Agnieszka Wróblewska: Będzie niebo, będzie raj6 min czytania

economy2016-02-18.

Za długo widocznie pisuję o polskiej gospodarce, żebym mogła się ucieszyć perspektywą jaką nakreślił nam wicepremier Morawiecki. Rewelacyjnych pomysłów na przeskakiwanie polskiego zapóźnienia w rozwoju przeżyłam tak samo dużo jak porażek. Działo się to wprawdzie w PRL-u, kiedy gospodarka socjalistyczna mocno trzymała się swojego antyrynkowego modelu, ale pomysły były atrakcyjne – nagradzać innowacje, walczyć z biurokracją, zwiększać eksport dolarowy itp. Pięciolatki mijały a doganiania nie było. Dopiero ćwierć wieku temu udało nam się wyrwać z zaklętego kręgu nieszczęść i wejść na drogę normalnego rozwoju.

PKB, które przekłada się na zasobność gospodarstw domowych, rośnie w Polsce na poziomie 3 procent rocznie. Żeby szybciej gonić bogatych, jak chce wicepremier, musiałoby rosnąć na poziomie 10 procent, a na to, niestety, nie ma przesłanek w planie Morawieckiego. Nawet jeżeli jakimś cudem znajdzie się ten bilion złotych na rozwój, o którym mówi, i szybko uda się sprzedawać światu wysoko przetworzone produkty z czysto polskich fabryk. Ekonomiści szacują, że jeśli przyjąć wariant optymistyczny, tzn. że płace w Polsce będą rosły 4 procent co rok, a w UE tylko 2, to na dogonienie czołówki potrzebujemy 60 lat. O ile, rzecz jasna, nie trafią się po drodze jakieś przykre niespodzianki na świecie a w Polsce znajdzie się dość ludzi zdolnych do wysoko wydajnej pracy.

Wracam pamięcią do licznych zapowiadanych przez dziesięciolecia przełomów a potem kolejnych zawiedzionych nadziei i żałość bierze, że tak cenimy sobie wiarę w cuda. A jak cud się zdarzył – bo wyjście z utopijnych pomysłów ekonomicznych na normalną drogę rozwoju było jedynym cudem który się nam trafił, to zaraz znaleźli się głosiciele wiary, że to nic wielkiego, że wszystko można było zrobić lepiej.

Nie wiadomo gdzie Polska plasowałaby się dzisiaj w rankingu europejskim, gdyby nam historia nie zafundowała pół wieku przygody z komunizmem. Przed 39-ym rokiem Rzeczpospolita była biedna i skłócona, dźwigała się po 120 latach niewoli i połowa ludzi żyła w nędzy. Po wojnie kraj był w ruinie, ale nim jeszcze ruszyła tzw. gospodarka planowa mogliśmy się porównywać z Hiszpanią czy Portugalią. Wyrywanie z korzeniami „burżuazyjnych porządków” cofnęło nas poza nawias europejskich rankingów. Kiedy minął czas „błędów i wypaczeń” i wolno było już mówić, że kapitalista też człowiek, rozmawiałam z niektórymi spadkobiercami majątków zabranych im z racji sprawiedliwości dziejowej.

Pan Jacek Szpotański, syn właściciela przedwojennej fabryki aparatów elektrycznych na Pradze, pamiętał jak u progu lat 50. przyszli jacyś ludzie rozbierać ich dom. Zobaczyli stół zastawiony do imienin, zrobiło im się głupio i przyszli nazajutrz. Rodzinę wysiedlono, a domu nie mogli zostawić właścicielom, bo o ile fabrykę dało się przemianować na ZWAR, to o domu dalej wszyscy mówili – dom Szpotańskiego.

Stefan Twardowski miał na Grochowskiej fabrykę pomp. Po wojnie pracowało tam tylko 20 ludzi, więc dziadek pani Marii mówił, że go nie ruszą. A jednak w 53. kazali się usunąć, urządzenia i maszyny gdzieś wywieźli, mury rozebrali, w ziemi została dziura. Dziadek zaraz potem umarł z żałości.

Robotnicy od Gustawa Gayera w Łodzi zażądali od niego po wojnie żeby wrócił. Ale zaraz potem i tak go w imię sprawiedliwości usunięto. Robotnicy ogłosili strajk, mimo to, a może dlatego, burżujską rodzinę wyrzucono z miasta.

Takich opowieści były setki po wojnie i nie przypominam ich dlatego, żeby obecnie zapowiadane przyspieszenie miało coś wspólnego z rewolucją robioną w imię sprawiedliwości dziejowej. Chodzi mi tylko o to, że kolejny raz mamy uwierzyć w cud. Tym razem nie chodzi o rewolucję, jaką był powrót do kapitalizmu z krainy ułudy. Chodzi o to, żeby przyspieszyć, poprawić, ale tak zasadniczo, że w ciągu kilkunastu lat dobiegniemy do czołówki europejskiej. Będziemy produkować nowoczesne towary, i to za polskie pieniądze a nie zagraniczne, żeby zysk tu zostawał, a nie wyjeżdżał do kraju pochodzenia.

Rozumiem, że nowa ekipa musi szybko odpowiedzieć na zapotrzebowanie społeczne, a ludzi razi to, że obcy kapitał ciągnie zyski z fabryk, które tu prowadzi. To jest niesprawiedliwe – my pracujemy, oni się bogacą. Pomija się ten drobiazg, że gdyby ci obcy nie przyszli ze swoimi pieniędzmi nie byłoby pewnie żadnej fabryki zdolnej produkować to, co świat chciałby kupować. Nie mówi się już, na szczęście, żeby obcym odbierać, na odbieraniu już się zawiedliśmy, chodzi teraz o to, że stać nas na więcej, czyli możemy dogonić czołówkę, przełamać bariery – oto czemu ma służyć „plan odpowiedzialnego rozwoju”.

I ta nadzieja na przyspieszenie przypomniała mi właśnie różne kolejne nadzieje podsuwane narodowi przez władze na przestrzeni mojego długiego życia. Ilekroć zmieniała się ekipa w partyjnym kierownictwie, mówiono nam, że lepiej, więcej, szybciej jest w zasięgu ręki. Teraz czasy inne, ekipa z innej bajki, otoczenie EU a nie RWPG, ale ludziom trzeba powiedzieć to samo – że im się poprawi.

Prof. Janusz Czapiński od lat prowadzi badania na temat barier jakie przeszkadzają w szybszym przestawieniu gospodarki uzależnionej od obcego kapitału na bardziej suwerenną, czyli taką, która będzie nam przynosiła większe zyski. I za każdym razem mu z tych badań wychodzi, że najpoważniejsza bariera na drodze postępu tkwi w naszej mentalności. Owszem, brak pieniędzy jest problemem, ale najbardziej przeszkadza w rozwoju brak zaufania pracodawców do instytucji państwowych, także zaufania przedsiębiorców do siebie wzajemnie, niezdolność do współpracy, nieumiejętność działania zespołowego, premiowania zespołowej rywalizacji, braki w edukacji. Także brak dobrze przygotowanych, kwalifikowanych kadr.

Tymczasem co się dzieje – równolegle do ambitnych perspektyw wicepremiera Morawieckiego przede wszystkim zmienia się kadry – nie na tych co załapali na czym polega tajemnica zachodniego sukcesu, otarli się o tzw. świat, mają kontakty, doświadczenie, sukcesy. Nie – bo robimy rewolucję, a w rewolucji przede wszystkim lecą głowy. I chociaż wyrzuconych z posady doświadczonych prezesów czy dyrektorów nie wsadza się do ciupy, to na ich miejsce wstawia się ludzi bez kontaktów, bez doświadczenia, bez dorobku. Skarbnik gminny zostaje szefem jednej z najważniejszych państwowych firm, bo jest swój. Jak rewolucja to rewolucja.

Bardzo ciekawe, czy wicepremier Mateusz Morawiecki, poprzednio szef poważnego banku, przyjąłby w tamtym wcieleniu na posadę dyrektorską choćby jednego z tych obecnie wysoko awansowanych menadżerów?

Za 15 lat mamy być bogaci jak Niemcy czy Anglicy, a jeżeli nie będziemy to co? To nic. Nie wiadomo gdzie będzie wtedy obecny wicepremier, za to wiadomo co powiedzą wyznawcy obecnie obowiązującej wiary – była szansa znaleźć się w czołówce Europy, gdyby nam w kraju nie przeszkadzały wrogie Polsce siły.

Agnieszka Wróblewska

 

Print Friendly, PDF & Email
 

4 komentarze

  1. PIRS 18.02.2016
  2. A. Goryński 18.02.2016
  3. slawek 19.02.2016
  4. A. Goryński 19.02.2016