Marek Jastrząb: Typek w ludzkim futerale6 min czytania

23.02.2021

Będzie to pieśń o Boyu – społeczniku. W zawartych tu odrębnych przykładach – odcinkach, ilustruję tezę, iż wywarł on wpływ na wielu innych twórców. A ponieważ oddziaływanie jest tak gigantyczne, że i współcześnie znajduje kontynuatorów, lista pisarzy i teatralnych autorów spektakli powinna być znacznie szersza. Gwoli sprawiedliwości napomknąć należy, iż wszelka jego działalność powinna być ubogacona i udokumentowana jeszcze szerszym rejestrem dzisiejszych i wczorajszych kanalii.

Będzie to pieśń o translatorze, teatralnym recenzencie, mędrcu budzącym zawiść literackich spekulantów w rodzaju Irzykowskiego, o Tadeuszu Żeleńskim, który nadział się na wybitnego autora drugiej kategorii. Krótko powiedziawszy: pyszałkowata mrówka wzięła się za gwałcenie słonia!

Przez dosyć długi czas byłem przekonany, że pomiędzy artystami istnieje więź, porozumienie dusz i serc, że są połączeni wzajemną życzliwością wynikającą z posiadania talentu. Jednak gdy te naiwne przeświadczenia odkształciły się pod wpływem czytania utworów podobnych do Beniaminka, zastanowiło mnie, czy nienawiść i gryzienie po kostkach nie są to aby cechy powszechniejsze, niż przypuszczam.

Lubię Irzykowskiego, ale tylko z tego powodu, że jest częścią literatury, a literaturę trzeba lubić z całym dobrodziejstwem inwentarza. Wszelako za cholerę nie mogę podziwiać go za Beniaminka.

W tym paszkwilanckim utworze, niczym w zbiorniku nieczystości, nagromadził wszystkie swoje pretensje i jadowite zarzuty wobec rosnącej sławy Boya. Zbitki cytatów wyrwanych z kontekstu, pomyje niegodne mistrza, za jakiego chciał uchodzić.

Co było niekwestionowanym plusem na boyowskim koncie, pod piórem Irzykowskiego przekształciło się w minus, zarzut, kpinę, szyderstwo wynikłe z bezradności. A że tłumaczył niepotrzebnie, za dużo i źle, a że kto to czyta, a że po co Balzak, Stendhal, Molier, całe to zamieszanie z obsceniczną literaturą francuską i kiepściutkim przekładem Prousta. Z czego wysnuł wniosek, że co najmniej połowę tych spolszczeń i przybliżeń należałoby zlikwidować.

Przyczepił się również do aktywności Boya na polu obyczajowych absurdów. Do Fundacji Kropla mleka, do wydawanej własnym sumptem Biblioteki Boya. Do stawania w obronie kobiet i dzieci; pomówienie za pomówieniem, brednia za brednią.

Błyskotliwy felietonista o niekościelnych poglądach, zawołany dziennikarz, autor Słówek, filar kabaretu Zielony Balonik, społecznik piszący o nikczemnej doli kobiet, świadomym macierzyństwie i jego braku skutkującym aborcją (przykra wiadomość dla demagogów: nigdy nie był jej propagatorem, tylko opowiadał się za seksualną edukacją). Tak jak nigdy nie bawił się w głupawe ataki na religię, tylko zwalczał hipokryzję.

Piętnował drażniącą świętoszkowatość; humanista poruszający problemy aktualne i często nierozwiązane do dziś, lekarz o niewygodnych przekonaniach, wróg koturnowości i literackiej egzaltacji, odbrązawiacz pisarskich sław, bezkompromisowy krytyk teatralny i obyczajowy komentator, wydawca i zarazem tłumacz o osiągnięciach rozsadzających ludzkie wyobrażenia, publicystyczny drapieżnik niepozwalający sobie dmuchać w nos, zadziorny interlokutor o języku wyćwiczonym podczas wielu polemik.

Boy – o którym Stanisław Mackiewicz wyraził się, że jest to pierwszy polski pisarz po Żeromskim i Sienkiewiczu – mawiał w swoich prowokacyjno-zaczepnych felietonach, że jak go nikt nie napada, czuje się niekomfortowo, tak że z radością powitał autora Pałuby w gronie oszczerców.

*

Irzykowski miał talent niepokaźny, Boy – wielki. Łączył ich więc kompletny brak poczucia więzi, a dzieliło spojrzenie na literaturę. Oraz odmienne temperamenty: one to zadecydowały o niepodobieństwie porozumienia obydwu tak różnych pisarzy.

Irzykowski to klerk zanurzony w ekskluzywnym przeżywaniu, odległy od rzeczywistych problemów, typowy mól książkowy, teoretyk prawdziwego życia. W odróżnieniu od Boya, człowieka czynu i zwolennika twardego stąpania po ziemi, okazał się człowiekiem z gatunku tych, o jakich pisał Lec: mszczą się ludzie mali, bo nie powyrastali.

Insynuatorów nie brakowało nigdy. Zawsze można było liczyć na to, że jak który pisarz, publicysta czy poeta wyrośnie ponad zwykłą miarę, znajdzie się ktoś, kto da mu po łapkach, kto, jak ogrodnik z sekatorem, przystrzyże mu to i owo, a sprowadzając go do swojego, niziutkiego poziomu, sfastryguje mu osiągnięcia pod swój kołtuński gust.

Dokąd przyszli wielcy trzymają się przyjętych konwencji i nie walczą ze stereotypami, są traktowani lekceważąco przez resztę twórców, bo nie stanowią zagrożenia. Ale jeśli zaczyna być o nich głośno, kiedy gołym okiem widać, co sobą reprezentują i dokąd zmierzają, z głębokiego nieistnienia, prócz świty rzetelnych entuzjastów ich artystycznych dokonań, podnoszą się odpychające skrzaty starające się oberwać bodaj cętkę z ich gronostajowego płaszcza. Pojawia się sfora paszkwilanckich śledzienników gotowych jątrzyć, wybrzydzać i rozdmuchiwać, umniejszać i podawać w wątpliwość to wszystko, czego sami nie są w stanie pojąć.

Pół biedy, gdy do wydziwiania przystępują stworzonka upośledzone na zdrowym rozsądku, przywłaszczające sobie prawo do nieposiadanej wiedzy. Stworzonka, które w sposób wyzywający i podły, bez żadnego wstydu i zahamowań zabierają się za pouczanie mądrzejszych od siebie.

Długi czas byłem zdania, że pisarze stanowią grupę ludzi połączonych wspólnym celem, a tym celem jest wzajemna pomoc. Że łączy ich coś w rodzaju porozumienia i życzliwości dusz. Ale stwierdziłem: takie myślenie nazywa się naiwność. Niestety, bardzo często zdarza się (np. między literatami), że tak zwani arystokraci ducha są małostkowymi kmiotami o naturze zawistników.

Bezinteresowny był Boy, lecz to rzadkość. A w obecnych czasach – wada. Jednak wolę być naiwny niż egoistyczny dureń.

Tu proroctwo: przyszłe pokolenia zastąpią wkrótce dzisiejszą resztkę sumiennych i nadejdzie czas, gdy bezguście i niska jakość staną się normą.

Pamiętający takie dziwne słowa jak zawodowa uczciwość dziennikarska, szacunek dla czytelniczej inteligencji, odpowiedzialność za publikowane słowa – wymrą, a na ich miejscu znajdą się ludzie, którzy nie będą wiedzieli, kto zacz ów Dylan Thomas lub czym się je Cummingsa, co to kulturowa ciągłość, na czym polega kontynuacja dorobku, czym różni się ona od wiecznego rozpoczynania dawno przebytej drogi.

Przyjdą nonszalanckie kreatury pełne bełkotliwej swady, obdarzone naskórkową wiedzą o latach, gdy jeszcze nie istniała obecna łatwizna wypowiedzi, a pojawią się ze swoimi objawieniami udającymi recepty na literaturę. I znajdą czytelników, i zostaną ich autorytetami.

Z jakiego powodu? Bo nadeszły czasy, gdy tak autorom, jak wydawcom nie chce się czytać niczego, co nie daje zysku. Wydawnictwa nie są nawet zainteresowane bezpłatnym czytaniem nadsyłanych materiałów, a jeżeli już decydują się na druk, to jedynie na teksty rekomendowane przez pantoflarską pocztę; jak najmniejszym własnym kosztem i bez ryzyka.

Ryzykuje jedynie autor, bo rzuca się na niepewny interes i tylko on ponosi koszty.

Marek Jastrząb

Pisarz, publicysta

Niektóre publikacje Autora są do pobrania w Bibliotece Studia Opinii

 

źródła obrazu

  • jastrzab: BM