Leszek Szaruga: Debata o polskości10 min czytania

szar1403072016-01-16.

Profesor Wojciech Burszta w wywiadzie na łamach „Gazety Wyborczej” (nr 263/2015), zatytułowanym „Polacy, wolni ptacy” – odpowiadając na pytanie o to, czy i jak możliwe jest przezwyciężenie konserwatywnych postaw Polaków, powiada:

„Widzę, że musimy solidnie przepracować to wszystko, co obecnie się dzieje: katokonserwatywną politykę historyczną i ten niebywały powrót konserwatywnego, mitologicznego, a nawet spiskowego myślenia. Narastającej ksenofobii. Co z tym zrobić? Przejść ten czas. Tak jak przeżyliśmy II Rzeczpospolitą. Przepracować nacjonalizm historycznie, politycznie. Głęboko liczę na środowisko akademickie, intelektualne, że debata o polskości, polskim narodzie, charakterze, tożsamości się naprawdę rozpocznie w sytuacji, kiedy nie będzie już można mówić, że któraś ze stron nie jest dopuszczona do głosu. A tak było do tej pory. Środowiska narodowe, katolickie – twierdziły, że są zmuszone działać w podziemiu. Absurd oczywiście, ale taką atmosferę wytwarzali, a co gorsza – wielu w nią uwierzyło. (…) To spór o wartości w życiu społecznym. Na ile mamy pozostać społeczeństwem konserwatywnym, a na ile progresywnym. To spór nowoczesności z tradycjonalizmem, nie ma większych sporów niż ten, na ile można gospodarkę reformować, a społeczeństwo pozostanie tradycjonalistyczne, konserwatywne. (…) Cofamy się na tej drodze, którą powolutku podążaliśmy od 1989 r. Obawiam się straconych wielu lat na drodze ku społeczeństwu tolerancyjnemu, demokracji liberalnej. Dzisiaj „tolerancja” jest właściwie przeklętym słowem, oznacza zgodę, aprobatę czegoś gorszego, złego. Albo nikt się tym słowem nie posługuje, ale używa go w sensie pejoratywnym. To coś niebywałego, że myśmy jeszcze nie zaczęli dyskusji, co to znaczy postawa tolerancyjna, a ona już została zanegowana. I boję się, że będzie negowana coraz mocniej. Zresztą proszę pamiętać, że w ostatniej dekadzie świat i Europa skręciły na prawo. Wszędzie konserwatyzm jest zauważalny, w kwestiach społecznych, tolerancji, otwartości. W latach 80. debaty wokół wielokulturowości tchnęły optymizmem, słynny niemiecki filozof Jurgen Habermas mówił nawet o Stanach Zjednoczonych Europy, że Europa będzie taką kartą dań, każdy naród coś wniesie. W ramach narodów będą mniejszości, każda z nich też coś do tego wizerunku doda. Wtedy się wydawało, że będziemy żyli w zupełnie innych czasach. A mamy powrót do plemienności. I to bardzo silnie narodowo podbudowywanej, wrogiej wobec innych”.

Te słowa wypowiedziane zostały w okresie, gdy w Polsce trwa spór o to czy przyjmować, czy nie przyjmować uchodźców, których fala napiera na Europę. Coraz silniejsze i donioślejsze stają się głosy sprzeciwu, podnoszące takie kwestie jak zagrożenie islamskim terroryzmem i wydaniem na próbę narodowych tożsamości społeczeństw europejskich, co w sposób widoczny, nie tylko na forach internetowych, ale i w prasie podnosi poziom lęku i skutkuje coraz bardziej skondensowaną mową nienawiści wobec obcych. W chwili kiedy to piszę owo natężenie wzmożone zostało przez zamachy terrorystyczne w Paryżu i można mieć pewność, że będzie się dalej nasilać. W tym kontekście podjęcie proponowanej przez profesora Bursztę debaty staje się tyleż konieczne, co mało prawdopodobne.

Pisze o tym w zamieszczonym w „Odrze” (nr 11/2015) artykule „Nowa twarz Polski” Mariusz Urbanek. Wspominając, iż manifestowany już wcześniej przez młodych wyborców zwrot prawicowy utrzymał się w wyborach prezydenckich i parlamentarnych podkreśla:

„Tymczasem młodzi, którzy w ciągu ostatnich ośmiu lat uzyskali prawa wyborcze, wcale nie chcieli dopasować się do politologicznych koncepcji i nie odwrócili się od partii prawicy, wręcz przeciwnie. Nie chcieli uwierzyć na słowo, że wolna Polska stanowi jakąś szczególną wartość, bo dla nich Polska wolna była zawsze”. Do tego „doszły wydarzenia światowe, napływające do Europy setki tysięcy uchodźców, obcych kulturowo, cywilizacyjnie, i wyznających ekspansywną religię, którą łatwo straszyć i której  łatwo się przestraszyć, zwłaszcza patrząc na coraz bardziej słabnące chrześcijaństwo. Lęk przed islamizacją bez trudu można było zmienić w niechęć, a później w agresję wymierzoną w obcych, połączoną z całkowitym odrzuceniem argumentów za przyjęciem uchodźców. Przywódcy Prawa i Sprawiedliwości otrzymali prezent, o jakim mogli tylko marzyć. Nie trzeba było szukać wroga ani budować poczucia zagrożenia dla Polski, w której obronie można by stanąć. To zagrożenie było już nie tylko u granic Europy, ale wręcz w Europie, która zamierzała narazić nas na śmiertelne niebezpieczeństwo, zmuszając do przyjęcia niechcianych uchodźców. (…) Wizja uchodźców, których miałaby przyjąć Polska, nagle urosła do wymiaru najazdu Mongołów na Polskę, inwazji hord niewiernych zagrażających chrześcijaństwu, któremu musimy się przeciwstawić, by nie zniknąć z powierzchni Ziemi. A skoro nadchodzi apokalipsa, trzeba zewrzeć szeregi, policzyć siły, przyciągnąć na mury działa i wzmocnić szańce. Brzmi zabawnie? Być może, ale okazało się, że taka retoryka ma w Polsce bardzo wielu wyznawców, a Jarosław Kaczyński, który zdecydował się przekroczyć granicę ksenofobii, za którą zaczyna się rasizm, stał się nowym wcieleniem króla Jana III Sobieskiego i księdza Augusta Kordeckiego razem wziętych. W dodatku nie tyko jako obrońca narodu i chrześcijaństwa, ale także – czego pewnie nikt się nie spodziewał – prawa kobiet do noszenia krótkich spódniczek, których ani chybi zakażą islamiści. Ale to nie wyłącznie prezes Prawa i Sprawiedliwości odpowiada za falę niechęci do uchodźców, wywołaną rzekomą groźbą zalania przez nich Polski. On tylko uwolnił od kompromitującego piętna poglądy, które dotąd nie pojawiały się w publicznej debacie. Otworzył im szerzej drzwi, obniżył znaczenie słów to nie wypada”, „tak nie wolno”, „to niegodne”, ale nie był pierwszy”.

To wszystko ma, rzecz jasna, głębokie korzenie historyczne, jak choćby wyprawy krzyżowe do Ziemi Świętej i ówczesna walkę z „niewiernymi”, ale i odniesienia współczesne, w których idea zwalczania „niewiernych” przez odwołujące się do islamu organizacje terrorystyczne Bliskiego Wschodu. Należy pamiętać o tym, że sąsiedztwo islamu miało olbrzymi wpływ na kształtowanie się wspólnoty wczesnośredniowiecznej Europy chrześcijańskiej. Dziś Unia Europejska, będąca celem ataków ludzi określanych mianem islamistów, a odwołująca się do zasad liberalnego, świeckiego państwa prawa stanowi właśnie ze względu na ową świeckość cel ataków wszelkich fundamentalizmów religijnych, islamskiego terroryzmu zaś w szczególności. Dystansujące się – z wielu powodów – wobec realnej świeckości państwa środowiska katolickie w Polsce sprzeciwiają się napływowi „obcych” argumentując, że ich osiedlenie się u nas może zagrozić narodowej tożsamości, za której fundament uznają katolicyzm, zaś zagrożenie „islamizacją” traktują jako realne niebezpieczeństwo, co – że pozwolę sobie na żart – może świadczyć o poczuciu słabości ich religijnych przekonań.

Ale właściwie nie ma z czego żartować. Przynależność Polski do NATO oraz UE jest wystarczającym powodem do tego, by kraj stał się jednym z celów ataków terrorystycznych. Dyskutuje się na ten temat od dawna, gdyż niebezpieczeństwo jest realne, zaś jego skala niemożliwa do określenia.

Jeszcze przed zamachami w Paryżu na łamach tygodnika „Do Rzeczy” (nr 45/2015) ukazał się wywiad z szefem Centrum Antyterrorystycznego ABW, pułkownikiem Wojciechem Wybranowskim zatytułowany „20 Polaków ma związki z Państwem Islamskim”, z którego można się dowiedzieć, że w 2003 roku w Polsce uniemożliwiono dokonanie poważnej zbrodni terrorystycznej:

„W okresie poprzedzającym święta Bożego Narodzenia 2003 r. mieliśmy informacje wyprzedzające o możliwym zagrożeniu terrorystycznym. Jedna z opcji było zagrożenie dla ośrodków kultu religijnego. Podjęto wiele działań o charakterze prewencyjnym, m.in. z udziałem dużej liczby funkcjonariuszy policji. W tym czasie podjęte czynności przez ABW nie pozwoliły na jakiekolwiek działania grupie cudzoziemców przebywających w naszym kraju, a podejrzanych o zamiary przestępcze powiązane z wcześniejszymi informacjami”. W dalszym ciągu rozmowy czytamy: „Mamy zidentyfikowanych około 20 osób związanych z obecnym konfliktem w Syrii i Iraku. Nie oznacza to, że walczą. Część z nich posiada podwójne obywatelstwo: polskie i innego kraju. Część to osoby, które mają status pobytowy w Polsce. Ten temat rozpoznajemy na bieżąco. Trzeba przy okazji wspomnieć, że w areszcie siedzą osoby pochodzące z Kaukazu, które stanowiły siatkę wsparcia logistycznego dla Państwa Islamskiego, zbierającą środki finansowe na rzecz jego funkcjonowania”.

Pytany o zagrożenia związane z przyjmowaniem w Polsce uchodźców, odpowiada Wybronowski:

„Stan zagrożenia zamachem terrorystycznym zrealizowanym przez islamistów jest na szczęście w Polsce relatywnie niski. Wynika to także z tego, że środowisko, o który mowa, jest obecnie małe. Ewentualnym wykonawcom może być trudno pozyskać kontakty, zapewnić sobie zaplecze logistyczne. Co do sprawy uchodźców – cały proces ich przybycia w praktyce odbywa się poza terenem RP. Weryfikacja ich tożsamości będzie prowadzona przez Straż z Graniczną i Urząd ds. Cudzoziemców. To te instytucje będą weryfikować w pierwszym rzucie ich tożsamość. Dopiero później my będziemy to sprawdzać. Nie bagatelizuję problemu. Nie ma dzisiaj na świecie kraju, który byłby całkowicie wolny od terroryzmu, a Polska podlega takim samym globalnym zagrożeniom jak inne kraje”. Wywiad kończy tak idiotyczne pytanie dziennikarza, że aż strach je cytować: „Gdyby był pan terrorystą, gdzie by pan uderzył?”.

Ale pułkownik czujnie odmawia na nie odpowiedzi.

W tym samym numerze „Do Rzeczy” pojawił się związany z tym tematem, a zabawny w swej wymowie felieton Krzysztofa Rybińskiego „Mądra polityka imigracyjna”. Zważając na fakt, że prognozy demograficzne zapowiadają zmniejszenie się ludności Polski w roku 2100 do 16 milionów, postuluje autor podjęcie polityki imigracyjnej zakładając, że

„Polska będzie dalej się bogacić”,

a zatem

„z roku na rok będziemy się stawali popularniejszym celem migrantów, zwłaszcza jeżeli kraje Europy Zachodniej zamkną granice i ograniczą zasiłki”.

I recepta na ową „mądrą politykę”:

„Polityka edukacyjna stała się kluczową częścią polityki imigracyjnej. W tym celu trzeba powołać specjalną komisję składającą się z przedstawicieli ministerstw: Szkolnictwa Wyższego i Nauki, Spraw Zagranicznych oraz Gospodarki. Polskie ambasady w krajach, z których będą pochodzić imigranci, powinny stać się centrami kształcenia. Trzeba opracować kursy w formule e-learningu i egzaminy, które będą administrowane przez polskie ambasady. Polska potrzebuje imigrantów, ale musi zmienić politykę imigracyjną, aby uniknąć problemów, z którymi boryka się Europa Zachodnia”.

Przyznam, że ten koncept uważam za genialny w swojej prostocie, trzeba wszakże dokonać, jeśli mamy się oprzeć procesowi „islamizacji” Polski, przynajmniej wstępnej selekcji kandydatów, a zatem w żadnym wypadku nie mogą to być wyznawcy Proroka, należy też zakazać małżeństw między imigrantami – jedynie małżeństwa mieszane z czystymi etnicznie Polakami, gdyż inaczej te nieszczęsne 16 milionów rozpłynie się w morzu przybyszów, a wszak celem nadrzędnym jest ochrona substancji polskości, cokolwiek miałoby to znaczyć. Tyle, że to żarty, w dodatku niesmaczne.

Leszek Szaruga

Rosyjska wersja artykułu  ukazała się w „Nowoj Polszy” nr. 12/2015

Print Friendly, PDF & Email