Andrzej C. Leszczyński: Ołtarz i tron16 min czytania

biskupi2016-01-23.

Kilka słów do katolików z PiS-u

  1. Transcendentna policja

Człowiek jest i wie o tym, że jest. Wie zatem także, że umrze. Zdaniem Bogusława Wolniewicza bez samowiedzy dotyczącej śmiertelności nie istniałaby wiara w życie pośmiertne, ani religia, która wyraża tę wiarę. Nie byłaby też możliwa – łatwo zauważyć – odwieczna władza kapłanów, potrafiących egzystencjalny lęk przed nieistnieniem po swojemu zagospodarować.

Przytoczyłem pogląd profesora Wolniewicza dlatego, że występując w Radiu Maryja wielokrotnie postulował zwiększenie roli Kościoła w życiu publicznym. Czynił tak, mimo że jest ateistą. Pamiętam, jak podczas jednego z gdańskich spotkań poświęconych problematyce śmierci zwracał się wprost do biskupa Tadeusza Gocłowskiego stwierdzając, że Boga nie ma, i że niebo jest puste (chyba coś podobnego na temat nieba mówił Jurij Gagarin, ale przynajmniej był wcześniej w Kosmosie).

[box title=”Appendix” border_width=”1″ border_color=”#dd3333″ border_style=”dotted” align=”center”]Już po publikacji tego tekstu napisał do nas czytelnik twierdząc, że Gagarin niczego takiego nie mówił. Natomiast już przed II Wojną – i tu wycinek z gazety:[/box]

wycinek

Nie chodzi mi teraz o możliwość sensownego orzekania o nieistnieniu czegokolwiek. Uderzająca była kategoryczność tonu tej wypowiedzi. W książce Filozofia i wartości. Rozprawy i wypowiedzi pisze Wolniewicz: „Niebo jest puste. Nikt ani nic nad ludzkim losem nie czuwa; nie ma żadnej Opatrzności ani żadnych jej substytutów w postaci dziejowego Rozumu, prawa postępu czy przyjaznej Natury. Człowiek jest w świecie sam. Przechodzi z nicości w nicość, zdany tylko na siebie i żywioły. Reszta to bajki”.

Jedna rzecz z pewnością nie jest bajką: przydatność religii do wpływania na ludzkie postawy. A także to, że upominanie się o religię nie musi wynikać z potrzeb dyktowanych wiarą.

Funkcjonalizm religijny jest stary jak świat. Widoczny był na przykład w XV wieku u królowej kastylijskiej Izabeli, zwanej „katolicką” (Isabel la católica), która przy pomocy Inkwizycji uczyniła z religii narzędzie niebywałego, służącego wyłącznie jej władzy (Yo la rena – „Ja, królowa”) terroru. W XVI wieku Henryk VIII podporządkował sobie kościół anglikański czyniąc się jego głową. Kończący wojnę religijną książąt niemieckich z Karolem V pokój augsburski (1555) wprowadza formułę: cuius regio, eius religio (czyja władza, tego religia). Posłuchu od kościoła żądali tacy władcy, jak Maria Teresa austriacka, która opodatkowała duchowieństwo, czy ateista Napoleon Bonaparte. Roman Dmowski, agnostyk mówiący o prymacie etyki narodowej nad chrześcijańską, nie widział powodu, by nie wykorzystywać przykazań, którymi kierują się ludzie wierzący, dla budowania ładu narodowego. Zdaniem Jana Emila Skiwskiego Dmowski traktował religię jako wygodną dla swej polityki policję, tyle że transcendentną. Wittorio Messori (autor wywiadu-rzeki z Janem Pawłem II) tak mówił o skandalach Silvio Berlusconiego, chadeka podkreślającego swój katolicyzm: „Lepszy jest polityk-dziwkarz, który stanowi dobre prawo, niźli szlachetny katolik promujący ustawy sprzeczne z nauczaniem Kościoła”.

Co chyba znaczy, że ważniejsza jest efektywność polityczna niż wiara religijna. Podobnie instrumentalizuje religię Jarosław Kaczyński oznajmiając, że każda ręka podniesiona na Kościół to ręka podniesiona na Polskę.

Może warto, by osoby deklarujące katolicyzm (w PiS-ie to prawie wszyscy) spróbowały uświadomić sobie, kto jest właściwie przedmiotem ich wiary. Może powinny zdecydować, czy będą posłuszne nawoływaniom swego partyjnego ideologa, czy też za ważniejsze uznają słowa biskupów (nielicznych niestety), słowa papieży, słowa zawarte w Piśmie Świętym. Na wypowiedź Kaczyńskiego zareagował niezwłocznie biskup Tadeusz Pieronek: „Nie potrzebujemy takich deklaracji. Kościół ma swoje wielowiekowe doświadczenia i powinien mieć tyle mądrości, żeby nie wikłać się w politykę. Kościół poradzi sobie bez pomocy polityków. Kiedy politycy nie będą pomagali, to da sobie radę tym lepiej”. (Już w 2010 roku Pieronek mówił o pierworodnym grzechu upolitycznienia episkopatu, który jest „zadymiony PiS-em”).

Papież Benedykt XVI podczas wielu swoich podróży, najwyraźniej na Bliskim Wschodzie, przestrzegał przed ideologicznymi i politycznymi manipulacjami religią. Używanie religii do celów politycznych, mówił, zamiast pokoju wywołuje napięcia, podziały i przemoc. W encyklice Deus Caritas Est pisał, że do podstawowej struktury chrześcijaństwa należy rozróżnienie między państwem i Kościołem. Papież Franciszek, odnosząc się do możliwości mariażu ołtarza i tronu, stwierdza: „Dobra rzecz wydarzyła się Kościołowi, kiedy utracił Państwo Kościelne, ponieważ stało się jasne, że jedyne co posiada papież, to pół kilometra kwadratowego”. Charles Taylor sądzi, że jedynie trzy pierwsze wieki chrześcijaństwa stanowiły szczęśliwą izolację wiary przed polityką i strukturami społecznymi. Pamiętano wtedy o słowach Jezusa, by oddawać Cezarowi to, co należy do Cezara, a Bogu to, co należy do Boga (Mt 22, 21), ponieważ „Królestwo moje nie jest z tego świata” (J 18, 36). Odwołuje się do tych słów II Sobór Watykański wskazując, że religia nie służy władzy, ale zbawieniu dusz ludzkich: „Właściwe posłannictwo, jakie Chrystus powierzył swojemu Kościołowi, nie ma charakteru politycznego, gospodarczego czy społecznego: cel bowiem, jaki Chrystus nakreślił Kościołowi, ma charakter religijny” (Gaudiem et spes, nr 42). Czy można wyraźniej to ująć, szanowni katolicy z PiS-u? Czy poza czytaniem „W Sieci”, „Gazety Polskiej” i „Naszego Dziennika” otwieracie czasami Pismo Święte? Nie pytam złośliwie, a jeśli nawet, to tylko trochę. Pytam ze smutkiem.

  1. Teatr

Rzeczywistość jest dziś wystawiana na sprzedaż jak spektakl. Grecy odróżniali dom, przestrzeń prywatną (oíkos) i sferę publiczną (polis). Przestrzeń publiczna jest miejscem gry (Witold Gombrowicz mówił o „gębie” i kościele międzyludzkim). Dominują tam aktorzy, czyli obłudnicy (hypokritḗs). Pouczenia Jezusa są w tym względzie jednoznaczne: przestrzega przed obłudą i obłudnikami.

Wiara oraz jej ekspresja (modlitwa, pobożne czyny) winny mieć charakter prywatny, związany z oíkos, nie z polis. „A kiedy się modlicie, nie bądźcie jak obłudnicy. Oni to lubią w synagogach i na rogach ulic wystawać i modlić się, żeby się ludziom pokazać. Zaprawdę, powiadam wam: otrzymali już swoją nagrodę. Ty zaś, gdy chcesz się modlić, wejdź do swojej izdebki, zamknij drzwi i módl się do Ojca twego, który jest w ukryciu. A Ojciec twój, który widzi w ukryciu, odda tobie” (Mt 6, 5-6). Królestwo Boże nie jest „gdzieś” – w świątyniach, miejscach zaznaczonych krzyżem, pokropionych święconą wodą. Ono jest „w was” (entós hymón, Łk 17,21): to doświadczenie wewnętrzne, ludzka duchowość.

W innych miejscach spotykamy przestrogi przed publicznym nauczaniem – na rynkach, w świątyniach. Prawdziwa pobożność ma być ukryta przed spojrzeniami innych. Sam Jezus wybierał w tym celu miejsca odosobnione – górę, pustynię. Wiele interesujących uwag na ten temat formułuje nie byle jaki badacz początków chrześcijaństwa, Geza Vermes w wydanej niedawno Autentycznej Ewangelii Jezusa. Teatralizacją liturgii jest, sądzi wielu teologów, telewizyjna transmisja mszy, podczas której jedność rytualna eucharystii ulega rozbiciu na „aktora” i „widza”. Może i to warto przemyśleć, drodzy katolicy z PiS-u?

Nie ustaje licytacja demagogicznych haseł na temat miejsca Kościoła, religii, krzyża w polskiej przestrzeni publicznej. Krzyż ma w tym wypadku sens ewidentnie religijny – gdyby miał symbolizować kulturową tożsamość Europy, musiałby iść w parze z innymi jeszcze znakami: oprócz Golgoty tworzą tę tożsamość także Akropol i Kapitol. Mogłoby się wydawać, że rzecz dotyczy wyłącznie niedostatku kultury i braku grzeczności: zanim powiesi się symbol religijny w instytucji państwowej, należałoby zapytać, czy żadnemu z obywateli tego państwa to nie przeszkadza.

Chodzi jednak o coś trudniejszego do zrozumienia. Dla osoby niewierzącej krzyż znaczy niewiele, może stanowić mało istotny element dekoracyjny, który da się opisać w kategoriach etnograficznych bądź estetycznych. Tymczasem hasła w obronie krzyża wystawianego na widok publiczny formułują ludzie deklarujący się jako osoby wierzące – a przecież wystawianie to winno być dla nich kamieniem obrazy, wyrazem spłaszczenia i instrumentalizacji świętego symbolu. Dostrzegał to, jako jeden z nielicznych, Jan Hartman: „Przez szacunek dla tych symboli nie chcę, aby nadużywano ich w przestrzeni świeckiej, której nie zdołają nadać charakteru sakralnego, a za to owa przestrzeń zdolna jest je sprofanować. Wieszanie krzyży bądź innych symboli tego rodzaju w klasie szkolnej, a więc w miejscu formalnie i faktycznie całkowicie świeckim, urąga religii. Religia zaś – czy czcimy Peruna, czy Jahwe – jest sprawą świętą”. Czy nie przyszło wam do głowy, bogobojni katolicy z PiS-u, że była to profanacja krzyża, gdy w sali sejmowej wieszał go poseł Tomasz Wójcik w październiku 1997 roku – cichaczem, nocą, na drabinie, z której zresztą spadł na ziemię?

  1. Kościół

Jak wiadomo, słowo to można pojmować wielorako – jako mistyczne ciało Chrystusa, jako depozyt wiary, jako wspólnotę wierzących; także jako hierarchię, instytucję, wreszcie budynek. Widać od razu, że powyższa kolejność jest zbieżna z rangą teologiczną: najważniejszy jest sens duchowy (wertykalny), mniej znaczą horyzontalne struktury, o budynku nie ma co nawet mówić. Odnoszę wrażenie, że mówiąc o Kościele nie tak często macie na względzie Chrystusa, czy choćby Lud Boży, czcigodni katolicy z PiS-u, jak instytucję i hierarchię. Czyż nie tak?

Kinga Dunin zauważa, że Polacy są przeważnie poganami przywiązanymi do Kościoła jako instytucji obsługującej rozmaite rytuały – „ śluby, pogrzeby, specjalne święto dla dzieci, podczas którego dostają one komputery i rowery”. Wiadomo czego można spodziewać się po Kindze Dunin. Ale żeby podobne rzeczy mówił duchowny?

Ks. Mirosław Cholewa („Przegląd Powszechny” nr 1, 2010 r.) opisuje styl posługi sprawowanej przez kapłana, który utracił wiarę: „prezbiter będzie ją pełnił jedynie formalnie, jako urzędnik kościelny, wyłącznie z przyziemnych i egoistycznych motywów, z chęci zdobycia dla siebie pieniędzy lub zyskania poklasku i uznania”. Trudno powiedzieć, jakie motywy kierowały księdzem Grzegorzem Sową z Gryfowa Śląskiego, gdy w zakrystii swej parafii instalował czytnik linii papilarnych, do którego przed mszą i po jej zakończeniu mają przykładać palce miejscowi gimnazjaliści. Pewne jest tylko to, że zamienił dom Boży w urząd. (Socjalizm to przede wszystkim ewidencja, powtarzał Włodzimierz I. Lenin). Arcybiskup gdański Sławoj Leszek Głódź przy pomocy podobnego biurokratycznego języka uzasadnia ewangelizacyjne indeksowanie uczniów: „Każdy uczeń – posiadacz Indeksu – będzie się nim legitymował wobec władz kościelnych w ramach czynności duszpasterskich, wymagających poświadczenia udziału w katechizacji szkolnej. Chodzi zwłaszcza o przygotowanie do przyjęcia sakramentów”.

O instytucjonalnej martwocie kościoła mówi w cyklu rozmów przeprowadzonych przez Zbigniewa Podgórca Jerzy Nowosielski. Liturgia sprawowana w takim kościele nie jest – jego zdaniem – aktem żywego doświadczenia religijnego. „Kościół jest instytucją, a Nowy Testament nie może być instytucją. Nowy Testament, to rzeczywistość zmartwychwstania, którą można przeżyć raz, dwa, trzy, pięć razy w życiu, w zupełnie wyjątkowych momentach swego życia duchowego. Kościół jako urząd to coś monstrualnego!”. Dodaje: „Mam wrażenie, że im mniej Kościoła, tym więcej Chrystusa”. Podobną myśl wypowiadał kilkadziesiąt lat wcześniej Fryderyk Nietzsche: Kościoły są dziś grobami Boga.

O wiele mocniejszą diagnozę formułuje Fiodor Dostojewski w Braciach Karamazow. Jeden z braci, Iwan, przedstawia najmłodszemu Aloszy wymyśloną przez siebie historię o wielkim inkwizytorze, kardynale szesnastowiecznej Sewilli („spalił niemal setkę kacerzy ad majorem Gloriam Dei”). Każe on pojmać Chrystusa, który wrócił na ziemię i czyni cuda. Mówi uwięzionemu o czekającym go nazajutrz stosie. Ponieważ dramat sprzed piętnastu wieków dokonał się, Syn Boży nie może niczego unieważnić. Teraz o wszystkim decyduje urząd. Słyszy: „Wszystko zleciłeś papieżowi, a więc wszystko jest teraz w mocy papieża, a Ty lepiej wcale nie przychodź”. Kardynał wyrzuca Chrystusowi nieulegnięcie trzem pokusom, nieprzyjęcie trzech propozycji, jakie przedstawił mu na pustyni szatan, a były to przecież trzy fundamenty, na których została oparta i przewidziana cała dalsza historia. Najbardziej szkodliwe było oparcie się trzeciej pokusie – możliwości władzy, dzięki której dałoby się zbudować wszechświatowe państwo i trwały pokój oparty na panowaniu nad ludzkimi sumieniami. Na szczęście naprawił to urząd kościelny. „My właśnie wzięliśmy miecz cezara, a wziąwszy go, naturalnie wyrzekliśmy się Ciebie i poszliśmy za nim”. Za nim – czyli za tym, który oferował to wszystko wtedy, na pustyni.

Wiem, brzmi to strasznie, może jednak i z tymi zdaniami warto się w swych sumieniach zmierzyć, mili katolicy z PiS-u?

Profesor Karol Tarnowski (zajmuje się filozofią Boga, przyjaźnił się i rozmawiał o teologicznych problemach z Janem Pawłem II) wystawia polskiemu Kościołowi opinię wyzbytą złudzeń (Polski Kościół przyszłości?, „Znak”, 669). Jest to obraz instytucji zajętej sobą, urzędniczej korporacji skrywającej swe grzechy i występki. Widzi Tarnowski w Polsce Kościół feudalny, bizantyjski, oparty na absolutyzmie biskupów, ignorujący ideę Ludu Bożego, nieustannie wtrącający się do polityki. Jego program duszpasterski jest nudny w przekazie, obejmuje potępienia, nakazy i zakazy dotyczące przede wszystkim aborcji, antykoncepcji, in vitro. To Kościół zajmujący się bardziej nienarodzonymi niż narodzonymi. Dbający o materialny dostatek, bogaty i wciąż roszczeniowy ekonomicznie. Pozbawiony gustu estetycznego (budynki kościelne!). Traktujący religię szkolną jako katechezę, nie dziedzinę wiedzy. Tłumiący ducha wolności na rzecz posłuszeństwa i represji.

Czy naprawdę sądzicie, że podniesienie ręki (czyli krytykę) na tak opisany Kościół jest równoznaczne z targnięciem się na Polskę?

Abp Stanisław Gądecki porównuje państwo do ciała, a Kościół do duszy. Abp Henryk Hoser mówi, że Konstytucja to nie Pismo Święte i można ją zmieniać. Obydwa zestawienia i śmieszą i budzą irytację. Zmaterializowany dziś do cna, zbiurokratyzowany Kościół miałby symbolizować duszę? Czyżby abp Hoser nie wiedział, jak bardzo zmieniała się recepcja Pisma Świętego w kościelnych redakcjach (np. usuwających drugie przykazanie z Dekalogu)? Także w tłumaczeniach?

Jeden tylko przykład. W Biblii benedyktynów tynieckich w przypowieści o uczcie (Łk 14, 23) czytam: „Wyjdź na drogi i między opłotki i przynaglaj do wejścia…”. Łukasz używa greckiego słowa anagkáso (ἀναγκάζω) oznaczającego nakłanianie, nie przynaglanie. W przekładzie łacińskim (Wulgata) – zwraca na to uwagę Aleksander Gomola w „Znaku” (697) – anagkáso oddano przy pomocy jeszcze mocniejszego compelle (intrare): przymuszaj (do wejścia). Św. Augustyn, który nie znał greki, znalazł w compelle rację dla stosowania przymusu w nawracaniu heretyków. Jego autorytet sprawi, że w podobny sposób uzasadniać będą swe okrucieństwa inkwizytorzy i misjonarze w Nowym Świecie.

Skąd się wzięła arogancja kościelnej instytucji, poczucie własnej niezbywalności? Zapewne ma to związek z polską historią. Niewola i brak państwowości w XIX i XX wieku uczyniły z Kościoła gwaranta tożsamości narodowej i depozytariusza tradycji. Jeszcze niedawno, podczas rozmów okrągłostołowych, episkopat był zaufanym pośrednikiem obu stron. Pragnie ten status zachować i dzisiaj, gdy Polska cieszy się wolnością i mógłby zająć się właściwą sobie funkcją zbawczą. Ale nie chce, co kruszy jego duchowe fundamenty. Czesław Miłosz wie co mówi przestrzegając: „Może tak się zdarzyć, że kler będzie celebrować obrzęd narodowy, kropiąc, święcąc, egzorcyzmując, ośmieszając się zarazem swoim tępieniem seksu, a tymczasem będzie postępowało wydrążanie się religii od wewnątrz i za parę dziesiątków lat Polska stanie się krajem równie mało chrześcijańskim jak Anglia czy Francja, z dodatkiem antyklerykalizmu, którego zaciekłość będzie proporcjonalna do władzy kleru i jego programu państwa wyznaniowego”. Wiem, że nazwisko tego poety nie wywołuje w was zbyt ciepłych uczuć, niezłomni katolicy z PiS-u, czy jednak nie znajdziecie w tych sformułowaniach czegoś, co powinno niepokoić?

  1. Społeczność niewielka, stowarzyszona

Przyznam, że przemawia do mnie model państwowości nieodległy od francuskiego laïcité. Myślę o świeckim państwie, które wcale nie musi oznaczać świeckiego społeczeństwa. Życie zbiorowe, ponieważ jest życiem, toczy się swoimi własnymi sposobami i reguły stanowione przez władzę państwową nie są w stanie tego zmienić. Co to jednak znaczy: życie zbiorowe?

Pojęcie społeczeństwa jako takiego wydaje mi się tak ogólne, że aż puste. Mimo zawartej w tym pojęciu wspólnotowości („społem”), wzięte w całości pozostaje zbiorem jednostek rzadko kiedy odczuwających wspólnotę losu. Społeczeństwem będącym rzeczywistą społecznością byłoby to, co w języku francuskim określa się jako sociabilité. O takiej postaci życia społecznego wspomina Nicola Chiaromonte w jednym z listów do Hannah Arendt: jest to związek oparty na swobodnej komunikacji między osobami mającymi podobne poglądy polityczne, moralne czy religijne. Bez trudu znajdzie dla siebie miejsce w państwie, w którym świeckie normatywy odnoszą się do sfery publicznej; a sfera ta – z uwagi na swą „teatralność”, o której wspominałem wcześniej – nie jest ważna dla przeżycia wiary.

Tego rodzaju życie stowarzyszeniowe unika abstrakcyjnego i przytłaczającego zaimka My. Ujawniają się w nim relacje osobowe: Ja – Ty. Na dobrą sprawę tylko one mogą być wypełnione autentyczną treścią religijną, tak jak miało to miejsce w małych gminach pierwszych chrześcijan.

Podoba się wam ten pomysł, zacni katolicy z PiS-u?

I jeszcze: będąc katolikami czujecie się też chrześcijanami?

Andrzej C. Leszczyński

Print Friendly, PDF & Email
 

5 komentarzy

  1. Obirek 23.01.2016
  2. slawek 24.01.2016
  3. koraszewski 24.01.2016
  4. Obirek 24.01.2016
  5. jacekm 28.01.2016