Ernest Skalski: Ten, który wymyślił KOD8 min czytania

lozinski2016-10-25.

Gdyby poza tym artykułem Krzysztof Łoziński niczego ciekawego i liczącego się w życiu nie zrobił, to i tak liczyłoby się, że  ma za sobą naprawdę wielki  plus, poważny sukces liczący się w skali kraju. A autor książki ”Życie pod wiatr”  plusów ma więcej, bo ima się różnych ciekawych spraw od pamiętnego Marca 1968 roku. To już prawie pół wieku  życia ciekawego na tyle, że z jednej strony, warto o nim opowiedzieć, a z drugiej, czegoś dowiedzieć się z tego co opowiedział.

Choćby o owym roku 1968, w którym Łoziński kończył dwadzieścia lat i w którym większości potencjalnych jego czytelników chyba jeszcze nie było na świecie. Ja byłem. I to z pamięcią historyczno-polityczną sięgającą o pokolenie dalej. Wiedziałem na bieżąco co  dzieje się w sześćdziesiątym ósmym w Polsce, Czechosłowacji, Francji i w ogóle w szerokim świecie. Ale teraz z tej książki dowiedziałem się paru ciekawych rzeczy od  bezpośredniego uczestnika tych wydarzeń, w tym pamiętnej demonstracji na Uniwersytecie Warszawskim.

Student pierwszego roku nie był jednym ze znanych inicjatorów i liderów, lecz znajdował się z nimi w grupie tak zwanych komandosów. Widział jak pod wpływem chwili powstają decyzje i czuł, również na sobie, ich skutek. W tym  utrata przez niego w czasie demonstracji czapki i przez ówczesną narzeczoną buta – marzec! – to oczywiście drobiazg. Lecz wymuszona emigracja narzeczonej i karna służba wojskowa Krzysztofa to już zupełnie inny wymiar.

Do lat dojrzałych dochodzi już pokolenie mężczyzn, którzy nie mają za sobą obowiązkowej służby wojskowej. Czy to w PRL czy w  III RP, w jednostkach zawsze był dryl, rygor, do którego pasowałoby słowo; terror. Nie zajmowali się tym sadystyczni oficerowie i chamscy podoficerowie. Kadra wyręczała się w utrzymywaniu ładu starszym rocznikiem, który odreagowywał to co zaznał kiedy był młodszym. Niby się to wiedziało, ale…

Cztery razy trafiałem  do wojska w PRL. Za pierwszym razem do jednostki liniowej, o dziesięć lat wcześniej niż Łoziński. Tyle, że nie za karę, a po studiu wojskowym. I było normalnie, a jak było w sąsiednich kompaniach z poborowymi nie wiedzieliśmy. Przy późniejszych pobytach w WP też nie stykałem się  i nie słyszałem o  wspomnianym w tej książce piekle. A przecież było. Szkoda, że nie przeczytają tego politycy i publicyści  wspominający z nostalgią tę szkołę obywatelskiego wychowania, którą szczęśliwie ominęli.

Jeśli się zatrzymuję przy sprawach militarnych, to z powodu jednego fragmentu książki. Jednostka, w której służył Łoziński znajdowała się w stanie gotowości, by wesprzeć interweniujących w Czechosłowacji. I dowódca kompanii rozkazuje zdać amunicję, oświadczając że nie dopuści do strzelania do ludności cywilnej. Była to odwaga już poza granicami szaleństwa. I w kompanii — a zawsze to kilkadziesiąt luda — znajduje się żołnierz, który opanowuje sytuację tak, że nikt o tym nie doniesie tam gdzie trzeba.

Po swoich doświadczeniach z wojskiem, utwierdziłem się w  powszechnym przekonaniu, że jest to agregat, który jak może — to wydany rozkaz wykona i będzie strzelał do każdego, do kogo każą. A okazuje się, że nawet tam znajdują się ludzie będący w stanie przeciwstawić się, zachować mężnie i tacy, którzy potrafią przejąć  panowanie nad sytuacją nie do opanowania.

Lecz wszędzie bywają też ludzie zupełnie, ale to zupełnie, inni.

loza 6Krzysztof Łoziński, mistrz wschodnich sportów walki z najwyższym możliwie stopniem i himalaista wspinający się na najwyższe szczyty Azji, relacjonuje  najbardziej chyba dramatyczną ze swoich  wypraw. Na szczyt musiał wejść sam. Gdy maksymalnie wyczerpany zszedł, okazało się że czwórka  jego towarzyszy, po czterech godzinach czekania, uznała, że zginął i zeszła na dół, likwidując przejściowy obóz i zabierając namiot, jedzenie, jego rzeczy, łącznie z pieniędzmi. Kiedy z najwyższym trudem zszedł niżej do bazy, zobaczył że też jest już zwinięta i towarzysze odjechali. Bez pieniędzy nie mógł w Afganistanie liczyć na żadną pomoc, na jedzenie, czy podwiezienie. Z resztkami jedzenia, skrajnie wyczerpany przeszedł pieszo ponad sto pięćdziesiąt kilometrów do hotelu, w którym była już cała ekipa.

Sprawa, jak pisze, nie miała dalszego ciągu. I to wywołuje niedosyt. Chciałoby się wiedzieć, jak to widzą ci ludzie, którzy go opuścili, co mają w tej sprawie do powiedzenia.

Z wielu historii opowiedzianych w tej książce zatrzymał mnie opis sprawy Jana Narożnika. Z punktu widzenia  historii nie było to ważkie wydarzenie, ale w roku 1982, w stanie wojennym, bulwersowało wszystkich. Sens wydarzenia był taki, że postrzelonego przez milicję Jana Narożniaka umieszczono pod strażą w szpitalu, a podziemna Solidarność go stamtąd chytrym sposobem uwolniła. Dla władzy była to dotkliwa klęska prestiżowa, a opozycji dawała satysfakcję, której od wielu miesięcy nam brakowało.

Tyle wszyscy wiedzieliśmy, domyślając się, że musiała to być precyzyjna i brawurowa akcja, dobrze świadcząca o naszej konspiracji. I jak to w konspiracji, nikt nie dociekał szczegółów. Wystarczało, że dociekała władza, na szczęście bez powodzenia.

Szczegóły opisuje Łoziński. Dowiaduję się z jego książki, że  to on przygotowywał tę akcję i gdy już wszystko  było gotowe, niespodziewanie uwolniła Narożniaka inna grupa, szykująca się w  tym samym czasie do tego samego. Obie grupy  nie wiedziały o sobie i trudno powiedzieć czy to źle czy dobrze świadczy o naszej konspiracji. Zasadą w każdej powinno być nie wiedzie więcej niż się potrzebuje.

Odnosiłem wówczas wrażenie, że całe to nasze podziemie składa się głównie z ludzi robiących w mediach, nielicznych łączników i trudno dostępnych funkcyjnych. I dlatego po latach mile zaskoczył mnie w tej książce opis przygotowań do akcji, przeprowadzanych w szpitalach, przy współudziale  tak wielu osób z personelu, lekarzy i innych. To nie było AK z zaprzysiężonymi żołnierzami, lecz rzesze ludzi współdziałających, ze świadomością ryzyka jakie podejmują. Mogę przypuszczać, że nie tylko w służbie zdrowia.

„Życie pod wiatr” to tytuł sugerujący biografię autora. To są jednak wybrane  fragmenty z życiorysu, związane z ważkimi wydarzeniami w Polsce i świecie. Lub opis spraw, w których autor nie uczestniczył, lecz ma sporo do powiedzenia. Uczestniczył w działaniach Komitetu Obrony Robotników, którego powstanie przed czterdziestoma latami dziś wspominamy. Tego jednak nie wybrał do książki. Być może wydając ją w  roku  jubileuszu KOR uznał, że dosyć będzie się o tym mówiło i pisało bez niego. Wystarczy, że rok temu pamięć o tamtym komitecie zaowocowała pomysłem o KOD.

Z wykształcenia Łoziński jest fizykiem i  kompetentnie relacjonuje historię broni jądrowej od jej użycia w Japonii w roku 1945, przez lata złowrogich doświadczeń, aż do stanu obecnego. Z tej rozprawki każdy, nawet tkwiący w temacie czytelnik – inteligent, może się wiele dowiedzieć. Mnie ujęło to, że, niejako po drodze, Łoziński rozprawia się ze zmitologizowanym strachem przed energetyką jądrową. Wiedza pozwala mu się też rozprawiać z tworzonymi przez ciemniaków mitami na temat katastrofy smoleńskiej.

Od lat specjalnością autora jest tematyka chińska. Był w Chinach w roku 1989, kiedy miała miejsce masakra na placu Tiananmen, badał tę sprawę i w książce mamy wielki dobrze udokumentowany rozdział. Mamy rozdział o KRLD, w  którym nie był. Mamy historyczny już reportaż z Ukrainy, łącznie z Krymem, co ułatwia nam  zrozumienie tego co zaszło tam w ostatnich dwóch latach. Chciałoby się, aby autor pojechał tam teraz, śladem tamtego reportażu.

Mamy w tej książce bardzo wiele bardzo różnych rzeczy. Wspomnienia, reportaże, eseje i artykuły, niewielkie przyczynki. Książka jest chaotyczna i to właśnie jest jej zaletą. Człowiek, który wiele przeżył, wiele widział, przeczytał, zrozumiał — ma w niej wiele do powiedzenia. I to się szybko i dobrze czyta. Niekoniecznie po kolei. Można sobie wybierać fragmenty, ustalać kolejność zgodnie z zainteresowaniem i nastrojem. Spis rzeczy pozwala się zorientować o co gdzie chodzi. A  po zapoznaniu się z książką wie się zdecydowanie o więcej niż przed tym. Nawet jeśli się robi w tej samej branży, pisując mniej więcej o tym samym.

Ostatnie jej część to już publicystyka. Ta sprzed lat, którą dzisiaj staje się dobrze  czyta, bo tłumaczy to co się dzisiaj dzieje. Są też teksty  wyrażające poglądy autora znane nam z jego publikacji w  Studio Opinii.

W człowieku, który wiele widział, wiele przeżył i wiele przemyślał, nie ma zaciekłości. Uważam – pisze – że mimo wszystko trzeba podejmować próby  rozmowy z ludźmi inaczej niż my myślącymi.

KOR i KOD. Różne tokor czasy i różne, w gruncie rzeczy, to komitety. Ale inspirowane tą samą zasadą wymyśloną przez Jacka Kuronia: nie palcie komitetów, zakładajcie własne. Ten, który wymyślił KOD mówi o potrzebie dialogu do zwolenników Komitetu i tych którzy go poganiają. Aby tej drugiej stronie, żywiącej się konfliktem, nie dawali się podpuszczać i  prowokować.

Sam jest na prowokację odporny. Na ostatnich kartkach przytacza 134 epitety zebrane przezeń w dorosłym życiu. Za ”zwolennika łagodnego karania” i za „zwolennika rozpasanej wolności” na pewno się nie obraził.

Ernest Skalski


 

Krzysztof Łoziński ”Życie pod wiatr”loza-lozinski
Wyd. SCRIPTORIUM, Opole 2016

 

Print Friendly, PDF & Email
 

2 komentarze

  1. j.Luk 26.10.2016
  2. malpa z paryza 26.10.2016