natan gurfinkiel: jak w starym kinie – „wieczorek zapoznawczy”7 min czytania

natan sepia2014-10-04.

na moim roku było ponad 150 osób, życie koncentrowało się więc w grupach studenckich. każda z sześciu grup miała swoje koło ZMP z przewodniczącym na czele.  miała też starostę. w mojej grupie, do której należeli również hania krall  i jerzy urban, starostą był staszek janicki –  późniejszy prezenter bardzo popularnego programu telewizyjnego „w starym kinie”.  do organizacji – choć członkostwo w niej było mniej lub bardziej dobrowolne – należało się pogłównie, bo niezorganizowani nie mieli szans by dostać się na nasz wydział. dopiero po roku, odkąd rozpocząłem  studia   pojawił się na wydziale jeden jedyny nieuzetempowiony student. pewnego dnia zobaczyłem go w lustrze, bo tym studentem byłem ja.  na walnym zebraniu studentów całego roku organizacja dokonała odważnego oczyszczenia swych szeregów i prócz innych ciężkich wykroczeń przypomniano mi, że jeszcze u zarania studiów popadłem  w subiektywizm i burżuazyjny obiektywizm, nie licząc poważnych przypadków nieuzasadnionej wesołości. póki co, jednak nic nie zapowiadało mających nastąpić wydarzeń.

któregoś dnia maryla – przewodnicząca  koła ZMP, którym później mnie łamano,  poprosiła kolegów o nieopuszczanie sali wykładowej po zajęciach.

– proszę koleżanek i kolegów – powiedziała – minęły już ponad trzy miesiące od rozpoczęcia studiów, a my nadal uprawiamy wybujały indywidualizm i nie tworzymy zgranego zespołu. dlatego zarząd koła postanowił zorganizować wieczorek zapoznawczy, ażebyśmy mogli bardziej zaprzyjaźnić się nawzajem, zżyć się ze sobą i stworzyć przesłanki do zawiązania prawdziwego socjalistycznego kolektywu. wieczorek odbędzie się w piątek o godzinie dziewiętnastej w  domu prasy, w sali, która została nam udostępniona.

zjawiłem się tam ze sporym opóźnieniem i poczułem na sobie groźnie łypnięcie maryli. wtargnąłem bowiem w trakcie chóralnego popisu śpiewaczego na 29 głosów. jak powiedziała koleżanka przewodnicząca,  nic tak nie spaja kolektywu jak wspólny śpiew, a też obowiązkiem członków organizacji jest poznawanie nowych zdobyczy repertuarowych.w oczekiwaniu na tańce grupa ćwiczyła więc nastręczającą pewne problemy wykonawcze pieśń, napisaną na powitanie bratniej młodzieży leninowskiego komsomołu na mającym się odbyć ogólnopolskim zlocie młodych przodowników pracy i nauki.

– dalej, głośniej, weselej! – pokrzykiwała  koleżanka przewodnicząca i cała śpiewająca sala w liczbie dwudziestu dziewięciu krtani, niemiłosiernie fałszując i gubiąc rytm, wyśpiewywała tekst, który – choć nie wyróżniał się szczególnymi walorami poetyckimi – spełniał wszelkie wymogi ideologicznej słuszności. szczególnie refren naładowany był po brzegi polsko-radziecką przyjaźnią i ze wszystkich  gardzieli  unosiły się pod sufit słowa:

„Z coraz się większą się splata miłością
Kraju Rad młodość z Polski młodością” 

gdy zjawiłem się na sali, maryla (marilyn – jakeśmy  ją nazywali) dała znak ręką i hymn na cześć niezłomnego braterstwa zawisł ciężko w powietrzu, by zrobić miejsce dla pryncypialnego napiętnowania mojej niepunktualności. nawykły od dziecka do gry w szachy, przewidziałem  jednak to posunięcie i błyskawicznie wytrąciłem z rąk koleżanki przewodniczącej ideologiczny pistolet.

– moi drodzy – oznajmiłem, wskazując na stojącą obok mnie  dorodną dziewoję z jaskrawo wymalowanymi paznokciami i grubą warstwą tynku na twarzy – w ramach zacieśniania kontaktów z młodzieżą robotniczą przyprowadziłem koleżankę wandę z zakładów im. róży luksemburg.

moje wejście sprawiło, że pieśń o wciąż zacieśniającym się braterstwie nigdy nie została do końca przećwiczona. z pospiesznie uruchomionego reproduktora dźwięków jęło dobywać się coś w rodzaju muzyki, która – mimo że rozpoznanie melodii związane było ze sporym wysiłkiem – jako tako umożliwiała wykonywanie tanecznych figur na parkiecie. techniczna niedoskonałość wyrobu dzierżoniowskiej diory, sprzężonego z produktem warszawskiego kasprzaka miała nawet pewne zalety. tylko bowiem w ciasnym uścisku z parkietowym partnerem można było zapomnieć o rzężącym i charczącym dźwięku, imitującym muzykę.

wanda została niemal natychmiast królową wieczoru. w przeciwieństwie do zasznurowanych i pełnych onieśmielenia koleżanek z grupy, wtulała się kusząco w partnerów, odurzała ich intensywnymi perfumami, masowała torsy swym prowokacyjnie sterczącym biustem, muskała krótkimi pocałunkami. poinstruowana przedtem, ze szczególną ostentacją uwodziła zbyszka – wysokiego, śniadego chłopca o inteligentnym wyrazie twarzy i sylwetce sportowca. był on, o czym wiedzieli wszyscy w grupie przedmiotem westchnień  marylin. gdy wanda za którymś obrotem znalazła się na parkiecie tuż obok marilyn, tańczącej z obojętnym jej partnerem, płyta wydała ostatni zgrzyt. cisza na sali ugodziła koleżankę przewodniczącą w prosto w serce, bo stojąca tuż obok wanda najpierw obrzuciła wpatrzoną w nią marylę szyderczym spojrzeniem, a potem, spojrzała zbyszkowi głęboko w oczy. dziękuję – szepnęła omdlewającym głosem – dziękuję, jesteś cudownym tancerzem! po czym, opierając się o niego całym ciałem, pocałowała go w usta. dopiero po długiej chwili i z wyraźnym ociąganiem się, uwolniła zbyszka z uścisku. maryla sztywna i blada zarządziła przerwę w tańcach i pary mogły ustawić się kolejce do bufetu, który serwował pamiętające poprzedni dzień pączki po kosztach zakupu. popijano nalewanym do musztardówek eliksirem pod nazwą „mandarynka – napój orzeźwiający na sokach chińskich”. ten w założeniu chłodzący bezalkoholowy napitek mało kiedy kogoś ochłodził (chyba że zostałby przyniesiony  z balkonu w mroźny zimowy dzień). ledwośmy się posilili  jak znów  zachrobotało w głośnikach, ale muzyka urwała się po kilku taktach. człapaliśmy po sali jakieś dwadzieścia minut, nim ponownie rozległ się chrobot i z głośników dobył się rozdrażniony damski głos:  – może mi wreszcie oddasz te majtki!

w czasie przymusowej przerwy, kiedy patrzyłem na etykietkę orzeźwiającego napoju  miałem sposobność  opowiedzieć staszkowi jak to w warszawie zaroiło się od chińczyków: wiesz, kiedyś spacerowali po MDM-ie dwaj faceci. szli w całkowitym milczeniu i może nikt nie zorientowałby się, że to chińczycy, bo przecież można zapaść na lekką żółtaczkę, ale w pewnym momencie jeden odezwał się do drugiego – słuchajcie, rabinowicz…

– chińczycy chińczykami – odezwał się staszek – ale twój pomysł z młodą reprezentantką klasy robotniczej jest cukierrafinada kostkaprasowana. przyznaj się, że był to prezent dla marilyn. skąd w ogóle wytrzasnąłeś ten cud natury?
– będziesz się śmiał, panienka jest profesjonalna i operuje przed „polonią”. wynająłem ją na dzisiejszy wieczór, kompensując, rzecz jasna, kilkugodzinny uszczerbek w dochodach…

po kilku dniach marilyn zwołała zebranie, by dokonać ideologicznego podsumowania wieczorku.

inicjatywa kolegi natana – wywodziła – jest głęboko słuszna, bo przecież my, studenci, nadzieja budującego socjalizm społeczeństwa, winniśmy zadzierzgnąć ściślejsze więzi z młodzieżą robotniczą. jednakże przebieg wieczorku, a w szczególności wyzywający wygląd koleżanki wandy i jej wulgarne maniery pokazują jak wiele pozostaje do zrobienia. część młodzieży robotniczej wciąż jeszcze tkwi w niewoli burżuazyjnych wzorców obyczajowych.

– o, kurwa – wyszeptał staszek, z trudem tłumiąc śmiech.

natan gurfinkiel

 

3 komentarze

  1. pan 04.10.2014
  2. A. Goryński 07.10.2014
  3. natan gurfinkiel 07.10.2014