Ale dlaczego ta Belgia?! Otóż dlatego, że wybraliśmy film o tytule „Jeśli to wtorek, to jesteśmy w Belgii”.

Tę komedię można nazwać romantyczną, choć nie oddaje to całości spraw i sprawek, o których film opowiada. A jest ich sporo, bo przedstawia całą wycieczkę amerykańskich turystów biorących udział w osiemnastodniowej „objazdówce” po dziewięciu krajach Europy. Film miał premierę w roku 1969 i znakomicie oddaje klimat tamtych czasów. Oczywiście u nas wszystko wyglądało inaczej niż na Zachodzie. O objeżdżaniu Europy przez Polaków nie można było nawet marzyć. Ale stroje (mini!), muzyka (filmowe piosenki Donovana, znanego mi wtedy z list przebojów puszczanych w Rozgłośni Harcerskiej), no i odwieczny konflikt pokoleń zarysowany w jednym z wątków, mnie jako nastolatce nie dźwięczały wtedy fałszem. Bo film oglądałam u nas jakoś chyba świeżo po premierze. Świadectwem polski plakat.

Film zawiera wiele wątków ściśle komediowych. Moim ulubionym jest ten o zagubionej żonie, która pomyłkowo dołączyła do wycieczki Japończyków, mijającej się wciąż z tą amerykańską. Ale nie tylko. Jest i kolekcjoner hotelowych dóbr, pakujący je do początkowo pustej walizki. Jest fotograf-erotoman zdejmujący aparatem swoje rzekome podboje i wysyłający zdjęcia kolegom. Jest rodzina z nastoletnią córką, której śladami jedzie chłopak; dziś byśmy go nazwali lewicowym aktywistą. Są i inni, wszyscy zabawnie pokazani kilkoma celnymi scenkami. No i wreszcie znajdziemy wątek romansowego przewodnika wycieczki, typowego Piotrusia Pana, i jej pięknej uczestniczki, projektantki mody podczas podróży decydującej, czy ma wyjść za mąż… Nie piszę, jak się wszystko kończy. Warto zobaczyć samemu. A i wszystkich postaci nie opisałam.
Tłem do tych wszystkich przygód pokazywanych w dobrym tempie są obrazy Europy z lat sześćdziesiątych. Ponieważ dzisiaj już i dla nas jest ona bliska – kto chce, może porównać. Samochody, ruch na ulicach i szosach, pejzaże, hotele i restauracje oraz atrakcje wycieczkowe pokazywane turystom. Te chyba się nie zmieniły! Jak i sam charakter wycieczki, kiedy to obcy ludzie zaczynają tworzyć pewnego rodzaju wspólnotę i stają się sobie w szczególny sposób bliscy.
W filmie warto jeszcze zwrócić uwagę na plejadę gwiazd, występujących nieraz w bardzo drugoplanowych rolach, jak choćby Vittorio de Sica, który jest włoskim szewcem. Pojawiają się jeszcze John Cassavetes, Ben Gazzara, Robert Vaughn, no i ówczesne piękne dziewczyny: Anita Ekberg (niedawno zmarła), Virna Lisi, Elsa Martinelli, Catherine Spaak, a nawet naprawdę młoda Joan Collins. Występuje i Donovan, śpiewający jedną z piosenek (bardzo nastrojową tytułową balladę, jego autorstwa, wykonuje ktoś inny).
Tyle o filmie. Polecam go gorąco. A kto chce, może go obejrzeć w otoczeniu belgijskich dań, równie jak on smacznych. Przynajmniej uczestnicy naszego filmowego obiadu tak mówili.
Przepisy z książki podaję tak, jak je wykonałam, we własnym opracowaniu i ze zmianami w doborze składników i ich proporcji. Opisane potrawy potraktowałam jako wskazówki do wariacji na temat kuchni belgijskiej. Na początek rosół z Gandawy, czyli Waterzooi z kurczaka.

Flamandzka zupa z drobiu
- Waterzooi à la gantoise
- kurczak zagrodowy
- cebula
- 2 marchewki
- biała część pora
- łodyga selera naciowego
- 2 żółtka
- pół szklanki śmietany kremówki
- sól, biały pieprz
- sok z cytryny
Kurczaka podzielić na kawałki, zalać wodą, zagotować, na małym ogniu gotować przez pół godziny. Dodać oczyszczone warzywa. Gotować kolejne pół godziny, pilnując, aby rosół nie wrzał.

Przyprawić solą i pieprzem, gotować jeszcze kwadrans. Odcedzić. Z kurczaka zdjąć skórę, mięso obrać z kości, pokroić na małe kawałki. Rosół gotować bez przykrycia przez kolejny kwadrans, pilnując, aby nie wrzał.
Śmietanę wymieszać z żółtkami, rozprowadzić ją rosołem, dodając po łyżce i mieszając. Zupę połączyć ze śmietaną. Dodać sok z cytryny, spróbować i ewentualnie jeszcze doprawić solą, pieprzem lub sokiem cytrynowym. Włożyć kawałki mięsa kurczaka. Zagrzać przed podaniem, ale nie gotować, aby śmietana z żółtkami się nie zwarzyła.
Do tej zupy podałam bagietkę i grzanki. Wszystko cieszyło się powodzeniem. Następnym razem, gdy będę gotowała tę zupę, wezmę kurze piersi. Będzie mniej zachodu z obieraniem i ładniej dadzą się pokroić. Zupa z pięknej Gandawy jest łagodnie smaczna. Nadaje się i na okazje domowe, i na eleganckie przyjęcia.
Po delikatnej i aksamitnej zupie był mocny akcent smakowy, czyli wołowina po flamandzku. Akurat miałam belgijskie piwo, które podkreśliło belgijski charakter dania.

Wołowina po flamandzku
- Carbonnade à la Flamande
- ligawa wołowa (oryginalnie biodrówka)
- 10 dag boczku wędzonego
- 2 cebule
- 2 ząbki czosnku
- pół szklanki ciemnego piwa
- szklanka bulionu wołowego z kostki
- natka pietruszki
- rozmaryn (w oryginale suszony tymianek)
- 2 liście laurowe
- cukier, ew. sól
- łyżka mąki
- łyżka octu z czerwonego wina
- tłuszcz do smażenia
Mięso i boczek pokroić w paski. Cebulę w krążki. Czosnek obrać, wycisnąć przez praskę.

W rondlu lub na patelni z grubym dnem rozgrzać tłuszcz (w oryginale smalec, ja wzięłam masło klarowane, ale może być i olej), przesmażyć porcjami paski mięsa, a potem boczku razem z cebulą. Dodać i zasmażyć łyżkę mąki. Wszystko zalać piwem, a gdy ono zostanie wchłonięte – bulionem.

Dołożyć mięso, dodać zioła i czosnek, doprawić do smaku cukrem, octem i ewentualnie solą (z nią ostrożnie, bulion jest słony). Pod przykryciem dusić wszystko do miękkości.
Książka zaleca potrawę dusić przez godzinę w piekarniku. Ja gotowałam ją pół godziny w szybkowarze. Do tego mięsiwa podałam frytki. W końcu podobno z Belgii pochodzą, choć i inne nacje przypisują sobie zasługę ich wynalezienia.
Starannie przygotowane mięso ma ciemnobrunatny kolor, apetyczny zapach i głęboki smak. Jeżeli trzeba, dodajmy do duszenia jeszcze trochę piwa, ale nie wolno z nim przesadzić. Jak i z octem.
Dania belgijskie wypadły nieźle i – co dla nas było ważne – umiarkowanie przeszkadzały w oglądaniu filmu. A co było na deser? Jak to co: belgijskie czekoladki.
Alina Kwapisz-Kulińska


chocolat, mon amour
alino, to nieprawda, że diamenty są najlepszym przyjacielem dziewczyny. najwierniejszym towarzyszem naszego żywota jest czekolada firmy fedora „grand’or” (75% ziarna kakaowego, z chili i limonką) – ło jezu!!!! jak spróbujesz to niechybnie przyznasz mi rację.
jeżeli jesteś zajęta, to rzuć wszystko, pozwól psu wyknocić się na środku pokoju, dzieciom daj przejściowo zgłupieć – nadrobia to, zawal jakieś ważne spotkania (lub choćby je przełóż).wsiądź w swoją wuatiurę, wyciśnij z niej wszystko co się da, płacąc nawet mandaty i pojedź w miejsce, gdzie ci sprzedadzą tę czekoladę.ja znalazłem ją w budapeszcie kilka dni temu i jeszcze się oblizuję na wspomnienie, choć dotąd myślałem że nie ma, a nawet być nie powinno lepszego wyrobu aniżeli czekolada z chili produkowana przez maître chocolatier lindt’a.
więcej już nic nie powiem- bo i po co…
Postaram się zapamiętać! W czekoladzie z chili gustuję, i owszem. A teraz musze nadrobić zaległości po dwudniowej awarii netu! Na czekoladę przyjdzie czas. Dzięki za cynk.