Tadeusz Kwiatkowski: Jak straszyć, żeby było śmiesznie17 min czytania

02.12.2020

Trudno orzec, czy oglądanie kiepskich filmów definitywnie zuboża zdolności percepcji, a tych lepszych jakoś je poprawia. Skoro jednak słuchanie idiotyzmów wypowiadanych przez polityków ewidentnie zapładnia wyobraźnię tłumów, to warto przyjrzeć się motywom wspólnym. Polityczna propaganda i kino grozy wykazują pewne analogie. Dobrze zilustrował to ongiś dr Goebbels: Panowie, za sto lat wyświetlany będzie piękny kolorowy film o strasznych czasach, które obecnie przeżywamy. Czy nie pragniecie w nim zagrać? Wytrwajcie teraz, aby za sto lat nie wygwizdano was, gdy ukażecie się na ekranie.

Chyba nikogo nie trzeba przekonywać, iż ludzie żyjący z polityki panicznie boją się śmieszności. Dla nich to gorsze niż skoncentrowana nienawiść narodu. Co jednak z politykami, którzy wykazują całkowitą odporność na śmieszność, jak ptactwo wodne na wilgoć? Tu rzeczywiście wieje grozą, ale to wciąż tylko wiatry puszczane cichaczem w słabo wentylowanej salce kinowej. Odnotowując, iż brzydko pachnie, nie traćmy z oczu tego, co na ekranie.

Krwiopijcy

Dracula 1958 (UK), reż. Terence Fisher. Na zdjęciu Christopher Lee w roli tytułowej.

Pierwszeństwo wypada przyznać wszelkiej maści krwiopijcom. Owe gadziny ukochały wysysać witalność wprost z krwiobiegu. Pomysł rodem z czasów, gdy o krwi wiedziano mniej więcej tyle, że czerwona i tania krąży w żyłach pospólstwa, zaś bezcenna błękitna u wybrańców niebios, którym przeznaczono kierować losami świata. Zauważmy, iż hasła nawołujące, by utoczyć krwi wrogom, również są zorientowane na zaspokajanie apetytu, natomiast konfrontacyjna linia programów politycznych dążących do maksymalizacji zysków za cenę wykrwawiania oponentów, ma historycznie trwałą tendencję do okresowego odwracania ról, w wyniku czego narodowe łaknienie krwi wymaga również zaangażowania w krwiodawstwo. Plemię chcące podlewać własne interesy krwią konkurencji, musi samo być gotowe na krwawą daninę. W tym wypadku sekret sukcesu tkwi w proporcjach. Naród zwykle nie oponuje, dopóki rozlewana jest krew obcych, najlepiej daleko od granic własnego terytorium.

Jak zapewne widać, wyłania się tu pewna sprzeczność. Otóż narodowy bohater powinien łaknąć krwi wrogów, jednocześnie nie skąpiąc własnej. Zazwyczaj kończy się to masakrą w stylu gore. W tradycji polskiej wzmiankowane kwestie proporcji były często traktowane rozłącznie, tzn. za sukces zwykło się uznawać również sytuację, gdy udział krwi własnej w ogólnym bilansie przelanej posoki wypadał zdecydowanie na korzyść przeciwnika.

Czy bogowie to krwiopijcy? Bez wątpienia idea ma zasięg uniwersalny. Krwawe ofiary to obowiązkowy punkt programu niemal każdej religijnej wizji świata. Wypada nadmienić, iż cudze ofiary zazwyczaj wzbudzają co najmniej głęboki sceptycyzm patriotów. Stąd np. jesteśmy skłonni uznawać, że rytualne wykrwawianie jeńców na ołtarzach kultur indiańskich znamionowało ich niski stopień cywilizacyjnego zaawansowania. Gdy kapłan obsydianowym ostrzem haratał komuś pierś, by dobrać się do serca składanego w darze bóstwom odpowiedzialnym za urodzaj, to jedno, a zupełnie co innego, kiedy prezydent zarządza bombardowania w celu podtrzymania tradycji demokratycznych. Jako istoty głęboko osadzone w cywilizacji życia, zdecydowanie odcinamy się od cywilizacji śmierci. Wiadomo, że od wyrywania ludziom serc kukurydza nie rośnie bujniej, natomiast cywile koszeni seriami z broni automatycznej i rozrywani naprowadzanymi laserem bombami, to nadal ważki argument w politycznych sporach społeczeństw cywilizowanych.

A kto podstępnie chłepcze nieśmiertelną krew narodu? Najgorszy wróg wewnętrzny czyli…

Robactwo

Mimic 1997 (USA), reż. Guillermo del Toro.

Stały motyw wszelkiej odmiany horroru wywodzonej z europejskiego kręgu kulturowego. Coś po mnie pełza, coś się kłębi w ciemnych zakamarkach pod łóżkiem, krwi pożąda, ani chybi ukąsi i jeszcze przy okazji zatruje, zakazi.

Pijawki, pluskwy, wszy, wije i karaczany, uprzykrzone komary, muchy, nienasycona szarańcza, krwiożercze mrówki. Czyż nie są to zastępy naszych nieprzyjaciół? Ileż to razy propagandowe zabiegi podsuwały obraz politycznego wroga, przybierającego postać zorientowanego na naszą krzywdę pasożyta…

O ile prawdą jest, że zarówno ludzkie płyny ustrojowe, jak i bezkręgowce to doskonałe medium dla przenoszenia rozmaitych chorób, o tyle warto zauważyć pewne odwrócenie tendencji w sposobie postrzegania roli ogólnie pojmowanego robactwa. Wraz z przyrostem populacji coraz bardziej palącą kwestią stają się nakłady energii pochłanianej przez rolnictwo.

Wbrew stereotypom demonizującym insekty na Starym Kontynencie i w zeuropeizowanej części Ameryki, w Afryce i Azji postrzegane są nieco odmiennie. Zapewne dlatego, iż kulturowo oba kontynenty nie nasiąkały przez wieki biblijnymi wizjami plag, możliwe było kształtowanie odmiennych, wymuszonych pragmatyzmem tradycji kulinarnych. Lokalnie pałaszowanie owadów postrzegane jest jeszcze jako dziwactwo ocierające się o aberrację, ale eksperci od żywienia podnoszą zarówno wysoką wartość owadziej diety, jak i energetyczną wydajność hodowli insektów. Wykazano również ponad wszelką wątpliwość, że bezkręgowce to, tuż po mikroorganizmach, podstawa globalnego ekosystemu.

Możliwe zatem, iż już niebawem hodowanie wrogów politycznych przemienianych propagandowo w gnidy lub pluskwy, nabierze nieco bardziej apetycznego charakteru. À propos, postęp techniczny zbiera swe żniwo i nawet najbardziej zniesmaczeni działalnością wrogiego robactwa przyznają otwarcie, że pluskwy bywają politycznie wielce użyteczne.

Ożywieńcy i nie całkiem zrównoważeni naukowcy

Dom Frankensteina 1944 (USA), reż. Erle C. Kenton. Glenn Strange jako Potwór Frankensteina i Boris Karloff jako dr Niemann.

Zombie, również jako armia nieumarłych, to wątek wytarty w horrorze, jak apostolskie sandały. Można się zżymać, ale temat nie chce zdechnąć. Od lat serwowane widzom legiony gnijących kreatur nadal mogą liczyć na zainteresowanie publiki. Ciekawymi i kontrowersyjnymi rozwiązaniami fabularnymi są scenariusze łączące nazistowskie mistyczne peregrynacje takich instytucji jak np. Ahnenerbe, ideę Wunderwaffe i zbrodnicze eksperymenty na więźniach. W najbardziej ryzykownych wersjach scenarzyści każą żywym trupom w pasiakach walczyć za Trzecią Rzeszę. Podobne budzące zrozumiały niesmak igraszki wyobraźni powstają zwykle na głębokim Zachodzie i można powątpiewać, czy twórcy takich obrazów próbowali przyswoić jakąś rzetelną wiedzę na temat okupacyjnych realiów.

Jakkolwiek by było, idea nekromancji, czy to wspieranej magią, czy też pseudonaukowym mumbo-jumbo, nadal ma silną reprezentację we współczesnych mediach.

Bez serc, bez ducha, to szkieletów ludy… Lecz co wtedy, gdy serca i duch wszelki wielbi trupie gnaty i wskrzeszać pragnie wizje dawno już pogrzebane, jeżeli nie przez historię, to przez polityczny pragmatyzm?

Powraca w narodku np. pomysł wielkiej Polski katolickiej. Mikre plemię potrzebuje radykalnych haseł, emanujących upragnioną wielkością. Na razie Młodzież Wszechpolska to wciąż młodzieżowy margines, ale fakt, iż ludzie chowani przez Internet kojarzą wojujący polski katolicyzm z jakąkolwiek formą politycznej autonomii, o wielkości nie wspominając, rodzi uzasadnione obawy o przyszły dobrostan tkanki społecznej. Gdzie bowiem w państwie miejsce dla tych, którzy nie podzielają fantazji wszechpolskiej? Na razie narodowcy taktycznie wstrzymują się z otwartą odpowiedzią na forum publicznym, ale nieoficjalnie chętnie oddzieliliby prawdziwych Polaków od reszty drutem kolczastym. Obrazki, na których młodziankowie przebrani w mundurki przywodzące na myśl bojówkarzy z SA w swoim mniemaniu oddają cześć ofiarom nazizmu poprzez saluty na modłę Sieg Heil!, wskazują na nieprzesadny trud poznawczy. Zaklinanie rzeczywistości tłumaczeniami o fascynacji rzymskim antykiem słabo maskuje sadystyczne podniecenie ludobójczymi formami nacjonalizmu.

Bliski myślowo koncept upiornej pasji odbierania życia uzasadnianego potrzebą polityczną, zaprezentował w swym Doktor Strangelove, czyli jak przestałem się martwić i pokochałem bombę Stanley Kubrick. Obraz rzecz jasna nie zalicza się do kina grozy, ale ogólna idea jak najbardziej – zabić z nienawiści, nawet gdyby oznaczało to samozagładę.

Ludzie hołdujący poczuciu własnej wielkości, przeświadczeni o tym, iż została im powierzona jakaś nadzwyczajna dziejowa misja, mówią wprost, co myślą, jak np. Harry Truman, trzydziesty trzeci prezydent USA: Każdy człowiek jest dobry, o ile będzie uczciwy i nie jest czarnuchem albo żółtkiem. Bóg stworzył białych z prochu, a czarnych z błota, wymieszał resztki i powstał Chińczyk.

Kiedy Robert Oppenheimer w rozmowie z prezydentem na temat perspektyw budowy przez Rosjan własnej bomby atomowej dał wyraz swym moralnym rozterkom: Panie prezydencie, czuję, że mam krew na rękach, Truman miał odrzec: Krew jest na moich rękach, to moje zmartwienie.

Wydaje się, iż wszyscy śpimy spokojniej ze świadomością, że władzę w naszym imieniu sprawują ludzie gotowi obmyć nas z krwawej odpowiedzialności. Po kapitulacji trudno było znaleźć w Niemczech zwolenników narodowego socjalizmu, natomiast zakopani po uszy w zagadnieniach naukowych ulubieńcy przegranego reżimu szybko skorzystali z możliwości kontynuowania karier u boku zwycięzców. Gdyby uznano, że krwawy znój takich ludzi, jak doktorzy von Verschuer lub Mengele, może się przyczynić do umocnienia pozycji politycznej tryumfujących przywódców koalicji antyhitlerowskiej, to prawdopodobnie młodzież, w tym ta wszechpolska, uczyłaby się o nich w szkole, jako o wielkich odkrywcach i dobrodziejach ludzkości. Natomiast wyniki uzyskane kosztem niewyobrażalnego cierpienia ofiar w tzw. Stacji RDachau istotnie zostały wykorzystane przez aliantów, m.in. NASA.

Duch tchnie, kędy chce

Naznaczony 2010 (CA/USA), reż. James Wan. Philip Friedman jako Stara kobieta, upiór.

Na liście zrodzonych w ludzkiej wyobraźni koszmarków nie może zabraknąć duchów, poltergeistów, upiorów i zjaw. Snuje się to po nocach, a zawodzi, lamentuje, spać nie daje, skrzypi drzwiami, puka w okna, podzwania łańcuchami. Ostatnio korzysta również z mnogości elektronicznych gadżetów, jednym słowem duchowe tałatajstwo idzie z duchem czasów. Mnożą się zatem przypadki EVP, tajemnicze istoty i zjawiska notorycznie rejestrowane przez systemy monitoringu itp. Podobnie rzecz się miała tuż po upowszechnieniu fotografii. Duchy poczęły ochoczo pozować przed obiektywami coraz liczniejszych aparatów.

W przeciwieństwie do strachów omówionych wcześniej duchy postrzegane są jako metafizyczna arystokracja. Owszem, zdarzają się wyjątkowo paskudne przypadki, ale z reguły to jednak wyższa kultura grozy.

W sztuce polskiej, zwłaszcza tej o silnych inklinacjach patriotycznych, co rusz to jakieś widziadła, usiłujące na swój pokrętny sposób przekazywać żywym rozmaite ostrzeżenia, rady, przepowiednie. Historia klęsk narodowych pompowanych romantyczną bździną sugeruje słabą drożność duchowych kanałów komunikacyjnych, choć oczywiście można w tym wypadku obarczać odpowiedzialnością zarówno posłańców, jak i słabo rozgarniętych adresatów.

Rzecz jasna w lokalnym ujęciu propagandowym widmowym korowodom hetmani Duch Narodu Polskiego (DNP). Należy podkreślić, iż ów byt jest niestety mocno skoligacony z koncepcją Volksgeist, która co prawda na niemieckiej ziemi dojrzewała w tradycji protestanckiej, lecz katolicyzm w ogóle, a w szczególe polski, wykazuje sporą tolerancję na obce idee, o ile może je zaadaptować na użytek własnych interesów. DNP byłby zatem przykładem syntezy i choć na papierze wszystko wygląda dosyć prosto, to jak zwykle teoria staje dęba wobec rzeczywistości obojętnej na myślowe eksperymenty. Z drugiej strony, łączenie przeciwieństw w obrębie doktryn postulujących immanentną spójność to nic nowego i ma długą tradycję, sięgającą daleko poza historyczny horyzont chrześcijański. Tak więc teoria wspierająca nacjonalizm pruski, mogła w sprzyjających warunkach mutować do postaci uchodzącej dziś wśród opętanych przez upiory polskości za rdzennie polską.

Narodowe urojenia są zawsze trudne w leczeniu, wystarczy wspomnieć choćby dwa upokarzające dwudziestowieczne nokauty niemieckiego ducha. Liczne polskie upadki, jako mniej spektakularne, najwidoczniej nie wywarły dotąd pożądanego efektu terapeutycznego, a z niemieckich wyciągamy bardzo ograniczone wnioski. Rzępolenie na nacjonalistycznych strunach polskości brzmi dziś na forum międzynarodowym tyleż fałszywie, co śmiesznie. Żeby móc dalej pokutować, DNP potrzebuje solidnego trumiennego makijażu, którego koszty zapewne liczone będą w miliardach euro. Narodowy interes wymagałby przegnania nacjonalistycznej zmory, lecz znów: Bez serc, bez ducha… Bez straszenia duchami zabawa w polską państwowość traci swój metafizyczny gnilny posmak. Skoro skakanie po trumnach ma w Polsce bogatą historię, a żonglerka piszczelami nadal przynosi wymierne korzyści polityczne, to czemu nie?

Najeźdźcy z kosmosu

This Island Earth 1955 (USA), reż. Joseph M. Newman/Jack Arnold. Rex Reason jako dr Cal Meacham, Faith Domergue jako dr Ruth Adams i Regis Parton jako metaluniański mutant.

Żeby pozostać atrakcyjnym, również w warstwie wizualnej, kinematograficzne straszenie zawsze musiało nadążać za aktualnymi modowymi trendami społeczeństw stechnicyzowanych. Koniec lat 40. XX w. przyniósł fascynację potęgą atomu i nową falę obecnych już wcześniej wątków związanych z rozwojem nauki, ze szczególnym uwzględnieniem szeroko pojętej tematyki eksploracji kosmosu. Z kolei zimnowojenny konflikt dał asumpt do mnogich propagandowych podtekstów, z których często czyniono główną oś fabularną licznych pulpowych produkcji kinowych i telewizyjnych.

Przez ekrany przetaczała się komiczna menażeria Obcych, teraz pisanych przez wielkie O, których macki, czułki, szczypce i futra miały nierzadko odzwierciedlać tyleż odmienność ich macierzystych światów, co podkreślać odhumanizowanie motywów działania, oczywiście korelujące symbolicznie z jak najbardziej rzeczywistymi poczynaniami wrogów politycznych.

Pojawiały się próby ustawiania kosmicznych przybyszów w roli pacyfistycznie usposobionych nauczycieli ludzkości, pragnących uczynić Homo nieco bardziej sapiens, jednak takie podejście mocno ograniczało siłę propagandowego przekazu, bo jeśli się już koniecznie jednoczyć w ramach narodowej wspólnoty, to najlepiej przeciwko komuś lub czemuś. Obcy mieli przede wszystkim wzbudzać lęk, obrzydzenie i gniew, które łatwiej cementują poczucie stadnej przynależności, niż zaduma nad kwestiami gatunkowej odpowiedzialności za losy świata. Stąd mnogie scenariusze wszelkiego typu inwazji, od otwartych napaści z użyciem promieni śmierci, po szpiegowskie intrygi, których celem miało być podstępne zniewolenie szczerych, otwartych i miłujących pokój Ziemian.

Jednakowoż ci ostatni od zawsze dzielą się na lepszych i gorszych, więc Obcy wielokrotnie spełniali jedynie funkcję katalizatora oddzielającego ludzkie ziarno od plew.

Co ciekawe, propagandowy nurt konfrontacyjny był charakterystyczny raczej dla produkcji zachodnich, zaś kręcone w państwach socjalistycznych podkreślały zazwyczaj wartość idei internacjonalistycznej współpracy, zwłaszcza wobec pozaziemskich wyzwań, które starano się przedstawiać jako potencjalną szansę cywilizacyjnego rozwoju.

Zasadniczo jednak nie jesteśmy w stanie wyobrazić sobie niczego naprawdę obcego, a to skazuje nas na fabularny eksport krwiopijców, robactwa, zombie, szalonych naukowców i duchów. W kosmicznych scenografiach bawią, straszą i uświadamiają politycznie równie skutecznie, co w ziemskich okolicznościach przyrody.

Kler

Zakonnica 2018 (USA), reż. Corin Hardy. Bonnie Aarons jako Demoniczna zakonnica, inkarnacja Valaka.

Wedle zasady: najciemniej pod latarnią, kler to oczywisty cel ataku wszelkich sił nieczystych. Jednak już na wstępie rodzi się pytanie o faktyczny charakter źródła duchowej światłości, przyciągającego jak ćmy piekielne zastępy. Z jednej strony święci mężowie i niewiasty powinni bez trudu rozpoznawać i odpierać zakusy złego. Z drugiej, przeświadczenie o bezpośrednim zainteresowaniu piekła własną osobą, to co najmniej wykwit rozdymanego pychą ego.

Teoretycznie kler ma służyć, praktycznie zaś robi wszystko, by podporządkować sobie świeckich własnej woli, czyniąc z nich narzędzia politycznej manipulacji. Zatem, zamiast rozjaśniać wiernym drogę, pragnie trzymać ich w ciemnościach, ewentualnie tak regulować dopływ światła, by nie ujawniać zbyt wiele z tego, co przed nimi i tym łatwiej wodzić trzódkę wedle własnego widzimisię. Czymkolwiek zatem może być przewodnie światło Kościoła, nie jest to raczej kaganek oświaty.

Jasne, że diabeł zawsze próbuje maskować swe działania, np. przekonując, iż nie istnieje. Tu wkracza Kościół, który z całą powagą tłumaczy, jak wielkim zagrożeniem dla wspólnoty jest uleganie podobnym podszeptom. Zapewne kler wie, co mówi, bowiem opiera się na własnym bogatym doświadczeniu. Zatem pod sutanną/habitem diabli zawsze znajdą ciepłe przytulisko. Nie idzie wszak o to, żeby przemóc szatańskie zakusy – to niemożliwe, gdyż to Pan spuścił złego z łańcucha. Istotne, by kontrolować piekło jako dodatkowe źródło mocy. Dobry czarownik potrafi się zabezpieczyć przed demonami, ale trzeba czarnoksiężnika, aby je zmusić do posłuszeństwa. Kler zawsze twierdził, iż posiada dane od Boga moce trzymania na dystans wszelkiego zła. Czasem miłosierdzie kleru podpowiadało, żeby wyrwać język, przykuć na lata do ściany lochu, połamać kołem lub spalić żywcem, ale to było nie tylko konieczne, ale po prostu dobre, ponieważ zgodne wolą Bożą.

Na zamawianych obrazach o wybitnym charakterze propagandowym, ukazujących m.in. męki piekielne, te same tortury, które Kościół zlecał stosować wyrokami inkwizycyjnymi, to była kara boska, tym razem uskuteczniana bezpośrednio przez służące Bogu piekło. Po prostu, kiedy Bóg nie chce kogoś wpuścić na pokoje, to trzyma delikwenta w piwnicy, gdzie hulają rozmiłowane w sadyzmie aniołki. Tam płacz i zgrzytanie zębami. Szarpani rozpalonymi cęgami, topieni we wrzącej smole i kąsani przez demony, wznoszą lamenty do Boga, który słyszy i wie wszystko, zatem gdy nadstawia ucha na modlitwy, zawsze jednocześnie odbiera bezpośrednią relację z ufundowanej przez siebie, bezkresnej w czasie i przestrzeni izby ekstremalnych tortur. Jakże nie kochać koncepcji wszechmocnego Boga?

Cała ta metafizyczna schizofrenia stanowi wdzięczne źródło inspiracji dla kina grozy, czerpiącego garściami z rzeczywistej historii Kościoła i rozpowszechnianych przezeń doktrynalnych bredni.

Jak często bywa, rzeczywistość układa scenariusze przerastające wszelką fikcję. Kościół przez stulecia straszył piekłem, którego ziemską ekspozyturą bywał nader często. O dziwo, dziś jego propagandowe sztuczki działają równie skutecznie, co wieki temu, gdy nawet skromy przepływ informacji stanowił ściśle reglamentowany przywilej garstki feudalnej wierchuszki.

Obecnie przeciętny użytkownik mediów elektronicznych, dysponujący umiejętnością czytania ze zrozumieniem, w parę godzin ma możliwość przyswojenia wiedzy, której dawniej nie sposób było zgromadzić nawet w ciągu kilku długich żywotów.

Na razie niewiele z tego faktu wynika, natomiast propaganda ma się lepiej niż kiedykolwiek. Tradycyjnie zaspokaja potrzeby tych, którzy lubią wiedzieć, myślenie zawsze odkładając na potem.

Tadeusz Kwiatkowski

Pedagog, publicysta

Rocznik 1977. Absolwent Akademii Pedagogicznej w Krakowie. Jednostka głęboko aspołeczna. Przejawia objawy organicznego uczulenia na polski patriotyzm, pojmowany jako przekonanie o nadrzędnej roli Polski w historii, oraz tzw. polskiej racji stanu w stosunku do interesów Europy w dobie postępujących procesów globalizacji. Z przekonania i zamiłowania antyklerykał. Na razie, od blisko dwudziestu lat szczęśliwy mąż, od kilku również ojciec; od ponad dekady aktywny entuzjasta biegów długodystansowych.

Print Friendly, PDF & Email
 

5 komentarzy

  1. PK 03.12.2020
    • Tadeusz Kwiatkowski 03.12.2020
      • PK 03.12.2020
  2. Filip Nowakowski 03.12.2020