednego z tych korzeni przędła nić przeznaczenia jedna z Norn, imieniem Urd, pod tymi korzeniami rozciągały się kraina ludzi, kraina Oszronionych Olbrzymów i kraina umarłych, a smoki i węże podgryzały te korzenie. Na jesionie, przebiwszy się włócznią, powiesił się Odyn; na świętym drzewie w Uppsali wieszano owych ofiarowanych bogom swoich lub niewolnych młodzieńców. No i pierwszych ludzi bogowie stworzyli przecie z drzewa, z jesionu! Myślę więc, że jednak w normańskim lesie moce tajemne panowały zaklęte w drzewach. Także tu, w puszczach Wałdaju. Boskie cechy i zdolności przypisywali drzewom także Słowianie i Bałtowie.
Jedyny więc możliwy i sensowny domysł to jakieś miejsce święte, święty gaj, święte, niezwykłe drzewo, do którego Waregowie wędrowali daleko od siedzib ludzkich, przez leśne ostępy, żeby nad jednym z jezior czcić swoimi obrzędami owo drzewo lub gaj… Niestety, nie mam żadnych wiadomości o wykopaliskach prowadzonych w Wałdaju czy też na owej wyspie, dzielącej jezioro na dwie, mniej więcej równe części. Przybliży rozwiązanie zagadki jedynie archeologia. Bez niej można tylko zgadywać.
Spróbujmy pokusić się o zgoła przeciwny domysł: sądząc po innych nazwach, pierwotnie przemieszkiwali po Wałdajskim borach jacyś miejscowi. Raczej Iżora nawet, niż Wodź. Ale nie tylko. Słowienie i Krywicze trafili tu wcześniej, przed Waregami: „Okowskij las” czy też „Okułowski las” w południowej i najważniejszej dla nas części Wałdaju jest ich nazwą, czysto słowiańską. Imię dały mu zapewne setki tutejszych jeziorek, „oczek”. Jednakże i obcą nazwę, zapewne świętą i potężną, Słowianie uszanowali, zachowali, przyswoili, by zruszczyć ją z biegiem lat na słowo brzmiące pięknie i miękko.
Że tu siedzieli już Słowienie i Krywicze, zyskamy dowód w relacji słowiańskiego już Rusa z Kijowa, który w połowie X wieku, blisko sto lat po pierwszej napaści na Carogród, opowie o tym szlaku cesarzowi-pisarzowi, Konstantynowi VII Porfirogenecie. Mówił, że „w swoich górach”, czyli na Wałdaju, wyrąbują zimą „dannicy” Rusów drzewa na statki dla nich. Niestety, ani ów Rus, ani Nestor potem, żadnych szczegółów o Wałdaju nie podają. Nie znają go nawet. Tyle, że stąd zaczynają się wszelkie przygody wareskich łodzi – i stąd rzeki niosły Waregów do tych przygód.
Swoją drogą – skąd wiedzieli Rusowie, gdzie skierować swe łodzie? Cóż, informacje czerpali zapewne nie tyle od własnych kupców, co od kupców arabskiego świata, takich jak nieoceniony dla nas, późniejszy Ibrahim ibn Jakub. Ci korzystali z tłumaczy lub sami znali język Słowian; kupcy od początku cywilizacji ludzkiej szybko uczyli się języków swojej klienteli, a reklamowali, rzecz naturalna, swoje kraje, ich bogactwo i potęgę.
Nasza wyobraźnia nie ogarnia luksusów, których wtedy poszukiwano. I trzeba dobrze rozpoznać geografię gospodarki i techniki danego czasu, by wiedzieć, o co naprawdę chodziło w handlu czy rozboju. Dopiero dzięki wspaniałej, starej książce Szwajcara Adama Meza o „muzułmańskim renesansie” jako pierwszej swej niegdyś lekturze mogłem rozszyfrować, co też na przykład pociągnęło Rusów aż na południowo-wschodnie wybrzeże morza Kaspijskiego, które dziś zowie się Mazanderanem. Wtedy zwało się Tabaristanem, a Tabaristan słynął produkcją specjalnych jedwabi, zwanych po arabsku sijab-harir, jedwabi chińskiej klasy, pochodzących z hodowli przemyconych potajemnie z Chin jedwabników. Eksportował je Tabaristan, gdzie mógł, na cały ówczesny świat.
Jak zwykle super opowieść.
Pytanie: dlaczego w tych etymologicznych wywodach pomija się „valdheim” jako „leśną siedzibę”? Języki Skandynawów należą do rodziny germańskiej, a słowo „wald” narzuca się samo w pierwszej chwili.
Kult drzew znany był w całej północnej Europie i trwał niemal po dzień dzisiejszy. Ale też lasy północne to było co innego, niż „krzaczki” nad Morzem Śródziemnym. Tu się trafiały okazy budzące podziw ogromem, rozrosłymi korzeniami działające na wyobraźnię.
Co do dóbr oferowanych przez Słowiańszczyznę, nie należy zapominać o czerwiu, bardzo cennym towarze. Ponoć dzięki niemu mamy czerwiec.
@JŁ: Masz oczywiście rację. U nasz pod Grunwaldem to były lasy że hej! Ale nie lekceważ jednak tych mikrusów znad śródziemnego, czyli tych cedrów libańskich, cośmy zbudowali z nich tyle okrętów i świątynię króla Salomona. Albo tych starych oliwek, co zajmują niejeden rynek greckich miast. Natomiast co do tych etymologii, nieraz się już naciąłem na pozornie oczywistych, więc ostrożność i doświadczenie radzą ufać Bratkowskiemu,
Toć wiem, że pozory mylą. Dlatego niczego nie twierdzę, a tylko pytam, bo fonetycznie to się samo narzuca. Zaufanie do autorów to ja mam z definicji ograniczone, bo tak każe metodologia, dlatego lubię każdy szczegół wyjaśnić, nawet taki drobny tym bardziej, że tu piszemy „bez aparatu”.
Jeśli chodzi o cedry i inne drzewa na Bliskim Wschodzie, to oczywiście, że i tam się trafiały okazy. Ostatecznie Abraham i jego współwyznawcy stawiali paleniska ofiarne w pobliżu drzew. Dopiero za Mojżesza to się zmieniło.
Jednak drzew w takiej obfitości i rozmiarach nie było tam nigdy. Rzymianie opowiadali sobie legendy – horrory o lasach w Germanii (a do niej zaliczali też Słowiańszczyznę).
Dwa miesiące temu zasadziłem w moim przydomowym, osiedlowym ogródku potwora – mamutowca. Na pohybel mojej administracji osiedla, co uważa, że my zrobiliśmy z naszego ogródka „busz”.(czarna sosna, daglezja, wejmutka, sosna Banksa, kilka cisów, poszycie dna lasu, czyli barwinek, kopytnik, czosnek niedźwiedzi i wszystko co jest.
Ten potwór posadzony w mojej drugiej siedzibie, na południowym zachodzie, w „Albert Schweitzer Anlage” Darmsztatu, 120 lat temu przez dziadka tego ogrodnika, co kupiłem od niego za całe 80 Euro, wyrósł tam już na przeszło 30m, a kiedyś będzie jak w tym Yosemite National, czy innym Yellowstone (zawsze mi się myli). Jak miałem 15 lat i pisałem „pracę o czymś” (Zoszczenko) to ojciec mnie uświadomił, że powoływanie się na autorytety jest uprawnioną metodą, że jednak ten „aparat” ma swoje ograniczenia. A jeśli idzie o straszne lasy północnych Niemiec, to nie mam źródeł rzymskich, ale ładną piosenkę niemiecką (z pamięci, niestety. śpiewnik pożyczyłem, umarli zanim oddali.
„Als die Römer frech geworden
sim sirimsim simsim sim.
Kamen zu dem Deutschlands Norden
sim sirimsim simsim sim.
Vorne im Trompetenschall
sim sirimsim simsim sim.
Ritt der Generalfeldmarschall
sim sirimsim simsim sim.
Herr Quintinius Varus
sim sirimsim simsim sim.
Herr Quintinius Varus
schnäderededräng, schnäderededräng.
Doch im Teutoburger Walde”… itd.
P.S. W tym necie wszystko znajdziecie! Więc i ja odszukałem w kilka sekund oryginalną wersję piosenki. Rzeczywiście ona się różni trochę od mojej, zapamiętanej.
„Doch das kann einen Seeman nicht erschüttern. Keine Angst Rosemarie”. Więc tak żeglujemy sobie po tej sfalowanej korze, zaś jeśli te fale nazbyt strome, słusznie nazywają nas bałwanami.
Und wenn die ganze Erde bebt,
Und die Welt sich aus den Angeln hebt
Fajna piosenka 🙂