natan gurfinkiel: konditoraj29 min czytania

natan sepia2014-09-02.

I

Wbrew temu, co sądzi się na Ziemi, istnieje wielka rozmaitość rodzajów nieba. Czasami wygląda ono jak niekończąca się oaza, gdzieniegdzie tylko upstrzona malutkimi skrawkami pustyni. Jest to niebo Tuaregów. Dla grafomanów niebem jest dawna sala giełdowa na Gamla Stan – sztokholmskiej starówce. Jak rok okrągły, w parzyste dni miesiąca ogłaszają w niej werdykt o przyznaniu Nagrody Nobla. Nieśmiertelni ze Szwedzkiej Akademii nie odmawiają nikomu tego zaszczytu. Laureatem może zostać kto tylko zapragnie; trzeba jedynie coś tam nagryzmolić i odczekać trochę w kolejce.

Niebo, w którym przez szaleństwo Herr Schicklgrubera znalazła się pani Mandelkorn, jest pełną staroświeckiego wdzięku wiedeńską cukiernią. Siedzi się tam wygodnie na miękkiej kanapie lub w fotelu z nigdy nie płowiejącego zielonego pluszu. Między stolikami z marmurowym blatem uwijają się schludniutkie aniołki. Przyodziane w wykrochmalone fartuszki, rumiane i pyzate, wdzięcznie łopocą skrzydełkami, kiedy donoszą coraz to nowe torciki sacher i na każde skinienie nalewają gościom kawę lub herbatę z odpucowanych srebrnych dzbanuszków. Dni upływają na miłych pogawędkach ze współbiesiadnikami. Przepadająca za słodyczami pani Mandelkorn nie mogła dawniej folgować swej namiętności. Nawet bez jedzenia torcików miała figurę z groźnymi zaokrągleniami. Zbyt częste odwiedzanie cukierni wiązałoby się ponadto z wydatkami. Jako osoba z bardzo zdecydowanym stosunkiem do pieniądza pani Mandelkorn nie mogła opędzić się wyrzutom sumienia, ilekroć pozwoliła sobie na taką rozpustę.

II

Pani Mandelkorn nigdy nie miała imienia, uczyła bowiem w szkole podstawowej. Gdyby uczniowie zdołali, nie daj Boże, odkryć, że nazywa się Sabina i tak ją nazywali za plecami, mogłaby pożegnać się z jakimkolwiek posłuchem, bo nic tak nie rujnuje autorytetu, jak zbytek poufałości. W świadomości uczniów istniała więc zawsze jako pani Mandelkorn. Proste stwierdzenie faktu, że była nauczycielką, oddawałoby jedynie cząstkę prawdy. Nauczyciel, to przecież w ogóle nie zawód – to diagnoza. Sentencja ta została wypowiedziana, kiedy pani Mandelkorn od niepamiętnych czasów już nie żyła, a jej uczeń Chaim nie tylko był dorosły, lecz miał syna, a ten zdążył już ukończyć studia medyczne i stać się wziętym chirurgiem. To właśnie Saul, syn byłego ucznia pani Mandelkorn, sformułował w ten sposób swe poglądy na profesję nauczycielską. Jako natchniona reprezentantka zawodu, nauczycielka jego ojca hodowała niezachwianą wiarę w swe powołanie. Czyż było w całym świecie coś równie doniosłego jak tłumaczenie dzieciom, że Ala ma kota, a dwa razy dwa jest cztery? Nie było i być nawet nie mogło. Pani Mandelkorn nie potrafiła więc poskromić oburzenia na niesubordynację swego ucznia Chaima. Zapytany o wynik operacji pomnożenia dwóch przez dwa, odpowiedział wśród radosnego rechotania całej klasy: ma kota. Kara została wymierzona natychmiast; resztę lekcji Chaim musiał przestać w kącie. Wezwana na rozmowę matka została poinformowana o wybryku swej latorośli. Kiedy dowiedziała się, na czym polegało przestępstwo, zauważyła z uśmiechem: no cóż, zwyczajne żydowskie dziecko – po prostu geniusz. Przejęta swą misją pani Mandelkorn nie wychwyciła ironii w słowach matki Chaima. Zrozumiała tylko, że nie ma co liczyć na współpracę rodziców i musi ze wzmożoną uwagą obserwować zachowanie swego ucznia. Pod czujnym okiem nauczycielki przebrnął on przez pierwsze dwa lata szkoły. Na pozór nie działo się nic złego. Chaim pojmował wszystko w lot – czytał bez zająknienia, recytował wierszyki, znał na wyrywki tabliczkę mnożenia i zawsze wiedział kiedy napisać “ż”, a kiedy “rz”. Nigdy nie stawiał też “ó” zamiast “u”. Jako osoba z rozwiniętym zmysłem sprawiedliwości pani Mandelkorn wpisywała Chaimowi piątki do cenzurki. Miała się jednak na baczności. Instynkt pedagoga podpowiadał jej, że należy spodziewać się następnych, o wiele gorszych wybryków ze strony niesfornego ucznia. Przeczucie miało okazać się słuszne już na samym początku trzeciej klasy. Biegła w psychologii dziecięcej i dydaktyce pani Mandelkorn zawyrokowała, że po dwóch latach siedzenia w ławce uczniowie musieli już posiąść jaką taką umiejętność zapisywania swych wrażeń. Trzeci rok nauki rozpoczął się więc od wypracowania domowego pod tytułem: Jak spędziłeś wakacje. Opis wakacyjnych doznań Chaima zawarty był w jednym jedynym zdaniu, złożonym z dwóch słów: Dziękuję, świetnie. I jakby nie dość było jeszcze tego naigrawania się z nauki szkolnej, Chaim upierał się, że nie rozumie, dlaczego pani postawiła mu dwójkę z wykrzyknikiem, bo przecież odpowiedział dokładnie i wyczerpująco na zawarte w temacie pytanie. Zrobił to w dodatku – dowodził – w sposób uprzejmy. Można było oczywiście w ogóle nie odezwać się na tę zaczepkę. Ale wówczas uczeń miałby wrażenie, że ocena była stronnicza i wynikała z osobistej antypatii. Chcąc nie chcąc pani Mandelkorn musiała podjąć temat i uzasadnić swój werdykt. -Wypracowanie, powiedziała, winno zawierać wstęp, rozwinięcie i zakończenie, a twoja praca domowa nie spełnia tego warunku. Pominąwszy jednak incydent z opisem wakacji, Chaim uczył się dobrze. Nigdy wprawdzie nie podnosił sam ręki na lekcjach, ale wywołany, odpowiadał bez trudu na dowolne pytanie i pani Mandelkorn musiała wpisywać mu piątki do cenzurki.

III

Jeżeli prawdą jest, że banalne i błahe z pozoru wydarzenia często decydują o całym życiu, to biografia Chaima została ukształtowana przez epizod z wypracowaniem. Lakoniczność opisu wakacyjnych przeżyć wzięła się z zawstydzenia. Koledzy z klasy jeździli z rodzicami nad morze. Niektórzy wyprawiali się nawet za granicę, a potem długo opowiadali o zachodzie słońca w Alpach i niezwykłości plaży w Ostendzie. Nawet Jurata miała wysoką punktację na giełdzie wakacyjnych doznań. Chaim nie miał czym zaimponować kolegom z klasy. Odkąd zaczęła się szkoła, wysyłany był do Leszna koło Błoni. Mieściły się tam, jak głosił szyld nad głównym budynkiem “Kolonie Letnie im. Małżeństwa Bergson dla Dzieci Polskich bez Różnicy Wyznania”. Znużony apelami, staniem na baczność podczas wciągania lub spuszczania flagi, odbębnianiem porannej i wieczornej modlitwy, posiłkami w zatłoczonej sali jadalnej, gdzie wychowawcy bez przerwy uciszali gwar przy stołach, a nade wszystko przymusową poobiednią drzemką, Chaim wymykał się przez okno do lasu i łapał jaszczurki. Wydawało mu się, że jest w Afryce i samotnie poluje na krokodyle.

Oprócz kolonii była jeszcze posesja dziadków w Sulejówku. Przekrzywiony ze starości i nadżarty przez korniki dom, pachnący rozprażonymi deskami i smołą zwalniał rodziców Chaima od kłopotania się o wakacje. W domu nie było elektryczności, Chaim wyniósł więc na całe życie intensywne wspomnienie zapachu nafty. W pogodne wieczory wujek Ezechiel, mieszkający jeszcze w rodzicielskim domu najmłodszy brat matki Chaima, ustawiał przed kolacją największą lampę na porośniętej dzikim winem werandzie. On też przynosił wodę z pompy na skraju obszernego ogrodu, który, choć wypieszczony przez babcię, robił wrażenie zapuszczonego. Dopiero uważniejsze spojrzenie odsłaniało niezawodny gust i wprawną rękę ogrodnika.

Babcia głośno rozdzierała szaty nad rodziną. Nieodmiennym powodem tych codziennych lamentów był dziadek Abraham. Uwikłany w misterną sieć transakcji, które najczęściej nie cieszyły się aprobatą policji i władz fiskalnych, we własnym mniemaniu był niedocenionym geniuszem finansowym. Tylko splot nieszczęśliwych okoliczności nie pozwolił mu zgromadzić fortuny Rotschilda. Tak naprawdę, co Chaim zrozumiał dopiero po wielu latach, był marzycielskim drobnym aferzystą, nie mającym w gruncie rzeczy pojęcia o prowadzeniu interesów. Być może, jak twierdziła babcia, wcale nawet nie chodziło o brak zdolności. Gburowaty na pozór i szorstki w obejściu, dziadek Abraham miał dobrotliwą naturę. Łatwowierny był przy tym jak dziecko, nic więc dziwnego, że zawsze dawał się wywieść w pole przebieglejszym i bardziej bezwzględnym wspólnikom. Kiedy, skutkiem tego nabierania go, zostawał bez ostatniego grosza, zapożyczał się na nowo, by zainwestować w kolejny, tym razem już definitywny interes, mający przynieść mu krocie, a potem ukrywając się przed lichwiarzami, policją i urzędem skarbowym, z rzadka tylko nocował w domu. Wymykał się bardzo wczesnym rankiem, nigdy w tym samym ubraniu, w którym przyszedł. Nieustająca maskarada wprawiała Chaima w zachwyt. Raz dziadek ukazywał się w kaszkiecie i sportowej marynarce, innym razem jako dandys w ciemnym garniturze i meloniku, z laseczką ozdobioną posrebrzaną gałką. Jednego dnia był blondynem, następnego intensywnym brunetem z wąsikiem, a kiedy indziej stawał się z nagła rudy i brodaty. Po latach, już jako dorosły człowiek, Chaim nie mógł ani rusz przypomnieć sobie, jak dziadek Abraham naprawdę wyglądał.

Największym marzeniem babci było zgromadzenie, bodaj jeden jedyny raz, całej swej rodziny: męża, dzieci i wnuka przy kolacyjnym stole w szabasowy wieczór. Pan Bóg nie da mi tego doczekać – mówiła, smętnie rozkładając ręce, bo i cóż to za rodzina: mąż z plikiem niezapłaconych weksli, a o dzieciach lepiej nie mówić – jedno ma epilepsję, drugie jest komunistą. Nie wiadomo, co było dla babci straszniejsze: padaczka wujka Gabriela czy komunizm, w który pod wpływem swego męża, wplątała się matka Chaima. Babcia nigdy nie mogła mu wybaczyć tego zbałamucenia swej córki Estery. Tak jakby nie dość było wychodzenia z domu bez rękawiczek i kapelusza, a często nawet bez pończoch, co przyprawiało babcię niemal o zemdlenie, to jeszcze jej córka zaczęła obnosić się z czymś tak nieestetycznym, jak bolszewizm. W dodatku Menasze – ojciec Chaima, nie był prawdziwym mężem Estery. Rodzice Chaima przekonani, że oficjalne przypieczętowanie małżeństwa byłoby obrzydliwym burżuazyjnym przeżytkiem, nigdy nie stanęli pod baldachimem. Nie mieli zresztą czasu na takie głupstwa, bo mogłyby ich oderwać od codziennego poświęcania się dla partii. Nie do zniesienia była już sama myśl, że przez pójście do synagogi, choćby na własny ślub, musieliby zrezygnować z wysłuchania pogadanki na temat – jak to formułował prelegent – wilczych kłów kapitalizmu. Przez udział we własnym weselu straciliby też z pewnością którąś z doniosłych masówek, gdzie towarzysze, choć w niezbyt składnej polszczyźnie, wznosili dialektycznie wyważone hasła w rodzaju: “Wyjąć ręce z Chinów” lub “Precz z tym białym gęsiem”.

Chaim przyszedł więc na świat z piętnem dziecka poczętego w grzechu. Gdy zaczął dorastać, rodzice starali się mu wpoić dialektyczne rozumienie świata. W czasie spacerów ojciec urządzał wykłady z astronomii, by potem płynnie przejść do kwestii nieistnienia Boga. Autorytet babci, prowadzącej ściśle koszerną kuchnię i pilnie uczęszczającej do synagogi, był jednak silniejszy od naukowych wywodów ojca. Chaim instynktownie wyczuwał, że pobożność babci jest naturalna, a w ateizmie rodziców od początku tkwi jakiś fałsz. Szalbierstwo wyszło na jaw, kiedy został zapisany do szkoły. Klasa składała się w połowie z katolików, drugą połową byli Żydzi. Przed lekcją religii następował podział. Katoliccy uczniowie zostawali w ławkach i pobierali nauki od księdza. Dzieci żydowskie wędrowały do innego lokalu, dokąd przychodził pan Lewinson – świecki katecheta wyznania mojżeszowego. Wysoki i zezowaty, z pofalowaną czupryną, jąkający się w chwilach zdenerwowania pan Izaak Lewinson był komunistą i częstym bywalcem w domu Chaima, dokąd zachodził wieczorami na partię szachów. Z braku innego zajęcia podjął się funkcji katechety, choć podobnie jak wszyscy towarzysze z partii był ateistą. Ojciec zapadł więc na rodzaj rozdwojenia jaźni. Już to uzasadniał fakt nieistnienia Boga i dowodził, że wiara jest świadectwem zabobonu i zmącenia umysłu, już to upominał Chaima, by ten pilnie uczył się religii. Nie chcę – mówił – wysłuchiwać od Lewinsona narzekań z powodu zachowania.

Jeżeli Menasze był w ogóle tolerowany przez babcię, to jedynie dzięki faktowi, że był ojcem jej wnuka, na którego przelała całą swą wezbraną rzekę uczuć. Chaim był więc hołubiony i rozpieszczany jak mało które dziecko. Z trudem znosząc ten nadmiar afektu, wymykał się z domu pod byle pretekstem. W pobliżu Sulejówka była cegielnia. Cegielnicy, przed którymi babcia ciągle go ostrzegała, mieszkali w czworakach. Tam właśnie dobrnął pewnego dnia. Chłopcy z czworaków mówili mało zrozumiałą dla niego ksywą i palili pety. Czasami któryś z robotników zwalał się z nóg, nie dopiwszy do końca zawartości butelki, a wówczas chłopcy wysączali z niej resztkę trunku. Kiedy Chaim po raz pierwszy wmieszał się w tłum małych obdartusów, nikt nie zwrócił na niego uwagi. Ojciec któregoś z chłopców zasnął nad niedopitą półlitrówką. Szybko i zręcznie wyciągnięto mu butelkę z ręki. Stojąc w tłumie, Chaim słyszał monotonnie powtarzające się słowa modlitwy: Zdrowaś Mario, łaskiś pełna, Pan z Tobą… Zdrowaś Mario, łaskiś pełna, Pan z Tobą… Zdrowaś Mario, łaskiś pełna, Pan z Tobą. Butelka przechodziła z rąk do rąk. Pito na pacierz. Dopiero po ostatnim łyku wódki chłopcy zwrócili uwagę na intruza w odprasowanych spodniach i czystej koszuli. Czego tu szukasz – warknął któryś z nich – spierdalaj! Chaim nie ruszył się jednak z miejsca i chłopcy zaczęli napierać nań całą gromadą. Zamarł ze strachu, ale nie poderwał się do ucieczki. Byłby to upokarzający przejaw tchórzostwa. Ucieczka byłaby zresztą bezcelowa, dopędziliby go i tak. Zaczęto go okładać, a wówczas jeden z chłopców rozdarł się na cały głos: stać, kurwa! Co wszyscy na jednego?! Niehonorowo! Spróbujemy się? – zapytał z przymilnym uśmieszkiem. W tłumie rozległ się głośny chichot. Gdy Chaim przyjął wyzwanie, chłopcy rozstąpili się. Wokół zawodników utworzyło się kółko.

Chaimowi zapadły w pamięć nauki ojca, który prócz tego, że był domorosłym Kopernikiem i Keplerem, występował też w roli Clausewitza. Kiedyś Chaim, pobity i spłakany, wrócił z zabawy na podwórku. Matka, dygocąc ze złości, szykowała się na zrobienie awantury rodzicom krzywdziciela, ale ojciec powstrzymał ją od kłótni z sąsiadami. Wywlókł Chaima na spacer. Zapamiętaj sobie, że mężczyzna nie płacze – powiedział, kiedy znaleźli się poza domem. Nie wolno ci pierwszemu zaczynać, ale kiedy ktoś cię uderzy, musisz oddać i walnąć mocniej od niego. Masz się przedtem zastanowić, czy będziesz się bił, ale jak już podniesiesz rękę, klamka zapadła. Nie wolno ci się zawahać – podniesiona ręka musi spaść na przeciwnika. Musisz się na niego rzucić, zanim on to zrobi. I pamiętaj – tłumaczył ojciec – to nie jest tak, że tylko ty się boisz. Twój przeciwnik boi się tak samo. Nie ma takich, którzy się nie boją. Cała sztuka polega na tym, żeby opanować strach. Ten, który to umie – wygrywa. Swój wykład na temat samoobrony ojciec zakończył słowami: nigdy więcej nie przychodź do mnie na skargę.

Chaim rzucił się na przeciwnika z impetem, którego ten ani rusz się nie spodziewał, i nie dał mu ani przez moment ochłonąć. Choć zakrwawiony i w porwanej koszuli, rozstrzygnął pojedynek na swoją korzyść, i został zaakceptowany. Ku przerażeniu babci kąpał się potem w gliniankach z dziećmi cegielników. Dostał od nich wędkę, sporządzoną z wystruganej wierzbowej witki i razem z gromadą chłopców Chaim łowił kiełbiki w przepływającej nieopodal rzeczce. Pewnego dnia przyprowadził na obiad swego przeciwnika z pojedynku. Ten Kazik – powiedziała potem babcia, to w gruncie rzeczy bardzo miły chłopiec. Ma pewne braki w wychowaniu, ale to przecież nie jego wina.

IV

Moja droga Sabino – odezwała się do pani Mandelkorn Alma Mahler. Nie wiedzieć czemu ta dama z wiedeńskiej socjety i słynna skandalistka upodobała sobie w niebie niepozorną warszawską nauczycielkę. Przesiadywały godzinami przy wspólnym stoliku, czyniąc sobie najintymniejsze zwierzenia. Otóż chcę ci wyznać, Sabino, że nie ma rzeczy równie wspaniałej jak umiejętnie przeprowadzony rozwód. Nic tak nie przysparza kobiecie urody i nie przydaje splendoru, jak oficjalne przypieczętowanie rozstania. Kiedy rozwiodłam się z Gustawem, ogarnęło mnie nie dające się z niczym porównać uczucie ulgi. Tak mi się przynajmniej wówczas wydawało. Jakaż byłam jeszcze wtedy naiwna, jakżeż się myliłam, miła Sabino. Prawdziwa ulga przyszła dopiero za drugim razem, kiedy przestałam być żoną Waltera i miałam wydać się za Franza. Znów były to jednak nędzne pozory. Rzeczywistej ulgi doświadcza się dopiero po trzecim rozwodzie, a błogość, jaka musiałaby spłynąć na kobietę po piątym lub ósmym rozwodzie, jest wręcz nie do wyobrażenia. Już samo myślenie o tym wynagradza z nawiązką uciążliwość zabiegów wokół zamążpójścia. Nie wiem, czy zdajesz sobie z tego sprawę. Otóż, gdy znajomość trwa już jakiś czas, na każdego mężczyznę nachodzi jakieś ogłupienie. W takiej chwili nawet najbardziej hardy i pewny siebie zaczyna się zachowywać jak obłaskawiony pudelek na smyczy, a wówczas, ani odrobinę się nie natężając, można każdego z nich zawlec przed ołtarz. Ogłupienie przybiera przy tym rozmiary zupełnie kosmiczne i biedak tkwi cały czas w przekonaniu, że to on wymusił na tobie powiedzenie “tak”. Cały kunszt, moja Sabino, polega na tym, ażeby takiego momentu nie przegapić, bo nie trwa on zbyt długo. Wiesz, czasami tak sobie myślę, że każdej kobiecie winno się przydzielać ogromną szpilę, na którą mogłaby nanizać wszystkich swoich byłych mężów i, jak kolorowe motyle, wkładać ich za szkło. Nieszczęście tkwi w tym, że nie można rozwieść się natychmiast po ślubie. Trzeba wytrwać jakiś czas w stadle. Nim zdoła się przebrnąć przez kolejne rozwody, upływają drogocenne lata i szanse na ponowne małżeństwo, zakończone nowym zerwaniem stają się coraz mniejsze.

Z tego, co opowiadasz mi, droga Sabino, wszystko jest dla mnie zupełnie jasne – odezwała się. Twój uczeń nigdy nie miał natury buntownika. Sama popchnęłaś Chaima na drogę buntu. Jakżeż miał on opisać łowienie kiełbików na wędkę z umorusanymi dziećmi cegielników. Albo domek babci, w którym nie było nawet światła elektrycznego. Skąd niby miał wiedzieć, że taka właśnie opowiastka, a nie jakieś tam dyrdymały o plaży w Ostendzie, byłaby przejawem gustu. Ale jego rozumienie elegancji wywodziło się z podpatrywania kolegów z zamożnych domów. Twoje zresztą też, droga Sabino. Przyznaj się, że marzyło ci się futro, na które twój mąż nigdy by nie zarobił. Alma wiedziała bowiem od pani Mandelkorn, że jej mąż był buchalterem w skromnej fabryce zabawek. Sabino moja – Alma nachyliła się do pani Mandelkorn i zaczęła szeptać jej prosto do ucha. Założę się, że nigdy nie zdradziłaś swego męża. Dam też głowę, że wcale go nie kochałaś. Nudził cię, a ty z obowiązku udawałaś, że przyprawia cię o ekstazę. Wiesz, moja droga, kiedy pomyślę, ilu było u was w Polsce pięknych ułanów, aż żałuję, że nigdy nie zahaczyłam o ten twój kraj. Sabino – szept stał się jeszcze bardziej intensywny – powiedz mi, czy nigdy nie nachodziła cię ochota, żeby zobaczyć, jak taki ułan wygląda bez swego kolorowego munduru. Otóż, widzę wszystko jak na dłoni. Powiedz, mi Sabino, powiedz mi szczerze jak kobieta kobiecie, czy kiedy już byłaś zamężna, czy nigdy nie marzył ci się – jakby to najlepiej nazwać – jakiś czarodziejski róg chłopca?

Gdybyś tak ucięła sobie jeden i drugi romans, gdybyś omdlewała z uniesienia w objęciach jakiegoś przystojnego rotmistrza, byłabyś bardziej wyrozumiała dla swojej klasy. Wypracowanie Chaima mogłoby cię tylko wprawić w dobry humor, a wówczas nie postawiłabyś mu dwójki i nie byłoby wszystkich późniejszych powikłań. Nie miał on wcale zamiaru ci dokuczać i zupełnie nie natrząsał się ze szkoły. Biedne dziecko bało się, że opisując swe wakacje nad gliniankami popełni kicz. Sabino moja, zapewniam cię, że wiem prawie wszystko na temat tego, czym jest kicz i co to jest sztuka. Wiesz, mój Gustaw miał we Wiedniu trzech przyjaciół z branży. Wszyscy oni: Arnold, Anton i Alban mieli ambicję tworzenia arcydzieł. Zadaj sobie nieco trudu i porównaj ich z Gustawem. Na początku wszystkim im nie szło. Ale Gustaw wiedział, że jego czas nadejdzie. Czy znasz na przykład jego piątą symfonię? Podobnie jak druga rozpoczyna się marszem żałobnym. Nie to jednak jest najbardziej interesujące. Trzecia, najdłuższa część, to scherzo. Wszyscy inni komponowali tę część, jak van Beethoven przykazał. Nic innego nie przeszłoby żadnemu kompozytorowi przez myśl. U Gustawa dominuje w scherzo to, do czego publiczność jest przyzwyczajona i co wyłapuje bez trudu. W swą symfonię wmontował muzykę, która brzmiała mu w uszach od dziecka. I oto w scherzo łatwo rozpoznawalne tony Ländlera przeplatają się z walcem. Toż to zupełny, zdawałoby się, kicz dla człowieka osłuchanego z Beethovenem, Schubertem i Brahmsem. I co się dzieje, droga moja przyjaciółko? Nieufni zrazu wobec muzyki Gustawa najsławniejsi dyrygenci świata jęli na wyprzódki wyrywać sobie partytury z jego symfoniami i robią to po dziś dzień. Najlepsi wokaliści poczytują sobie za zaszczyt wykonywanie jego cykli pieśniarskich, a publiczność wali drzwiami i oknami do sal koncertowych, gdy tylko na afiszu zajaśnieje jego nazwisko. A kto słucha dziś Arnolda? Kto nuci arie z oper Albana? Jedyna jego kompozycja, której da się słuchać, to koncert skrzypcowy, z wstawionym żywcem chorałem z kantaty Bacha, w ostatniej części. Alban przyjaźnił się z Walterem i uwielbiał naszą córkę Marion. Poruszony jej śmiercią opatrzył swą kompozycję słowami: “Pamięci Anioła” Poza tym jednak jego muzyka, podobnie jak kompozycje Arnolda, a zwłaszcza Antona, znana jest jedynie profesorom konserwatorium i kilku sfiksowanym pięknoduchom, a i tym tylko brak odwagi przeszkadza otwarcie przyznać, że tak naprawdę wcale jej nie lubią. Wiesz, mnie było właściwie wszystko jedno, czy Gustaw komponował arcydzieła, czy tylko wdzięczne kawałki do słuchania.

I jeszcze ci powiem w zaufaniu – tu znów zawiesiła głos i zaczęła szeptać pani Mandelkorn do ucha, że kiedy mój rodak pan Schicklgruber został rajchskanclerzem i przepędził Gustawa z sal koncertowych w całych Niemczech, a później nawet wyprowadził jego muzykę z Wiednia, Gustaw nie dowierzał w pierwszej chwili redaktorowi naszej gazety “Osservatore Celestiale”. Ja byłam jeszcze wtedy na Ziemi, ale Gustaw dotarł tu, jak wiadomo, już przed pierwszą wojną. Kiedy więc pan Schicklgruber przybrał to hitlerne nazwisko, a potem przejął urząd od marszałka Hindenburga, Gustaw był już dobrze zadomowiony w konditoraju. Pomyślał więc, że komuś poplątały się nazwiska, daty i epoki, co przecież zdarza się nieraz przy redagowaniu gazety. Redattore upierał się wszelako, że była to prawda i Gustaw nie miał innego wyjścia, jak tylko zdać się na rzetelność jego informacji. I wierz mi, że dopiero wtedy poczuł się nobilitowany. Później, kiedy pan Schicklgruber otruł się na śmierć w berlińskim bunkrze, a jego zwłoki zostały spalone, Gustaw prowadził z nim długie rozmowy. Na początku zamierzano tego Schicklgrubera – Boże, cóż za nazwisko! Szczękę można sobie wywichnąć, nawet jeżeli pobierało się naukę solfeżu. Otóż, Sabino moja, jak mówiłam, chciano go strącić do piekła. Któryś jednak z mądrych świętych podsunął Najwyższemu pomysł, by zamiast tego umieścić go w konditoraju, tak, by bez przerwy musiał usprawiedliwiać się wobec ofiar swego bezsensownego okrucieństwa. Również przed tobą, Sabino; możesz śmiało tego zażądać. Nie wolno mu było tylko jeść torcików i siedzieć na kanapie. Aniołki otrzymały surowy nakaz, by omijać w locie stojącego obok stolików rajchskanclerza Niemiec. Najwyżej, jak ktoś się zlitował, dostawiali mu drewniany stołek i czasami jakaś poczciwa dusza dawała mu kawałeczek tortu.

Pan Schicklgruber przyznał się więc Gustawowi, że jego minister propagandy zakazał wykonywania niearyjskiej muzyki Arnolda z rozpędu, bo przecież tak naprawdę nikt się z tym nudziarstwem nigdy nie zaznajomił i tylko nieliczni przefiltrowali przez uszy Mosze z Aronem lub może jeszcze Księżycowego Piotrusia. Można było więc wcale nie przejmować się wystawianiem zakazu. Co innego pańskie symfonie i cykle pieśni – powiedział – Ale, panie Mahler – ciągnął – czegoż można było się spodziewać po tych tępych i pedantycznych Prusakach. Toć przecież tylko my, Austriacy, jesteśmy prawdziwymi Niemcami, nawet ci, którzy, tak jak pan, mają żydowskich przodków i urodzili się w Bejmen – o,przepraszam w Czechaj, panie Beneszu – odezwał się skruszony. W tym bowiem momencie zauważył przysłuchującego się rozmowie piłkarza, który, gdy osłabły mu nogi i zaczął mniej celnie atakować bramkę przeciwnika, musiał z braku innych możliwości objąć urząd premiera Czechosłowacji. Austriak – kontynuował pan Schicklgruber – nigdy nie wpadłby na pomysł, aby zamachnąć się na życie swego rajchskanclerza, tak jak owo nieszczęsne hrabiątko. A gdyby nawet dziwnym jakimś zrządzeniem losu chciał coś takiego zrobić, to wykonałby swe zamierzenie dokładniej i z większą dozą wyobraźni. A wówczas wcale nie musiałbym już zażywać trucizny w tym obrzydliwym bunkrze bez widoku na Alpy i mógłbym o kilka miesięcy wcześniej rozpocząć tę miłą z panem pogwarkę. Szkoda, że przedtem nie zainteresowałem się pańską muzyką, drogi panie Mahler, wyznał. Może losy świata potoczyłyby się zupełnie inaczej. Mówiąc to wpatrywał się pożądliwie w pochłaniany przez Gustawa torcik.

V

Chaim porządkował w samolocie swoje notatki. Leciał z Tel Awiwu do Nowego Jorku na promocję amerykańskiego wydania swej najnowszej powieści “Następne życie Schicklgrubera”. Swemu amerykańskiemu wydawcy przesłał dyspozycję, by na odwrocie karty tytułowej umieścić dedykację”Sabinie M., mojej mistrzyni – z pokorą i wdzięczną pamięcią”. W Izraelu, gdzie przebywał od trzydziestu lat i gdzie nigdy nie zdołał się zadomowić, książka wywołała skandal. Publiczność zdążyła już się oswoić z szokującą tematyką powieści Chaima. Poprzednim razem ściągnął na siebie gromy, kiedy w książce: “Już za rok, już nazajutrz” kazał córce izraelskiego premiera zakochać się w palestyńskim terroryście. Pod wpływem tego zadurzenia bez pamięci uciekła do Libanu i po przeszkoleniu w obozie zaczęła strzelać i miotać granatami w swoich rodaków. Niezbyt ciężko ranna w potyczce i przewieziona do szpitala, zmarła w tajemniczych okolicznościach. Prawdziwe nazwisko pacjentki nie zostało nigdy ujawnione. Dziennikarz, który wpadł na trop historii, zginął w wypadku samochodowym, który -jak podejrzewano – został wyreżyserowany przez Mossad.

Krytycy zgodnie zarzucali Chaimowi, że Izrael z jego książki jest totalitarnym państwem, w którym tradycyjne demokratyczne instytucje, to tylko fasada, osłaniająca niepodzielne rządy tajnych służb. “Autor nigdy nie otrząsnął się z totalitarnej obsesji” – napisał jeden z recenzentów – “Jeszcze po wielu latach nie może odróżnić Izraela od Polski lub ZSRR.” Chaim, który nigdy nie odpowiadał na krytykę swoich książek, tym razem wydrukował list otwarty do recenzenta. “Nie ukazałem Izraela takim, jakim jest” – napisał. “Chciałem jedynie pokazać, co może stać się za kilka lat, za rok lub nawet jutro, jeżeli nie znajdziemy sposobu na trwały pokój z Arabami”.

Tym razem skandal był jeszcze większy. Umieszczenie Schicklgrubera w kibucu i uczynienie z niego skruszonego filosemity, głośno potępiającego Hitlera – było czymś ponad psychiczną wytrzymałość Izraelczyków. Recenzenci orzekli zgodnym chórem, że powieść jest naigrywaniem się z pamięci ofiar holocaustu, łącznie z rodziną autora. Na domiar złego Schicklgruber przyjmuje w powieści judaizm, pilnie uczęszcza do synagogi i wypomina swym żydowskim współkibucnikom brak pobożności. Do pomówień o znieważanie pamięci pomordowanych doszło więc oskarżenie o szydzenie z religii. Chaim miał przeciwko sobie wszystkich: lewicowi aktywiści z “Pokój Teraz” po raz pierwszy występowali razem z ortodoksami z Mea Szearim. “Fakt, że autor wzniósł się w swej powieści na wyżyny kunsztu pisarskiego” – napisał jeden z krytyków – “nie przemawia w tym przypadku na jego korzyść. Byłoby znacznie lepiej, gdyby książka okazała się zwykłym knotem”.

Chaim szkicował wystąpienie, które miał wygłosić na promocji. “Nigdy nie miałem zamiaru pisać. Jestem elektroakustykiem i mógłbym świetnie obejść się bez zabazgrywania papieru. Sięgnąłem po pióro z rozgoryczenia na swą nauczycielkę, której powieść ta jest dedykowana. Kiedy już nieco podrosłem, kiedy zrozumiałem, że brak pieniędzy nie jest powodem do wstydu, zaczęło mi się wydawać, że moje nieszczęsne wypracowanie, od którego wszystko się zaczęło, było arcydziełem zwięzłości i wzorem wytworności stylu. Zacząłem przeto pisać, żeby zemścić się za ten brak uznania. Choć moje książki rozchodziły się w dużym nakładzie i tłumaczono je na kilka języków, nigdy nie napisałem nic lepszego niż to wypracowanie o wakacjach. W jednej ze swoich wczesnych powieści opisałem swój wyjazd z Polski. Nadal rozgoryczony na nauczycielkę, napisałem, że władze państwa zaczęły się zachowywać jak belfer. Postawiono mnie do kąta, wyszedłem więc z klasy i nie wróciłem więcej do szkoły. Dopiero znacznie później przyszła refleksja. Połowa mego tekstu – ów nieszczęsny i mocno już zarchaizowany “dziękuję” – była zbędnym ozdobnikiem, który można było skreślić bez żadnego uszczerbku dla narracji. Moje rzekome arcydzieło nie zasługiwało więc na nic innego, niż ogromna dwója z wykrzyknikiem. Trzeba było jednak wielu lat, bym to zrozumiał. Gdy więc minęło rozgoryczenie, gdy już się uspokoiłem, zacząłem pisać z potrzeby usprawiedliwienia się przed panią Mandelkorn. Dziś po tylu latach i po wydaniu kilkunastu powieści coraz bardziej czuję się jak dziewięcioletni chłopiec, trochę na swój wiek za mały, którego zaangażowano do zagrania siedmioletniego chłopca, nieco zbyt wyrośniętego jak na swoje lata. Dziękuję państwu za uwagę”.

Kiedy w kokpicie rozległ się wybuch, a na pokładzie zgasło światło, Chaim ledwo zauważył, że pasażerów ogarnęła panika. Wydawało mu się, że słyszy oklaski po swoim przemówieniu. Po chwili nastąpiła jeszcze jedna, o wiele potężniejsza eksplozja i przepołowiony kadłub samolotu runął do morza…

Spadający w dół wrak unosił Chaima do konditoraju.

Post Scriptum (2014)

Pierwotna wersja tej opowieści z rozpoznawalnymi akcentami autobiograficznymi powstała w roku 2000 i była drukowana w dodatku weekendowym “Rzeczpospolitej” – “Plus-Minus”. W wersji tej naracja prowadzona była w pierwszej osobie.

Po kilku latach od opublikowania rozmawiałem na jej temat z moim imiennikiem i przyjacielem, Natanem T. – urodzonym na Białorusi polskim poetą narodowości szwedzkiej.

 – Natanie – powiedziałem, kiedy przyjaciel mój usiłował namówić mnie do spisywania moich historyjek z myślą o późniejszej publikacji, do czego długo miałem odruchową niechęć – ktokolwiek nie zabrałby się do tej roboty, staje wobec dylematu czy ma napisać arcydzieło, czy bestseller, bo te dwie kategorie literackie są całkowicie niekompatybilne.

– Imienniku mój – odezwał się na to przyjaciel – historia zna conajmniej dwa przypadki, kiedy bestseller był niekwestionowanym przez nikogo arcydziełem. Jednym jest Biblia, drugim Iliada i Odyseja. Jak jednak udało się ustalić znanym ze swej skrupulatności niemieckim uczonym, autorem tych nieśmiertelnych arcydzieł wcale nie był Homer, lecz inny poeta o tym samym nazwisku…

Ta uwaga poddała mi pomysł napisania tej historii tak, jakby wyszła ona nie spod mojego pióra, lecz została ułożona przez kogoś całkiem innego, o tym samym co ja imieniu i nazwisku.

Dla podkreślenia różnicy narracja jest w trzeciej osobie i traktuje o bohaterze z innym niż moje imieniem.

Pozostałe zmiany są mniej istotne. Napisałem na nowo kilka fragmentów i wprowadziłem poprawki stylistyczne. 

natan gurfinkiel

Print Friendly, PDF & Email
 

2 komentarze

  1. PIRS 02.09.2014
  2. Jaruta 03.09.2014