2018-06-21.
Wszystkie znane mi reformy szkolnictwa wyższego nieodmiennie wywoływały protesty (czasem bardzo gwałtowne protesty), zarówno ze strony studentów, jak i ze strony nauczycieli akademickich. Próba zminimalizowania oporu wymagałaby lat przygotowań i kooperacji partii rządzącej z opozycją. W chwili obecnej taki scenariusz w Polsce jest całkowicie abstrakcyjny.
Jarosław Gowin twierdzi, że jego projekt jest kontynuacją wcześniejszych projektów. Faktycznie o potrzebie zreformowania szkolnictwa wyższego słyszymy co najmniej od dwudziestu lat.
Odnoszę wrażenie, że obawy przed tą reformą są silnie związane z całokształtem działań obozu władzy, więc na czoło wysuwają się lęki, iż reforma przede wszystkim zmierza do ograniczenia autonomii uczelni. Ponieważ niewielu ludzi w jakikolwiek sposób związanych z szkolnictwem wyższym podejrzewa pana Gowina i partię pana Kaczyńskiego o uczciwość, więc merytoryczna dyskusja jest niemal niemożliwa. Jeśli idzie o ministra Gowina, to panuje przekonanie, iż jest to człowiek bardziej dbający o interesy Kościoła niż nauki i faktycznie wszystko wskazuje na to, że troską pana ministra nauki i szkolnictwa wyższego jest szeroki dostęp uczonych w pobożności do państwowych funduszy przeznaczonych na naukę. Ponieważ teologia ma tyle wspólnego z nauką co homeopatia z medycyną, ten zbożny cel każe nam dodatkowo podejrzewać, że intencje pana ministra prawiącego o „konstytucji dla nauki” nie są tak całkiem czyste. W programie radiowym minister przekonywał, że krytycy są w mniejszości, a on jest bolszewikiem, za którym stoją utytułowane masy. Nawet jeśli tak jest (minister nie poinformował, na czym opiera swoje twierdzenie), to przecież minister nauki powinien się domyślać, że większość nie zawsze ma rację i mógłby podjąć heroiczną próbę merytorycznego ustosunkowania się do zarzutów prezentowanych przez krytyków.
Wśród krytyków podobno jest również profesorka nadzwyczajnie nadzwyczajna, pani Krystyna Pawłowicz i chociaż nie jestem wprowadzony w jej uzasadnienie krytyki tej reformy, też uważam, że przyznawanie tytułów naukowych przez uczelnie słabe i bardzo słabe może prowadzić do zalewu takich jak ona profesorów, docentów i doktorów (czego już doświadczamy).
Rzadko się zdarza tak, że jedna strona ma sto procent racji, a druga nie ma jej wcale. Być może warto się spierać o to, czy słabe, prowincjonalne uczelnie muszą koniecznie być nazywane uniwersytetami i czy zmiana ich statusu nie byłaby dla nich, a przede wszystkim dla ich studentów, przysługą. Argument, że utrudnia to możliwości kariery naukowej w małym mieście warto rozważyć ze wszystkich stron i zastanowić się, czy warta skórka za wyprawkę.
Taka dyskusja wiąże się jednak z wyjściowym pytaniem, po co ta reforma i co ma ona osiągnąć? Mógłby ktoś powiedzieć, że uniwersytety mają rozwijać naukę i kształcić naukowców, zaś szkolnictwo wyższe jako całość ma dostarczać fachowców, czyli ludzi, którzy nie tylko posiadają jakieś dyplomy, ale również wiedzą co robią.
Jacek Żakowski chciałby, żeby uczelnie produkowały raczej inteligentów niż fachowców i może nie być w tym swoim pragnieniu odosobniony. Czyli wracamy do pytania jaki jest cel reformy, bo dopiero po jego ustaleniu możemy się spierać, czy ma ona jakiekolwiek znamiona działania skutecznego.
Mam wrażenie, że awantura wokół reformy Gowina nie stała się okazją do dyskusji o tym przed jakimi właściwie wyzwaniami stoi szkolnictwo wyższe w XXI wieku, ani o modelach i ekonomice szkolnictwa wyższego w różnych krajach, ani o kontroli jakości szkolnictwa wyższego, ani o wielu innych sprawach, które zaważyły nie tylko na tym, że nasze uczelnie znajdują się daleko od czołówki peletonu w światowym rankingu uniwersytetów, ani nie dają nam odpowiedzi na pytanie na ile obecny system kształci kadry dla gospodarki opartej na wiedzy.
Cieszy oczywiście, że minister nauki ustępuje pod naporem krytyki z szeregów Prawa i Sprawiedliwości, że projektowane przez niego rady z każdym dniem stają się mniejszym postrachem.
Do 3 lipca, kiedy nasi uczeni przedstawiciele będą nad tą „nową konstytucją dla nauki” głosować, mamy jeszcze trochę czasu, więc kto wie, może zdążymy jeszcze podyskutować o tym, czego właściwie od szkolnictwa wyższego oczekujemy, dlaczego proces boloński nie przyniósł oczekiwanych rezultatów i czy jest szansa na stworzenie ponadpartyjnego zespołu, który mógłby rzeczowo nad problemami reformy szkolnictwa wyższego rozważać.
Są na uczelniach wspaniali naukowcy, którzy nie zawsze sa dobrymi pedagogami, są wspaniali pegadodzy i są pracownicy naukowi, którzy nie powinni się tam znajdować. Są wspaniali studenci, z którymi się cudownie pracuje, są przeciętni i są tacy, którzy przeszkadają innym w nauce. Ci wspaniali są zawsze rzadkością, a zmiana proporcji jest niebywałą sztuką. Na Harwardzie mają problem, jest (zdaniem kierownictwa) za dużo świetnych Azjatów z Korei, Indii, Japonii i trzeba coś zrobić, żeby nie obsadzać nimi zbyt wielu stanowisk na uczelni. Ciekawy problem, wbrew pozorom wcale nie nowy.
Ład akademicki (ten formalny i ten nieformalny) to osobliwa dżungla, w której stada narcyzów podgryzają się wzajemnie, walcząc przy pomocy ładnych podań i gier zespołowych o pieniądze, których przyznawanie w żaden sposób nie może być w pełni obiektywne. A jednak są systemy sprawniej rozwijające naukę i lepiej kształcące studentów niż inne. Jest o czym rozmawiać i warto pamiętać, że rewolucje są kosztowne i mało skuteczne. Być może lepiej podejmować próby częściowych zmian, które pozwalają na złagodzenie najpoważniejszych problemów. To jednak wymaga wyraźnego zdefiniowana gdzie te najpoważniejsze problemy są. Autorskie projekty rewolucji w formie „konstytucji dla nauki” dziwnie przypominają prezydencki projekt konstytucyjnego referendum.
-zniesienie możliwości otrzymania habilitacji za kierowanie międzynarodowym grantem, tzw. prestiżowym – nie wiedziałem, że taka śmieszna możliwość zaistniała, alternatywnie można by się jeszcze zastanowić nad dookreśleniem prestiżów: krajowego, międzynarodowego, prestiżu grantowego etc.
– wliczanie do tzw. dorobku naukowego publikacji rejestrowanych w „międzynarodowych” bazach, ale co się stanie jeżeli założymy pismo o nazwie „Nauka” ze zbyt dużą opłatą subskrypcyjną aby je bazy rejestrowały i opublikujemy w nim (my, polacy) mądry artykuł ? Należy przygotować listę – czy jak dwa kraje to już baza, wtedy zarejestrujemy się w Czechach.
– wprowadzenie rad nadzorczych wyższych uczelni – słuszne, przewodniczącym Rady może zostać z klucza Kanclerz uczelni, jego zakres obowiązków odpowiadałby zakresowi obowiązków Rady, ważnym obowiązkiem Rady powinno być świadczenie doradztwa na rzecz Senatu i zarządzanie finansami uczelni, obowiązkiem Senatu opiniowanie członkostwa w Radzie, obowiązkiem Rektora udział w obydwu.
– cykl kształcenia krótszy niż cykl kształcenia pierwszego stopnia: w ramach większej autonomii nie tylko uczelnie wyższe, ich wydziały także powinny zyskać możliwość podjęcia uchwał o samoograniczeniu się, np. do statusu uczelni/wydziału półwyższego. Szkoły zawodowe to inna poważna sprawa, uczą zawodu.
– wymóg sprawdzenia profesora pod względem potencjalnego uczestnictwa w tzw. organach bezpieczeństwa państwa do roku 1990 – należy koniecznie rozszerzyć o sprawdzanie świadczenia usług na rzecz obcych wywiadów (niekoniecznie do roku 1990) – wystarczy popytać.
– ewaluacja kategorii naukowej przyznawanej uczelniom: zamiast jednostek organizacyjnych uczelni dyscypliny naukowe. Rozsądnie, szczególnie wobec wydziałów interdyscyplinarnych, jednak na jakiej podstawie: publikacjo-pracownika zważonego Hirschem ?
– podział na uczelnie akademickie i zawodowe, słuszny w założeniu trudny w wykonaniu, należałoby wymienić znaczną część kadry
– prawa do nadawania stopni naukowych nie można jednak uzależniać od kategorii naukowej firmy lecz od kategorii naukowej ciał nadających, np. rada wydziału w którym są dyscypliny o różnych kategoriach naukowych powinna zyskać uprawnienia jeżeli średnia ważona rady, po kategoriach i publikacjo-pracownikach, spełnia wymagania graniczne.
– należy wprowadzić uczelniane priorytetowe dyscypliny sportowe, np. wyścigi kajakami.