Paweł J. Dąbrowski: Durnokracja, czyli o potrzebie obywatelskiej kontroli35 min czytania

demokracja2016-02-25.

Panu Krzysztofowi Łozińskiemu dedykuję

Miałem ostatnio ciekawą rozmowę z p. Jackiem Barcikowskim – człowiekiem, który odniósł sukces w biznesie, a teraz zajmuje się kwestiami dobrego zarządzania w samorządach lokalnych. A zwłaszcza w Lesznowoli. Jacek bardzo precyzyjnie nazwał coś, co od dawna chodziło mi po głowie…

Jacek zwraca uwagę na to, że straszliwie spłyciliśmy istotę demokracji. A może po prostu daliśmy sobie wmówić, że istotą demokracji są wybory. I mamy wybory, owo „święto demokracji”, gdzie rozmaici kandydaci, odpicowani na potęgę, wdzięczą się do nas z setek bilbordów, przekonują nas do najrozmaitszych bajerów, których wartości nie jesteśmy w stanie ocenić, a potem.. robią co chcą, przez cztery lata – do następnych wyborów. Gorzej, że gdy poszczególne partie „dają” to, czy owo – to „ciemny lud to kupuje” i się cieszy…

I tu się z Jackiem zgadzam: może wybory są świętem demokracji, ale to kontrola społeczna jest demokracji dniem powszednim. Jeżeli nasza obywatelskość ogranicza się do uczestnictwa w wyborach, gdzie głosujemy na ładnie zrobione twarze i na atrakcyjne hasła, to zachowujemy się, jak durny i bezradny klient, który jest zmuszony do kupowania samochodu na podstawie fotografii prezesa firmy. A nie ma on możliwości przetestowania samochodu – gorzej: nie dostaje on nawet specyfikacji technicznej..

Możemy za to – jak się to nam wielokrotnie powtarza – kupić sobie inny samochód, jak się ten, co kupiliśmy zużyje. Nie, nie możemy go zareklamować, nie mamy prawa do żądania napraw. Ale – ciesz się, ciemny ludku – będziemy sobie mogli kupić inny samochód. W następnych wyborach – na podstawie równie „dobrze przemyślanego” wyboru.

Przechodząc do puenty – to, co Polsce (jak i wszystkim krajom chcącymi być demokratycznym) jest potrzebne, to efektywna kontrola społeczna. Bez efektywnej kontroli społecznej w każdym systemie grupa u władzy ulega wyalienowaniu, wbija się w poczucie wyjątkowości, własnej nieomylności i w przekonanie, że „ponieważ robimy tak wiele dla społeczeństwa, to nam się dużo należy”. Takiej patologii uległa kasta kapłanów chrześcijańskich, gdy w przepięknej rewolucji Chrystusowej zaproponowano odejście od wizji mściwego boga plemiennego, każącego okrutnie zniszczeniem miasta i wymordowaniem mieszkańców za odtrącenie jego wysłanników. Zamiast niego Jezus przedstawił Boga miłującego i wybaczającego, negującego kamienowanie cudzołożnicy i wzywającego do nadstawiania drugiego policzka. Powstała biurokracja kościelna zawłaszczyła tam – na przykład – dziesięcinę, która była pierwotnie datkiem na biednych, jak to jest do tej pory w Islamie i niektórych religiach półwyspu indyjskiego. (Bo jak to jest, że historia Wiktora Hugo o wyjątkowości pewnego biskupa, który swój pałac oddał na dom opieki, który do tej pory był nędzną szopą, brzmi wciąż tak aktualnie?)

Podobnie zawłaszczona i splugawiona przez biurokrację partyjną została piękna w swych założeniach idea sprawiedliwości społecznej, która zrodziła rządy tyranów i morderców opływających we wszelkie dobra, a wycierających sobie gęby szlachetnymi hasłami…

Czy wyjściem jest całkowity indywidualizm, brak więzi społecznych? Nie, przecież jesteśmy jednocześnie

  1. a) indywidualnościami szukającymi przestrzeni dla wyrażenia swojej osobowości i pragnącymi zapewnić przetrwanie swoim genom, jak i
  2. b) członkami społeczności, którym ta społeczność jest niezbędna do funkcjonowania…

Społeczności, potrafiące zadbać o swoich członków, wykazują ogromną siłę przetrwania. Takim pięknym przykładem może być spółdzielnia żupników (tych z Wieliczki), o której pisał Stefan Bratkowski w jednej ze swych książek. Zapewniała ona swoim członkom opiekę na wypadek choroby, zabezpieczenie na starość i finansowanie wykształcenia dzieci (nawet uniwersyteckie!). Sekretem spójności spółdzielni, która przetrwała sześćset lat, a którą zniszczyło dopiero wchłonięcie przez komunistycznego molocha było to, że przywódcy cechu „rozliczali się przed kamratami z każdego grosza”.

Jak szybko patologizuje się grupa wyposażona w niekontrolowaną władzę, pokazał wyraziście słynny eksperyment Zimbardo zrealizowany na Uniwersytecie Stanforda. W eksperymencie tym, gdzie normalnych, zdrowych psychicznie amerykańskich studentów podzielono na dwie grupy w symulowanym więzieniu: na „strażników” i „więźniów”, zatrważająco szybko doszło do przypadków znęcania się nad „więźniami”, eksperyment więc przerwano. Pokazał on jednak dobitnie, jak źle zaprojektowany system może wyzwalać w ludziach najgorsze instynkty. Do podobnych wniosków – że to system jest przede wszystkim odpowiedzialny za ludzkie zachowania – doszedł w zupełnie innym kontekście Edward W. Deming, „ojciec chrzestny” japońskiego cudu gospodarczego.

A o tym, jak przetrwała po uprzednim systemie biurokracja szybko zaczęła korumpować post-solidarnościową klasę polityczną niezwykle konkretnie kiedyś pisał w Gazecie Wyborczej profesor Tadeusz Tyszka. Na przykład o tym, że ofiarowano mu bezpłatne przyznanie mieszkania – „jak Panu niepotrzebne, to może się przyda dla syna”? Podobnie, choć w bardzo różny sposób zaczęła szybko obrastać w przywileje i korzyści cała nowa, „styropianowa elita” czasem porozumieniu z, czasem w konkurencji do startych „układów” .

Mój kolega z Melbourne, były działacz NZS z emigracji okresu solidarności, skomentował ten proces słowami „widziałem wielu ludzi, którzy oparli się presji służby bezpieczeństwa PRL, ale nie wytrzymali pokusy pełnego koryta”.

Grzech pierworodny

Grzechem pierworodnym liberalnego skrzydła „Solidarności” (i „Solidarności” w ogóle) – grzechem zaniedbania, jak sądzę, był proces przemian „reformy Balcerowicza”. Uwierzono wtedy, że totalna prywatyzacja, zastąpienie socjalizmu kapitalizmem przyniesie zbawienie dla gospodarki, a zatem i dla społeczeństwa. Nie było nad tym rzetelnej debaty, a krytyczne opinie – jak profesora Kieżuna, jednego z najwybitniejszych polskich specjalistów zarządzania (z solidną praktyką we wprowadzaniu reform!), nie tylko nie zostały wysłuchane, ale nawet nie zostały dopuszczone do głosu.

Niezwykle szczerze napisał o tym dawny dziennikarz Gazety Wyborczej, Jacek Rakowiecki, w artykule dla „Krytyki Politycznej”: „obrona Balcerowicza była absolutnie nadrzędną wartością. Ze wszystkim innym można było iść na kompromis. Z tym nie. I nie chodziło tylko o obronę Leszka Balcerowicza jako partyjnego lidera, polityka i ministra, ale o obronę pewnej wizji, która sprowadzała się do głębokiej wiary w to, że każdy jest kowalem własnego losu. I ponieważ na naszym przykładzie to się sprawdzało – bo myśmy swój los wykuli, jesteśmy dobrze sytuowani, poważani, profesjonalni, w zasadzie tacy, jak na Zachodzie (tylko, cholera, oni tam jeszcze więcej od nas zarabiają) – to sądziliśmy, że to się powinno również w przypadku innych. W tym była taka upiorna pułapka, że my, broniąc Balcerowicza, broniliśmy całej filozofii, jak się wnet okazało, dziewiętnastowiecznego kapitalizmu.”

Ten entuzjazm, ale i brak kontroli społecznej spowodował, że w proces prywatyzacji nie wbudowano mechanizmów zabezpieczających interes społeczny, skutkiem czego majątek narodowy wyprzedawano za ułamek wartości – w imię przyśpieszenia wprowadzania wyidealizowanego kapitalizmu.   Tak na przykład akcje Banku Śląskiego, których kurs na pierwszej sesji po prywatyzacji osiągnął wartość 1340%, by po dwóch tygodniach spaść do 1270% ceny wyjściowej. Znaczy to – niestety – że sprzedano go za mniej, niż osiem procent wartości.

Obowiązywało wtedy porzekadło – ile wart jest dźwig, który nie pracuje? „Wartość złomu, minus koszt rozbiórki” – brzmiała odpowiedź. Niestety, nikt nie zadał sobie pytania, o to, jak kluczowi gracze będą się zachowywali przy wprowadzeniu takiej reguły. Np., że będą mogli, za tę wartość złomu (minus koszt rozbiórki), kupić każdy, nawet pracujący dźwig. Że proszę, że jak? – Czytelnik może zapytać. Proste – wystarczy dźwig zatrzymać. Nie znam takich konkretnych przykładów w procesie prywatyzacji (choć znam takie z obszaru gierek korporacyjnych), ale jest poniekąd prawem przyrody, że jeśli zostaje otwarta furtka do ogromnego wzbogacenia się przy zachowaniu pozorów prawa to zawsze się znajdą tacy, którzy z tego skorzystają.

A może nie trzeba było zatrzymywać fabryki, bo wystarczało zaniżać wyceny? No dobrze, przyjmijmy na chwilę, że prywatyzacji popełniono błędy za przyczyną „entuzjazmu neofity”. Ale pomysł stałego kursu dolara, gwarantowanego przez cały rok, przy bardzo wysokiej inflacji i bardzo wysokich odsetkach umożliwiający uzyskanie ogromnych zysków bez jakiegokolwiek ryzyka i nie uzasadnionych absolutnie żadną realną korzyścią dla gospodarki jest bardzo trudny do zrozumienia. Bo jeśli nawet były jakieś korzyści dla planowania biznesowego (jak to wówczas tłumaczono), to były one mizerne w porównaniu z kosztami, które musiało ponieść społeczeństwo, by pokryć straty wynikające z wyprowadzenia z Polski miliardów dolarów w tym procederze. Czy był to spisek finansjery międzynarodowej (jak twierdzi wielu), czy chwila zaćmienia umysłowego, nie jest istotne dla naszej tezy.

Kluczowe jest to, że nie było rzetelnej, merytorycznej debaty nad proponowanymi rozwiązaniami.

W konsekwencji – w procesie wielkiej transformacji nie mieliśmy do czynienia z solidarnym wysiłkiem społeczeństwa, ale (przede wszystkim) z gwałtownym bogaceniem się uprzywilejowanych grup, przy jednoczesnym brutalnym pozbawianiu elementarnego poczucia bezpieczeństwa i środków do życia ogromnych rzesz społeczeństwa.

Wtedy to zostało zasiane ziarno goryczy, które dało podłoże dla tak raptownych zmian w ostatnich wyborach.

Co więcej – brakło wtedy solidnej, kompetentnej i otwartej debaty obywatelskiej.

Bo nie chodzi tu o to, by rozpamiętywać błędy przeszłości, ale o to, by wyciągać z niej wnioski.

Im dalej w las tym więcej drzew

W sezonie przedwyborczym pokazało się w „Studio Opinii” kilka artykułów których wspólną tezą było, to, że Platforma z PSL-em dobrze rządziły, ale „nie potrafiły się sprzedać”.

Co do drugiego – zgoda, ale czy można być zadowolonym z rządów PO/PSL? Fakt, nie były to rządy specjalnie gorsze niż inne. Nawet nie były specjalnie skorumpowane – jeśli je porównujemy z tym co się dzieje za naszą wschodnią granicą. Jednak według standardów zachodnich – do których aspirujemy – rządy te nie były do zaakceptowania: przez wszechobecne kolesiostwo i kumoterstwo, połączone z nagminnym ustawianiem rządowych przetargów.

Oczywiście – nie są to winy ani wyłączne, ani jakoś specjalnie wyróżniające tę koalicję. Ostatnie nominacje – jak ta, osobnika winnego sprostytuowania idei spółdzielczości, który wyprowadził do Luksemburga miliony złotych z bankrutujących SKOK-ów, do których społeczeństwo musiało dopłacić trzy miliardy złotych któremu powierzono… Komisję budżetu i finansów publicznych, nominacje w KGHM czy Janowie Podlaskim wyznaczają nowy, niespotykany dotąd standard hucpy politycznej.

Jednak to, co w sposób istotny wyróżnia koalicję PO-PSL, to skala zaniedbań wynikających z długotrwałości rządów i zadufania bezkarnej warstwy urzędniczo-partyjnej umocnionej w przekonaniu, że „nie mamy z kim przegrać”.

„Wyróżniało” koalicję również to, że brak było (generalnie rzecz biorąc, bo i były mocne plusy), strategii rozwoju społeczeństwa i gospodarki.

Takimi przykładami braku myślenia strategicznego było „rozbuchanie” programu budowy dróg ponad możliwości polskich przedsiębiorstw, co doprowadziło do gwałtownego wzrostu cen materiałów, rozciągnięcia frontu inwestycyjnego i masowego bankructwa firm budowlanych. Ogromne znaczenie miało tu też odstępstwo od standardów FIDEC, rozsądnie rozdzielających ryzyko projektów. Podobne zjawisko mamy też w sektorze szkoleniowym, gdzie po rozdęciu rynku do granic nieprzytomności projektami unijnymi, gdy szkolono tysiące młodzików prosto po studiach na trenerów biznesu i przedsiębiorczości, a teraz, na skutek opóźnień nowych transz projektów i totalnego zdewastowania rynku polityką bezpłatnych szkoleń rynek jest obecnie w całkowitym nieomal zastoju.

Śmiertelnymi grzechami PO-PSL było też:

  • przyzwolenie na kontynuację absurdalnego rozrostu biurokracji paraliżującej rozwój przedsiębiorstw i wzrost płac (pisałem o tym wcześniej). Roman Kluska, w swoim niedawnym wywiadzie zatytułowanym „Mam marzenie” dla biznes.interia.pl pokazuje cały szereg biurokratycznych patologii paraliżujących polskich przedsiębiorców, jak też powołuje się na fakt, że już w pierwszej kadencji rządu PO-PSL przybyło sto tysięcy urzędniczych posad…
  • zignorowanie zatrważającego sygnału o patologicznych procesach w prokuraturze i sądownictwie, którym była sprawa Kluski (stworzyło to – co najmniej – przestrzeń psychologiczną dla, np. ekscesów komorniczych, które ostatnio były szeroko komentowane w polskiej telewizji). Często w kontekście takich spraw mówiło się, „wszędzie na świecie takie przypadki się zdarzają”. Cóż – na pewno nie wszędzie, nie w takim nasyceniu. Takich przypadków, nadużyć władzy sądowniczej które można zobaczyć w programie „Państwo w Państwie”, ani razu, daję słowo, nie widziałem przez trzynaście lat pobytu w Australii…
  • przyczynienie się do utrwalenia patologii nagminnego „ustawiania” konkursów i przetargów przy zachowaniu pozorów prawa i przyzwoitości. Rozwinęło to przekonanie w warstwach partiokracji, że znalezienie cwanego obejścia przepisów jest w pełni akceptowalnym zachowaniem – tak było z wyborem dwóch „nadwyżkowych” sędziów. Podobnie był z obejściem ustawy kominowej. W mojej opinii możemy ją mieć lub nie mieć: ale jeśli Sejm podejmuje decyzję w imieniu narodu o przyjęciu takiego czy innego rozwiązania, to znajdowanie obejść jest podważaniem sensu porządku prawnego.

Ustawianie przetargów i konkursów, a co najmniej lobbowanie w takim kontekście jest niestety przypadłością – w mniejszym lub większym stopniu – wszystkich chyba społeczeństw demokratycznych. Problem jednak w tym, że kumulacja tych wszystkich zjawisk razem stworzyła sytuacje „przekroczenia masy krytycznej” irytacji społecznej,

Zwykły obywatel obserwował rozmaite przejawy trudnego do zaakceptowania rozwarstwienia społecznego, bo wynikającego z zawłaszczaniem wspólnej własności:

  • na uczelniach państwowych, gdzie płaca adiunkta, czy wykładowcy nie daje możliwości utrzymania rodziny (a w wielu dziedzinach nie ma możliwości dorobienia na grantach czy innych uczelniach) zadziwiało kupowanie samochodu dla rektora za 200 000 zł, czy
  • sytuacja w prestiżowym, a bankrutującym szpitalu, która została skomentowana przez mojego krewnego, a pracownika tegoż „a jak ma być, jeśli na remont mieszkania dla dyrektora poszło milion złotych?”;
  • absurdalnie wysokie – w oczach zwykłego obywatela – płace dla politycznych nominatów w spółkach skarbu państwa (z naginaniem prawa, jak pisałem wcześniej);
  • widzimy też wielkie instytucje państwowe fundujące sobie absurdalnie kosztowne systemy informatyczne, czy pałace dla zbankrutowanego systemu opieki społecznej – ZUS.

Dlatego właśnie nie można się zgodzić z tezą p. Krzysztofa Łozińskiego „niech działają politycy”.  Oczywiście, rozumiem, że chodziło mu o to, by nie tworzyć partii (choć może warto się zastanowić nad tym), by nie wejść w spory programowe, które mogłyby zdezintegrować ruch – to jest silny argument. Ale politykom trzeba patrzeć na ręce.

Jednocześnie bowiem widzimy przerażającą nieudolność aparatu państwowego:

  • mamy nieefektywną służbę zdrowia, gdzie źle zaprojektowany system rozliczeń wymusza generowanie zbędnych kosztów „by wyjść na swoje”. Dla przykładu: przed wyjazdem do Australii rozważałem dokonanie pewnej drobnej operacji w Polsce. Powiedziano mi, że wymagać to będzie dwutygodniowego pobytu w szpitalu – nie miałem tyle czasu. A w Melbourne? Ten sam zabieg zrealizowano podczas jednej półgodzinnej wizyty (wliczając w to kwadrans czekania), po czym nastąpiła jedynie wizyta kontrolna, a koszt wyniósł jedynie 100 dolarów. Z tego co słyszę, nie tak wiele w służbie zdrowia się zmieniło.
  • mamy też dysfunkcjonalny aparat wymiaru (nie)sprawiedliwości, który np. przeciągał niemiłosiernie, choć standardowo śledztwo „Ambergold”, podczas gdy – dla porównania – sprawa Madoffa winnego sprzeniewierzenia 89 miliardów dolarów trwała niewiele ponad rok.
  • mamy autorytarne szkolnictwo, w którym (dla przykładu) projekt promocji mediacji w szkołach: „spotkał się z ostracyzmem części nauczycieli./../ {bo} młodzież uczyła się dialogu, konstruktywnej komunikacji”. Jak pisał Zbigniew Czwartosz, lider projektu: „uczniowie zaczęli pytać… Program /../ dostarczył młodzieży kryteriów oceny nauczyciela. To właśnie okazało się problemem. /../ ze szkół dowiadywaliśmy się, że zajęcia tego rodzaju są szkodliwe, gdyż obniżają autorytet nauczycieli i burzą harmonię życia szkolnego. Niestety, polski system szkolny – choć na pewno nie wszystkie szkoły – nie uczy współpracy, nie promuje rozwiązywania konfliktów przez dialog czy współpracę.”
  • mamy postawione na głowie uczelnie gdzie kiepsko kształcimy tysiące politologów, socjologów itp. humanistów, przy koszmarnym zaniedbaniu szkolnictwa zawodowego. Wskutek tego możemy spotkać doktora nauk humanistycznych „na kasie” w Tesco, a na budowę w Kozienicach sprowadzamy spawaczy z Indii, którym płacimy 100 zł. Za godzinę. Można powiedzieć, że nasze szkolnictwo jest równie roztropnie zaprojektowane, jak fabryka samochodów, która produkuje 100 tysięcy kierownic, a tylko 20 tysięcy kół do swoich pojazdów..

W tym kontekście nie sposób się oburzać na notowane w słynnych „taśmach”, że „państwo Polskie istnieje tylko teoretycznie”. Jak dla mnie, to jedynie trzeźwa konstatacja stanu rzeczy. Podobnie -pewien znajomy poseł koalicji rzucił ze wzruszeniem ramion „i co ja mogę”.

Niestety, to właśnie zadufany dobrostan klas rządzących, dla których nieosiągalny dla ogromnej większości Polaków poziom sześciu tysięcy złotych jest tylko „dla idiotów i złodziei” sprzyja utrzymaniu status quo.   (Dla informacji dodam że mediana zarobków – miara znacznie mniej myląca niż średnia – w Polsce to 3,1 tysiąca zł brutto, a 1800 zł netto, zaś dominanta to 2 tysiące – brutto!. (Mediana, to taka liczba, że 50% zarabia więcej, 50% mniej, a dominanta mówi „tyle zarabia najwięcej osób”).

Oczywiście, to nie jest jakiś tam „spisek elit przeciw ubogim” . To zwyczajny proces zagarniania dóbr, w sytuacji gdy silniejsi narzucają reguły, kształtują percepcję i decyzje władzy.

Profesor Kieżun, dawno temu, jeszcze w czasach „komuny” opisał proces „autonomizacji celów” organizacyjnych. Sprowadza się on do tego, że po pewnym czasie – a bez kontroli społecznej – każda organizacja zaczyna służyć sama sobie. A dokładniej – wpływowym grupom danej organizacji.

Niekwestionowalny talent negocjacyjny Donalda Tuska, który potrafił pozyskać sobie wielu, bardzo wielu sojuszników, bez zrównoważenia go zdeterminowaną wizją doskonalenia machiny państwowej działającej na rzecz całego społeczeństwa doprowadził do tego, że polityka państwowa, zamiast zintegrowania wysiłków rozmaitych grup na rzecz dobra wspólnego była dość przypadkowym rezultatem gry sił politycznych.  

Wskutek tego, dość szybko po podjęciu nieśmiałej próby ograniczenia rozszalałego rozrostu biurokracji (z której „na dzień dobry” wyjęto nader obfitą kancelarię prezydenta) szybko jej zaniechano. Podobny los spotkał przymiarkę do zniesienia habilitacji, które dawało szansę, że doktorzy zajmą się robieniem nauki, a nie robieniem stopni. Nie starczyło też odwagi, by okiełznać zachłanność kościelnych hierarchów w procesie „rekompensat”, ani nawet na to, by temu procesowi nadać rozsądne ramy prawne.

Brak przemyślanej strategii, gdzie bardziej słuchano speców od PR-u niż specjalistów drogownictwa, doprowadził do blamażu przy budowie autostrad na „Euro”. A przecież wystarczyło posłuchać fachowców, którzy twierdzili, że „projekt się nie spina”… Podobny błąd – przy najszczerszych chęciach – popełnił Bartosz Arłukowicz w swoim zamiarze rozwiązania problemów onkologicznych przez „przesunięcie sił i środków”, przez zadeklarowanie priorytetów..

Tymczasem, w sytuacji napiętego budżetu – a tak jest w każdej chyba sferze, a już na pewno w Służbie Zdrowia – nie będzie rozwiązaniem przesuwanie środków (a przynajmniej rzadko). Bo wtedy problemy pojawiają się gdzie indziej. Jedynym skutecznym rozwiązaniem jest poszukiwanie (wszędzie!!!) sposobów na podnoszenie efektywności całego systemu i każdego z jego elementów.

Gwóźdź do grobowej deski – zniszczenie mechanizmu korekcyjnego

W zdrowym systemie demokratycznym mamy – lepszy czy gorszy – mechanizm korekcyjny: decyzje rządzących są dyskutowane, analizowane przez grupy eksperckie zarówno partyjne jak i społeczne, błędy są wyłapywane, i krytykowane przez opozycję. Opozycja PiS-owska, skoncentrowana na atakach personalnych i na bardziej lub mnie wyimaginowanych spiskach nie podejmowała się konstruktywnej krytyki, nie sposób się było dopatrzeć – w szczególności – żadnych propozycji zwiększenia kontroli społecznej czy krytyki mechanizmów korupcyjnych.

Jeszcze gorzej, że nastąpiło zjawisko samoograniczenia krytycznej roli prasy – tej mainstreamowej.

Miało to przede wszystkim wymiar psycho-socjologiczny: jak pisze Jacek Rakowiecki w niedawnym (5 lutego 2016) numerze „Polityki” w artykule „Nie byliśmy kłamcami, byliśmy idiotami” – „W którymś momencie, widać to jeszcze dziś, szczególnie w sporach toczonych na Facebooku, krytyka PO była w naszym środowisku niedopuszczalna. Jeśli ktoś to robił, był wrogiem – i nieważne, czy była to krytyka merytoryczna, czy nie. Bo jeśli krytykujesz naszą partię, to znaczy, że się stawiasz po drugiej stronie.”

Nieco inny mechanizm – jak się wydaje – pojawił się w ostatnich latach, gdy zalew środków unijnych, niekoniecznie roztropnie wydawanych zaowocował rzeką pieniędzy dla urzędników, ekspertów i mediów.

Był też (obawiam się) w tej blokadzie – a może dokładniej – w stonowaniu krytyki działań koalicji PO-PSL brutalny czynnik komercyjny. Istotny zwłaszcza w ostatnich latach, gdy malejącemu rynkowi ogłoszeń towarzyszył spadek płac dziennikarskich i redukcje etatów. W tej sytuacji całostronicowe ogłoszenie PARP-u często ratowały budżet prasy, a i dla stacji telewizyjnych i radiowych. Trudno się więc dziwić, że krytyki marnotrawstwa środków unijnych, takiej sięgającej przyczyn, a nie tylko objawów nie sposób się doszukać. Zadziwił mnie – w szczególności – przypadek mojego ulubionego tygodnika, gdzie po pryncypialnej krytyce praktyce polityki medialnej PARP, gdy redaktor naczelny skrytykował wymuszanie ukrywania tekstów promocyjnych „w szacie i grzbiecie” by wyglądały nie jak reklama, ale jak materiał redakcyjny… No, może oburzenie nie aż tak bardzo wielkie, bo w krótki czas potem pokazały się spore reklamy rzeczonej agencji. A nie sposób dopatrzeć się było głębszej analizy efektywności wydatkowania środków unijnych. Ani tam, ani gdziekolwiek indziej.

Dotyczy to, w szczególności, rzeczy która mnie najbardziej interesuje – wspierania rozwoju przedsiębiorczości i innowacyjności. Ogromne pieniądze wydawane na ten cel nie przynoszą oczekiwanych, proporcjonalnych efektów. Co gorzej – Polska systematycznie spada w rankingach innowacyjności:

  • 2013: według „EU Innovation Scoreboard 2013” Polska spadła z pozycji piątej, na czwartą… od końca. W ten sposób przesunęła się jednocześnie z kategorii „umiarkowanych innowatorów” do kategorii „skromnych innowatorów”. Nie dajmy się zwieść uprzejmości brukselskich urzędników – to najniższa z czterech kategorii…
  • 2015: jak pisze Newsweek, w Ranking Global Innovation Index 2015, który określa poziom innowacyjności poszczególnych państw świata „Polska uplasowała się na 46. pozycji, co oznacza spadek o jedno miejsce w porównaniu z zeszłym rokiem. Wyprzedza nas 26 państw Unii Europejskiej, a słabiej wypada tylko Rumunia”.

Jak to możliwe? Tyle przecież się dzieje, tyle pokazują w telewizji, tyle możemy przeczytać! Tak – mamy jednostkowe przykłady innowacyjnych projektów i produktów (całkiem nawet sporo tych jednostkowych) ale wciąż są to raczej fajne reklamowe przykłady, którymi władza się może pochwalić, a nie ogólny stan rzeczy…

Trochę tak, jak za Gierka, gdy rosła nam piękna Ściana Wschodnia i Osiedle „Za Żelazną Bramą”. Fakt, były piękne – ale całość jednak mizerna..

Co powoduje to zjawisko? Źle zaprojektowany, korupcjogenny i nieefektywny mechanizm, którego rdzeniem jest rozdawnictwo pieniędzy przez biurokratów – pod płaszczykiem rozmaitego rodzaju konkursów. (Dla jasności – na pewno były, i są, dobrze, uczciwie przeprowadzone konkursy. Niektóre.)

Rozdawnictwo ogromnych pieniędzy pod hasłem „innowacji” jednej stronie daje pokusę i sposobność czerpania z tego profitów, a drugiej ogromną zachętę dla zabiegania o dotacje, a nie o rzeczywiste innowacje.   Jeśli bowiem droga do pieniędzy prowadzi w tradycyjny sposób przez wiele wysiłków, prób, ryzyka i zmagania się o pozyskanie klientów, a druga przez dobrze aplikację napisaną ( i przez odpowiednią firmę) to wybór staje się brutalnie prosty.

Jak mi powiedziano prywatnie w jednym z niewielu dobrze działających parków technologicznych „przedsiębiorcy wolą się zajmować pozyskiwaniem grantów, a nie robieniem prawdziwych innowacji”.

A na spotkaniu dotyczącym „strategii rozwoju regionalnego w nowej perspektywie finansowej” usłyszałem ze sceny kluczowy tekst „chyba dobrze, żebyśmy { w domyśle: „my urzędnicy”} mieli możliwość nagradzania innowacyjnych przedsiębiorców”. Wiec to nie rynek – tak mało przewidywalny, to nie klient głosujący swoim portfelem, ale urzędnicy mają decydować kto będzie bogaty.. I raczej nie był to głos odosobniony – prezes jednego z lepszych think-tanków gospodarczych relacjonował taki sam głos z ministerialnego szczebla. I pewnie tak było by lepiej – bo ten głupi rynek wynagradza sukcesem zaledwie jeden na dziesięć innowacyjnych projektów. A tak, urzędnicy w swej niezmierzonej mądrości rolę tę przejmują…

Niestety – nikt spośród kluczowych graczy nie jest zainteresowany zmianą reguł gry:

  • urzędnicy mają władzę i korzyści
  • wpływowi przedsiębiorcy wolą wykorzystać swoje atuty dla pozyskania dotacji i kontraktów
  • media korzystają z ogromnego budżetu reklamowego unijnych projektów.

A ciemny lud „to kupuje”.

Pozwól, drogi Czytelniku, że pozwolę tu sobie na dłuższą dygresję, bo to, jak skutecznie działa mechanizm wypierania niemiłych wiadomości miałem okazję doświadczyć na własnej skórze.

Jeszcze w Australii uwagę moją zwrócił fenomen przedsiębiorczości i mechanizmy jej stymulowania.

Przyczyniły się do tego dwa fakty – po pierwsze to, że znaczna część wykształconych emigrantów nie-anglosaskiego pochodzenia nie ma możliwości wykorzystania swoich kwalifikacji i potencjału. Po drugie historyjka, którą słyszałem pracując jako menadżer projektu zatrudnienia Federacji Polskich Organizacji w Wiktorii. Opowiedziano mi tam, jak to dawno temu, dwóch kolegów z Polski (w tym jeden Żyd) przyjechało do Melbourne i podjęło pracę jako kierowcy taksówek. Z tym, że społeczność żydowska pomogła swemu ziomkowi pożyczką i ten jeździł już własną taksówką. Przeskakujemy dwadzieścia lat do przodu i… jeden ma swoją firmę taksówkową (i aktywnie wspiera swoją społeczność), a drugi nadal jeździ „dla kogoś”.

W tej historyjce, jak w soczewce, zobaczyłem jak wzajemnie wspierająca się społeczność (nie tylko w biedzie, ale i w dążeniu do sukcesu) może budować dobrobyt swoich członków. Zgromadziwszy sporo doświadczeń, wiedzy i pomysłów wróciłem do Polski mając nadzieję, włączyć się w tworzenie dobrych, efektywnych programów wspierania przedsiębiorczości.   I co zobaczyłem na miejscu? Oprócz jednostkowych, bardzo ciekawych przypadków (jak Hobbiton w Sierakowie Pomorskim), generalnie – ogromne marnotrawstwo środków.

Gdy podzieliłem się – na jednej z konferencji naukowych, związanej z przedsiębiorczością, okazało się, (po intensywnej dyskusji z osobami zajmującymi się rozdawnictwem dotacji), że mój artykuł nie odpowiada pod żadnym względem realizowanym tam „standardom akademickim”. (Czy muszę dodawać, że na pewno nie odbiegał on „in minus” od średniej?) Później podobna przygoda spotkała mnie, gdy w dotowanym przez PARP projekcie dotyczącym przedsiębiorczości uczelniany wydawca poprosił mnie o usunięcie pewnych krytycznych fragmentów.

Potem podsumowałem swoje spostrzeżenia dotyczące szkodliwości grantów w większym artykule („Granty budują biurokrację” , który długo był ignorowany przez szanowane przeze mnie redakcje „papierowe”. Dopiero w Studiu Opinii  znalazło się miejsce i zasłużyło na komentarz p. Ernesta Skalskiego „ale granda!”. Jakiś czas potem dotarłem do Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową i zaproszono mnie z prezentacją na Kongres Obywatelski. Jedyny komentarz, jaki wygłosił współobecny w panelu dyskusyjnym biurokrata brzmiał (mniej – więcej): „co macie pretensje do urzędników – przecież każdy z was chyba ma kogoś z rodziny na urzędzie”…

Ciągle głupio wierząc, że „car jest dobry, tylko bojarzy źli” starałem się przebić z komunikatem, że „naprawdę można lepiej” podejmując się koordynacji Światowego Tygodnia Przedsiębiorczości w Polsce dla PKPP Lewiatan w 2011. W ramach obchodów zorganizowałem m.in. panel dyskusyjny na SGH gdzie wstawiłem jako jeden z tematów „Finansowanie Przedsiębiorczości”. Zaproszona na ten panel pani wiceprezes PARP nie dotarła, bo… zepsuł jej się samochód. Na innym „evencie” (jak się to teraz ładniej mówi), przy okazji debaty oxfordzkiej którą zorganizowaliśmy na Giełdzie miałem okazję poznać prezydenckiego ministra. W rozmowie, po przekazaniu mu w/w artykułu usłyszałem jedynie „przecież to nie są całkiem zmarnowane pieniądze, przecież ktoś się pożywi”. I fajnie, i tyle.

Mój nowszy, krytyczny artykuł dotyczący koszmarnego marnotrawienia pieniędzy na „Inkubatory Przedsiębiorczości” poza przekazaniem do SO wysłałem też do coś czterdziestu posłów i radnych Lublina. I co? Otrzymałem jedynie dwie odpowiedzi (poniekąd „sprawiedliwie” bo po jednej z PO i PiS) w tonacji „wie Pan, życie jest ciężkie”. Zauważmy – dawniejsza opozycja, dziś władza – nigdy nie krytykowała, nigdy nie obnażała mechanizmów korupcyjnych. Jedyne, czego chciała, to wprowadzenia swoich ludzi..

Niestety, partio-biurokracje w ustrojach demokratycznych maja mnóstwo sposobów by zbywać tych, którzy w swej naiwności usiłują coś zrobić dla wspólnego dobra. Oczywiście moje przygody to pestka w porównaniu z tym co przeszli ludzie walczący o wolność „za komuny”, czy choćby w porównaniu z przeżyciami Andrzeja Ż., który długo walczył z patologiami w urzędzie skarbowym, a wreszcie z desperacji podpalił się pod urzędem Premiera i umarł z powodu obrażeń.

Oczywiście, nie jest to problem unikatowo polski. To, że w Hiszpanii i Grecji wydano miliardy na bezużyteczne inwestycje, nie wynika z tego, że tam na południu ludzie są bardziej głupi. Raczej rzecz w tym, że „ktoś na tym się pożywił”, a opinia publiczna była ślepa i niema.

Dlatego też Polsce, jej obywatelom a także Unii Europejskiej, potrzebny jest system oceny sensowności wydawania naszych wspólnych – społecznych, państwowych i samorządowych pieniędzy.  Istnieje potrzeba szerokiej i wnikliwej debaty nad wszystkimi aspektami funkcjonowania samorządów lokalnych, projektów regionalnych i rozmaitych agend rządowych.

To samo dotyczy skandalicznie marnotrawnych agend nad-rządu europejskiego. Bo choć Unia Europejska jest wspaniałym projektem politycznym, to szacunku dla publicznego grosza nie łatwo się tam dopatrzeć. Wystarczy spojrzeć na niechęć do wyciągnięcia wniosków z totalnej klapy tak okrzyczanej „Strategii Lizbońskiej”, czy absurdalny co-dwu-tygodniowy rytuał przeprowadzek urzędników pomiędzy Brukselą i Strassburgiem.

Czego chcemy, czego potrzebujemy jako społeczeństwo? Co możemy zrobić?

  1. Evidence based policy. Potrzebujemy strategii działania, które będą opierać się na rzetelnych dowodach, że „to coś” rzeczywiście działa.

Wyrzucilibyśmy, np. z polityki wspierania przedsiębiorczości kosztowne a nieefektywne Inkubatory. Ale – przy rzetelnej analizie – czekałyby też nas niespodzianki: darmowe studia wcale nie wyrównują różnic klasowych, a wręcz przeciwnie. Są one bowiem (netto) transferem pieniędzy od uboższych (którzy w Polsce płacą za prywatne studia), do klasy średniej i wyższej, której dzieci, dzięki lepszemu przygotowaniu i korepetycjom dostają się na bezpłatne państwowe uczelnie.

Przyjęcie evidence based policy wymagało by, w szczególności wykorzystania takich technik jak systematyczny benchmarking – dokonywania rozległych badań porównawczych, dotyczących najlepszych praktyk zarządzania w danym obszarze życia społecznego (z całego świata, a przynajmniej z przodujących krajów).

  1. Cost-benefit analisis. Analiza kosztów i korzyści potrzebna będzie wszędzie – przy finansowaniu dowolnych projektów (jak np. „Komisja do Walki Z Alkoholizmem”, której jedynym pożytkiem jest kilkanaście tłustych synekur czy budowa szesnastotysięcznego stadionu, w mieście, gdzie co najwyżej sześć tysięcy osób chodziło na mecze).
  2. Merytoryczna polityka kadrowa – oparta, wszędzie tam, gdzie mamy do czynienia ze społecznym pieniędzmi o uczciwe konkursy i kompetencje. Oparte przede wszystkim o osiągnięcia, a nie o sam fakt piastowania jakichś tam funkcji.
  3. Potrzebny jest jasny, klarowny system planowania i monitorowania projektów oparty o koncepcje budżetu zadaniowego, a w szczególnym zwróceniem uwagi na wskaźniki efektywności.
    Na przykład, dla programów rozwoju przedsiębiorczości i innowacyjności będą to pytania o:

    1. produkty – jakie realnie będą „produkty” danego działania – ile spotkań, szkoleń (dla ilu osób będzie/było zrealizowane, ile patentów, ile wdrożeń ma powstać?
    2. wskaźniki kosztowe – ile kosztował jeden dzień szkolenia na jedną osobę (Uwaga – czasem musi więcej)? Ile kosztowało doprowadzenie do zainwestowania „anioła biznesu” w nową firmę?
    3. rezultaty – ile stworzono miejsc pracy, jaka jest wartość (dochodowość) tych miejsc pracy?
    4. wskaźniki efektywności – ile kosztowało (będzie) stworzenie jednego miejsca pracy? Ile kosztuje wykreowanie miesięcznego dochodu w wysokości 5 000 zł?

Każde działalnie, praca każdej komórki powinna być tak opisana w budżecie, jak i w raporcie rocznym. Każde, nawet łącznie z Urzędem Stanu Cywilnego – mogliśmy wtedy wyłapać, że w jednym urzędzie udzielenie ślubu kosztuje 500 zł, a w innym 5 000…

I chociaż Ustawa o Finansach publicznych z 2012 roku (Dz.U.2013.885 [2014.04.08 zm. Dz.U.2014.379]), obowiązuje do przedstawiania wydatków lub kosztów jednostki sektora finansów publicznych sporządzonego według: zadań, grupujących wydatki według celów działalności państwa, podzadań budżetowych, bazowych i docelowych mierników stopnia realizacji celów, to porządnych analiz ciężko się doszukać. A już na pewno nie są one ani przedmiotem, ani kanwą publicznych dyskusji w mediach, które koncentrują się na pyskówkach „kto komu i jak powiedział”.

Przy całych ogromnych pieniądzach wydawanych na szkolenia dotyczących ewaluacji programów unijnych nie widziałem ani jednej analizy, w której by rzeczywiście ktoś się pokusił o to by porządnie policzyć efektywność jakiegokolwiek programu tworzenia miejsc pracy, choćby zdefiniować podstawowe wskaźniki efektywności i je zmierzyć. Kluczowy problem takich badań, to uwzględnienie efektu tła (że tak sobie pozwolę nazwać „the balast effect”). Polega on na tym, że należy np. przy programie szkoleniowym dla bezrobotnych uwzględnić fakt, że część osób i tak dostała by pracę – nie mogą więc wszystkie przypadki zatrudnienia być traktowane jako rezultat (i sukces projektu).

Inny przykład – w dzisiejszej (25 II 2015) Gazecie Wyborczej wysoki urzędnik chwali się miliardami wydanymi na rozwój Polski wschodniej, że zbudowano laboratoria… A ja znam takie (na dobrej politechnice), które jest wykorzystane w 30%, w zeszłym miesiącu profesor w telewizji opowiadał jak oprowadzano go w tym regionie po laboratoriach – za każdym razem otwierając puste, i zamykając za sobą.

  1. Potrzebne jest wreszcie ustanowienie obyczaju debat nad wszelkim przyjmowanymi ustawami, czy planami poważniejszych projektów. Przydatne tu będzie wykorzystanie dawno już wypracowanych narzędzi heurystycznych pomagających przełamanie ignorancją podszytego zadufania rządzących i ich wiary we własną nieomylność, pokonania „syndromu grupowego myślenia”. Narzędziami tymi są „adwokat diabła” i „narada morderców”.
    O ile instytucja advocatus diaboli jest dość dobrze znana, to „narada morderców” zapewne wymaga objaśnienia. Sprowadza się ona do tego, że grupa ekspertów poszukuje sposobów na to, by dane działanie zniweczyć lub zneutralizować – wychodząc z punktu widzenia kluczowych grup interesów (oczywiście dla znalezienia słabych stron). Te dwie techniki, odpowiednio zastosowane mogłyby uchronić nas od idiotycznych niedziałających ustaw i projektów, i od złudnego poczucia, że coś zostało załatwione – choć nie zostało.
  2. Należy doprowadzić to tworzenia „gabinetów cieni” – jest szansa, że doprowadzi to (wreszcie) do bardziej kompetentnej polityki we wszystkich dziedzinach. Absurdem jest to co wyczyniają wszystkie polskie partie polityczne, że ministrem zostaje ktoś wyciągnięty z trzeciego szeregu, bo akurat jest kolegą prezesa, czy koleżanką pani premier. Szanująca się firma nie zatrudni nawet sekretarki, która nie ma rocznego stażu na podobnym stanowisku. Szacuje, się że aby osiągnąć profesjonalny poziom w jakiejkolwiek dziedzinie, potrzeba zainwestować w naukę co najmniej dziesięć tysięcy godzin. Pora, by polskie partie polityczne zaczęły przygotowywać profesjonalne kadry.
  3. Potrzebujemy, wreszcie, przesunąć środek ciężkości debaty publiczne z „na co wydajemy pieniądze”, na „jak je wydajemy”. Przyznam, że szlag mnie trafiał jak widziałem dumne plakaty „wydaliśmy tyle, to a tyle na rozwój przedsiębiorczości”, gdy wiedziałem, że te pieniądze wydane zostały głupio, a czasem wręcz szkodliwie. Powiedzmy to głośno – to żadna sztuka, i żadna zasługa wydać, czy przekierować wydanie milionów – czy miliardów na to czy tamto. To, co już wymaga pewnego wysiłku intelektualnego (a czasem odwagi politycznej), to podnoszenie efektywności wydatkowania publicznego grosza..

Co można, co trzeba zrobić?

Nie łudźmy się: bez presji społecznej, bez szeroko pojętej edukacji wyborców, bez upowszechniania rozumienia całokształtu spraw zarządzania gospodarką i machiną państwową będziemy na wieki skazani na durnokrację, na wybierania „mniejszego zła”, na wybór między tymi co „tylko” trwonią majątek społeczny, „ustawiają” siebie i kolesiów a tymi, co chcą „wziąć wszystko za mordę” rządzić przy pomocy populizmu i haseł narodowo-socjalistycznych. Niektórzy, nawet bardzo inteligentni ludzie nie widzą w tym wielkiej różnicy: mój dobry kolega, doktor filozofii i człowiek odnoszący sukcesy w biznesie mówi wręcz o „różnicy pomiędzy ludożercami a kanibalami”. Gorzej, że znaczna część niższych klas społecznych, czując się wyalienowana i widząc bałagan w całej machinie państwowej z nadzieją wygląda kogoś, kto „weźmie i zrobi porządek”. I da pięć stów na dziecko.

Niestety, bałagan nieudolnej demokracji, a dokładniej – durnokracji – właśnie taką tęsknotę za „rządami silnej ręki” powoduje.   Alternatywą, która daje szansę mobilizacji większości społeczeństwa, nie jest jednak przekonywanie ludzi, że powinni się „godzić na mniejsze zło”, ale tworzenie realnych mechanizmów kontroli społecznej.

Bez takiej kontroli i presji społecznej rządzący i partyjno-kolesiowska biurokracja może sobie pozwolić na ignorowanie dowolnych sygnałów, i na bezczelne mydlenie oczu „durnemu ludowi”.

Staropolskie przysłowie powiada – „pańskie oko konia tuczy”. Potrzebujemy sprawić, by owo oko – tym razem obywatelskie – było bystre, a głos słyszalny. A konkretnie – potrzebne są działania w dwóch płaszczyznach:

1. Internetowej – przez stworzenie platformy działającej  podobnie jak “Wikipedia”, a zorganizowanej w dwóch liniach – branżowej i terytorialnej. Tworzyły by się więc (na przykład) grupy zajmujące się budownictwem czy przemysłem meblarskim, obok takich, które zajmują się Poznaniem, Mazowszem, Łomżą czy Rzeszowem.

We wszystkich grupach dyskutowalibyśmy o

  • konkretnych barierach blokujących rozwój branży, regionu czy problemach miasta
  • najlepszych rozwiązaniach z całego świata, pokazujących, jak można projektować system ekonomiczno-społeczny w danym obszarze
  • decyzjach rządzących czy projektowanych ustawach

Wszystko to znajdowało by swoje miejsce w mediach społecznościowych,  zwiększając wpływ działań.

2. Realnej, gdzie przez współpracy z uczelniami, organizowalibyśmy spotkania pod hasłem “O lepszą/lepsze <….> ”  – tu była by nazwa wydziału – Weterynarii, Architektury czy Budownictwa, gdzie przedstawiciele przedsiębiorców i managerów przedstawiali by najlepsze rozwiązania z całego świata.

Kluczową sprawą podejścia w tych dyskusjach było by skoncentrowanie się na podnoszeniu efektywności działania całej branży, a nie na domaganiu się większych środków .

Na spotkania, bardziej w postaci słuchaczy niż gwiazd, zapraszalibyśmy również posłów i przedstawicieli ministerstw, by zadać im pytanie “i co zamierzacie z tym zrobić”.
Wykorzystywalibyśmy też media (bezpłatnie – PR) by opowiadać o zidentyfikowanych problemach i proponowanych rozwiązań. Moglibyśmy też okazjonalnie inicjować akcje pisania wniosków do parlamentu i władz.

Takie debaty – tak wirtualne, jak i realizowane w realu – przyczynić się powinny zarówno do pogłębiania naszego rozumienia całej rzeczywistości, jak i upowszechniania tej wiedzy „w masach”.

Aby o przyszłości nie decydował już „durny lud”, ale świadomy wyborca.

Paweł J. Dąbrowski

Print Friendly, PDF & Email
 

17 komentarzy

  1. hazelhard 25.02.2016
  2. PJD 25.02.2016
  3. j.Luk 26.02.2016
  4. hazelhard 26.02.2016
  5. PJD 26.02.2016
  6. hazelhard 26.02.2016
  7. hazelhard 26.02.2016
  8. PJD 26.02.2016
  9. kolarz 26.02.2016
  10. hazelhard 27.02.2016
  11. qubit 27.02.2016
  12. PJD 28.02.2016
  13. qubit 28.02.2016
  14. PJD 29.02.2016
  15. qubit 29.02.2016
  16. PJD 02.03.2016