Jerzy Łukaszewski: Krajobraz po bitwie8 min czytania

Hitler452015-12-04.

Jak można się było domyślić, bitwa o Trybunał Konstytucyjny nie zmieniła niczego. Ujawniła istniejący od dawna podział społeczeństwa, który objawił swe oblicze pod postacią nielicznych grupek obywateli demonstrujących przed jego siedzibą według z góry przewidywalnego scenariusza. Jeśli miało to na kimś zrobić wrażenie, to tym kimś na pewno nie była to nasza ukochana władza, która prowadząc Polskę według jedynie słusznej idei i wyposażona we wszystkie możliwe atrybuty nie przelęknie się byle pokrzykiwania. To zresztą oczywiste, ona sama kiedyś nie takie rzeczy urządzała na ulicach. Z podobnym rezultatem.

Relacje z demonstracji – też przewidywalne – nieukrywana pogarda z obu stron wobec inaczej myślących, prześciganie się w wymyślaniu epitetów pod adresem strony przeciwnej, co na przyszłość zapowiada jedynie utrwalenie się istniejącego pęknięcia, które wylezie na wierzch przy pierwszej lepszej okazji.

Szczerze mówiąc, dziwi mnie to szczególnie ze strony tej „światlejszej” części, a przynajmniej tej, która się za światlejszą uważa, bo logika podpowiada, że niezależnie od perturbacji parlamentarnych przyszła władza, jakakolwiek by była, rządzić będzie musiała przy pomocy siły. Innego wyjścia nie ma. Cały proces zachodzący w polskim społeczeństwie prowadzi właśnie w tym kierunku.

Prof. Czapiński już jakiś czas temu zauważył rosnące w naszym kraju przyzwolenie dla rządów autorytarnych. Skąd się ono wzięło? Z niczego?

Oczywiście, jak to u nas bywa, zawsze będziemy za to obwiniać stronę przeciwną. Po swojej stronie wolimy dostrzegać jedno wielkie pasmo osiągnięć, które sprawiają, że bilans polityczno gospodarczy mamy zawsze dodatni. Nawet jeśli ujemny. No tak, bo jeśli lansujemy linię pokazującą  Polskę w ruinie, to im więcej tej ruiny znajdziemy, tym bardziej nasz bilans dodatnieje.

Polska zaś jest krajem tak bogatym w przeżycia wzrokowo mentalne, że każdy znajdzie w niej to czego szuka.

Nie po raz pierwszy zresztą w naszej historii. Kiedy po I wojnie powstała wreszcie wyśniona, wymarzona wolna Polska – pierwsze co Polacy zrobili, to pokłócili się na amen. Komuś coś to przypomina? Inwektywy jakich pełna była ówczesna prasa pod adresem politycznych przeciwników wciąż stanowią niedościgniony wzorzec „dyskusji politycznej” dla naszych walczących stron, które mocno jeszcze zatrącają amatorszczyzną w porównaniu z antenatami.

Nie przypominam sobie, by epitety pod adresem np. grupki modlących się przed siedzibą TK (swoją drogą interesujące zjawisko samo w sobie) szybowały jakoś wysoko. Nie, płaskie, małe i bez polotu. Parę nawet trafiło na SO, na dodatek  – kompletne „odrzuty z eksportu”.

Jak to porównać z przedwojennym wysiłkiem intelektualnym starającym się przekonać Polaków, że nie ma większego złodzieja, niż Piłsudski – niemiecki szpieg, którego wypuszczono z więzienia tylko po to, by wykończył rodzącą się właśnie Ojczyznę. Taki drugi Lenin. I to jeszcze nie wszystko co „szło” w ówczesnej prasie.

Strona przeciwna odwrotnie – pod niebo wynosiła zasługi marszałka, nie do końca wiadomo jakie, bo stojąc na gruncie twardych faktów trudno je jakoś odszukać, chyba że za takowe uzna się walkę po stronie zaborcy, co potem było przedmiotem licznych sporów w czasie konferencji wersalskiej i Dmowski nabiedził się tłumacząc pokrętnie, czyli po naszemu, jak to wódz rozbijał od środka siłę wroga.

Coś wam to przypomina? A mnie owszem, ostatnio pana posła Piotrowicza, PRL-owskiego prokuratora ścigającego w stanie wojennym kolporterów bibuły, który dokładnie według tego starego scenariusza tłumaczy swoją obecność w szeregach komunistycznych władz. I oczekuje kolejnego orderu, tym razem od wolnej Polski. Mało tego – założę się, że go dostanie.

Piłsudski mógł, a Piotrowicz nie? Dlaczemu?

Wychowani na „Konradzie Wallenrodzie” rodacy, sami nieraz mający za uszami, chętnie korzystają i pozwalają korzystać innym z możliwości, jaką dał narodowi romantyczny wieszcz.

A kapitan Kloss? Nieformalny bohater narodowy kształtujący dusze młodego pokolenia za moich czasów – to pies? Jak on tych Niemców od środka, boszsz…

Nie ma się więc co dziwić, że wierzy się Kaczyńskiemu, wierzy się Piotrowiczowi, sędzia skazujący niegdyś p. Komorowskiego cieszył się większym uznaniem społecznym, niż jego eks-podsądny, a taki np. były minister Jasiński w ogóle na nikim nie robił niekorzystnego wrażenia, nawet na politycznych przeciwnikach.

A kim był wysławiany Piłsudski, człowiek, którego portret znalazłem kiedyś nawet w jednym z warszawskich kościołów (bez wyjaśnienia, że to odstępca, kalwin i rozwodnik)? Demokrata? Mało jest satyryków, którzy określiliby go w ten sposób.

A to on przecież jest idolem obecnego führerka, o czym wiadomo było od dawna i on sam tego nie ukrywał. Jeśli więc ktoś taki zdobywa rzesze wyznawców, to co to oznacza? Tylko to, że wartość demokracji nie jest bezwzględna, obiektywna, a zależy od kontekstu kulturowego, historycznego, a mówiąc zwyczajnym językiem – od ludzkich potrzeb, od tego czego chce społeczeństwo, niezależnie czy komuś się to podoba czy nie. Lekceważenie tej prawdy przyniosło wiele bólu i cierpień w krajach nawiedzanych przez notorycznych wprowadzaczy demokracji na terenach obfitujących w zasoby naturalne, leżało u podstaw źle rozumianej poprawności politycznej i przyniosło w sumie więcej konfliktów, niż jakiekolwiek inne przyczyny.

Czy można wprowadzić demokrację wbrew społeczeństwu? Można – siłą. Ale czy to wciąż będzie demokracja? Na pewno? I w imię czego?

Nie oszukujmy więc nikogo twierdząc, że robimy to dla czyjegoś dobra. Robimy to bo NAM to odpowiada.

A jeśli tak to czym w gruncie rzeczy różnimy się od starszych pań modlących się do Jarosława i błagających go by „zbawił Polskę”? One też chcą Polski swoich wyobrażeń, niczego innego.

Ktoś ma receptę na dobro uniwersalne? Bzdura. Nie po to pokolenia filozofów poddawały w wątpliwość każdą prawdę, by teraz nie znalazł człowiek jakiegoś teoretycznego podkładu pod swoje potrzeby.

A spierać się o wyższość jednych nad drugimi? Za pomocą jakich argumentów? Przecież my w Polsce rozmawiamy już kilkoma językami tak od siebie odmiennymi, że nawet nie wysilamy się, by zrozumieć drugiego.

Skąd się bierze to przyzwolenie na „branie za mordę”, które w coraz szybszym tempie, nie biorąc na dodatek żadnej za to odpowiedzialności (jak to urodzony tchórz) serwuje nam pokraczny „wzorzec polskości”?

Przykro to mówić, ale też z ludzkiej potrzeby. Z potrzeby pewności i spokoju.

Dyktatura, cokolwiek by o niej powiedzieć, to spokój dla tzw. szarego obywatela.

Wolność, wolność słowa? A co to jest?

Wolność to odpowiedzialność. Za siebie, za innych. My zdążyliśmy tylko przećwiczyć wolność inwektyw wzajemnych, niewiele więcej. I do niczego innego ta wolność nie jest potrzebna sporemu procentowi naszego społeczeństwa.

Wolność to nie tylko swoboda działania, to odpowiedzialność za jego wyniki. Komu potrzebna wolność przy nieumiejętności działania? Jeśli sam nie potrafię zapewnić sobie podstaw bytu, to muszę mieć kogoś kto to dla mnie zrobi. Oczywiście – nie za darmo.

Jeśli ktoś zapewnia mi bezpieczeństwo, też nie zrobi tego z dobroci serca, choć teoretycznie jest to z góry opłacany jeden z podstawowych obowiązków państwa.

Jeśli w tzw. starych demokracjach słyszę dziś propozycje dyskusji o ograniczeniu praw obywatelskich za cenę zwiększenia bezpieczeństwa, to znaczy, że nie jest to tylko polski problem.

Mała dygresja: swego czasu Cosa Nostra dziwiła się jednemu ze swoich szefów, który wdał się w „romans” z Mussolinim. Dziwiła się, bo mafia z zasady nie lubiła dyktatur. Jak na jej metody działania, dyktatura bywa zbyt skuteczna. Tylko w państwie demokratycznym mafia czuje się jak ryba w wodzie.

A szary człowiek chciałby być bezpieczny, nie bać się żyć, chciałby spokojnie egzystować w sposób jaki JEMU jest potrzebny, nie wąskiej grupie elit przerzucającej się szczytnymi hasłami, które dla wielkiej liczby rodaków nic nie znaczą.

I zawsze poprze dyktatora, szczególnie jeśli ten pognębi tak nielubianych przez lud tych, którym się w życiu powiodło.

Zdelegalizować podłość, zawiść, szujowatość, czyli wańkowiczowski kundlizm? Jak?

Jeśli więc dziś w obliczu tego co się dzieje (zaczyna dziać, bo to dopiero początek) pada pytanie co robić, to moim zdaniem jedna z ważniejszych odpowiedzi brzmi – rozmawiać. Rozmawiać ze sobą, bez poczucia wyższości, bez złych emocji, bez traktowania kogoś o innych poglądach jako wroga.

Tłumaczyć swoje sąsiadom, krewnym i znajomym, panience na spacerze, pani w kiosku, dziadkowi przy wigilijnym stole. Życzliwie, z miłym uśmiechem tak, by zobaczył w nas wreszcie człowieka, a nie przeciwnika politycznego.

Nie ma innej drogi. Wszystko inne jest chwilowe i nie zapewnia trwałości wartościom, o które ponoć gotowiśmy walczyć.

Dlaczego? Już kiedyś mówiłem: bo sytuacja jest inna, niż w PRL-u. Dziś nie będziemy się bić z Kaczyńskim. Nie on jest groźny. Dziś będzie wojna ze  współobywatelami, którzy według wyznawanych przez nas zasad mają prawo do swoich poglądów i swojego stylu życia.

A takiej wojny wygrać się nie da.

Jerzy Łukaszewski

Print Friendly, PDF & Email
 

17 komentarzy

  1. Brentano 04.12.2015
  2. Federpusz 04.12.2015
  3. Brentano 04.12.2015
  4. spycimir mendoza 04.12.2015
  5. Stary outsider 04.12.2015
  6. narciarz2 04.12.2015
  7. A. Goryński 04.12.2015
  8. narciarz2 05.12.2015
  9. narciarz2 05.12.2015
  10. j.Luk 05.12.2015
  11. Konteksty 05.12.2015
  12. Konteksty 05.12.2015
  13. A. Goryński 05.12.2015
  14. narciarz2 06.12.2015
    • BM 06.12.2015
  15. Konteksty 06.12.2015
  16. slawek 07.12.2015