Marian Marzyński: Na wyżerkę3 min czytania

marzynski 32015-07-07.

Pierwszy sekretarz Gomułka w swoich przemówieniach używał przenośni: krawiec kraje jak mu materii staje (chodziło o socjalistyczną ekonomię), a z próżnego i Salamon nie naleje (chodziło o króla Salomona), lubił też dziwnie akcentować słowa: wzrosła pro-dukcja se-rów to-pionych, w tym tyl-życki osiem procent…

Któregoś dnia roku 1967, po kolacji w domku fińskim, Daneczek, Broneczka, Grażyna i ja oglądaliśmy telewizję, a w niej Gomułkę, który mówił, że po wygranej przez Izrael wojnie z Egiptem pojawiła się w Polsce piąta kolumna imperialistycznego syjonizmu, i że obywatele polscy pochodzenia żydowskiego powinni się samookreślić: albo deklarować swoją lojalność wobec Polski Ludowej, albo jeśli nie czują się tu dobrze – kraj mogą opuścić. Klasie robotniczej wkładano w ręce transparenty, których treści nie rozumiała: Syjoniści do Syjamu!

Moj ojczym Daneczek przeżył wojnę w niemieckim obozie dla oficerów, Grażyna spędziła okupację w radomskiej wsi, gdzie tatuś Fred za swoje usługi miernicze dla rolników płacony był świeżym masełkiem i jajeczkami, ale matce i mnie przypomniało się warszawskie getto.

Pierwszy wyjechał nasz przyjaciel i mój szef w radiu i telewizji, Andrzej Kamiński, żydowsko-szwajcarski komunista, który 15 lat wcześniej wyemigrował do Polski, żeby budować tu socjalizm. W 1967 roku, przed zebraniem, na którym miano go wyrzucać z partii za syjonizm, zadzwonił do sekretarza Podstawowej Organizacji Partyjnej: – Tu mówi Byk, zawiadamiam, że corrida odbędzie beze mnie. Potem dowiedzieliśmy, że na stacji granicznej w Zebrzydowicach, w drodze do Izraela, celnik wkładał mu rękę do tyłka, szukając brylantów. Nie wiem, czy wtedy używano już plastikowych rękawiczek.

Andrzej obraził się na nas, że nie podążyliśmy za najbliższym przyjacielem. Grażyna uważała, że powinniśmy zwiewać gdzie pieprz rośnie: – Nie Marzyński, a Marzyciel powinieneś się nazywać, pojęcia nie masz o polskim antysemityzmie, a ja pamiętam co się mówiło o Żydach w okolicy ulicy Władysława IV, w Gdyni, jak się nie ruszymy, kochany Marysiu. to zgniotą cię tu jak muchę palcem na ścianie.

Intrygował mnie pomysł emigracji, ale podniecało również to, że wśród otaczających mnie szeptów – Żyd, wciąż czułem się w Polsce dobrze.  Jako test postanowiliśmy z Grażyną chodzić na przyjęcia dyplomatyczne do zachodnich ambasad, zaprzyjaźniliśmy się z Simonsami, Tom był wtedy radcą, po latach wrócił jako ambasador amerykański. W ambasadzie francuskiej do kelnera, o którym wiedziało się, że pracuje dla SB, mówiło się „panie kapitanie”.  U innego dyplomaty w domu, przed rozpoczęciem rozmowy, gospodarz wsadzał telefon pod poduszkę, po czym na niej siadał.

Glos w słuchawce nazajutrz po przyjęciu: -Tu mówi major taki a taki z komendy stołecznej MO, chciałbym pana redaktora zapytać, o czym mówiło się wczoraj u Kanadyjczyków.  – O dupie Maryni, odpowiedziałem, widzę, że nigdy nie był pan na przyjęciu dyplomatycznym i nie wie pan jak jest tam nudno, chodzi się tam tylko na wyżerkę.

Marian Marzyński

 

 

 

2 komentarze

  1. A. Goryński 08.07.2015
  2. otoosh 08.07.2015