WaszeR d. Londyński: Wtrumpanabici5 min czytania


24.01.2025

Nie moje małpy, nie mój cyrk, mógłbym skwitować zeszłoroczny amerykański ewenement wyborczy i wymianę lokatorów Białego Domu. I basta! 

No tak, tamte małpy niby nie moje, co chyba zbyt szybko stwierdziłem z ulgą asekuranckiego mieszczucho-wieśniaka, ale już cyrk? A konkretnie jego zagraniczny nadwiślański plagiat, w którym mam zapewnione dożywocie? Ba, i małpy tu też jakby trochę do tamtejszych podobne, choć, bez wątpienia… całkiem po naszemu ichni styl małpujące. I natychmiast na myśl przyszła mi trzecia prawda księdza Tischnera, dla jasności niezorientowanym wyrażająca się uładzonym pytaniem: czyżby? 

Czy to się komuś podoba czy nie, amerykański cyrk ma zasięg globalny, potężny wpływ na lokalne trupy kuglarzy, a jego odpowiedzialność za ważony tu i tam bigos zamyka się czasami na poziomie widzimisię aktualnie panoszącego się w reprezentacyjnej rotundzie Białego Domu najważniejszego żandarma wśród światowych politycznych komediantów i najmniej obliczalnego klauna spośród globalnych żandarmów. I nawet jeśli prestiż amerykańskiego przywództwa podlega dziejowemu falowaniu, to każdy kolejny prezydent uznaje za punkt honoru być tym najważniejszym. No bo przecież Ameryka, jak od zawsze Rosja, jeszcze wcześniej Związek Radziecki (a od jakiegoś czasu i Chiny) ma być great! Trump, wykorzystując koniunkturę, już wzniósł się w tym działaniu na prawdziwe wyżyny. Iście amerykańskie. 

Na naszych oczach zaczęła otóż prężyć muskuły nowa fanatyczna sekta polityczna. Nie grzesząca bystrością wyznawców, co prawda, ale agresywna. Groźna, bo zindoktrynowana i zahartowana, rosnąca w siłę. Jeszcze będąc w stadium raczkowania ujawniła brutalną moc atakiem na siedzibę Kongresu. Lecz, by aż tak spektakularnym aktem zaplonować, ziarno musiało być zasiane dużo wcześniej. Wiemy, wiemy to, przecież mieli tam na to aż cztery lata prezydenckiej kadencji pomarańczowego kabotyna. Mieli czas również i na to, by przeszczepić ideologiczne geny na inne kontynenty. Niczego nie zmieniło nieudane drugie podejście Trumpa i towarzysząca temu demagogiczna awantura o niespotykanej skali. Niczego nie zmieniły wytoczone mu procesy z całego wachlarza paragrafów. Nawet prawomocne już sądowe skazanie na podstawie zarzutów karnych, na kilka dni przed zaprzysiężeniem, okazało się pryszczem na nosie stulatka; spłynęło, nie zatrzymało procesu parcia na najwyższy w kraju stołek. Czteroletnia pauza była tylko jakby niegroźnym wypadkiem przy pracy. Racje polityczne okazały się silniejsze od… bodaj zdrowego rozsądku amerykańskiego elektoratu (o ile coś takiego istnieje!). Uchylona została jednocześnie furtka do wszelakich anulowań i ułaskawień, co też zapoczątkowane zostało ręką nowego prezydenta, natychmiast po zaprzysiężeniu, w sprawach skazańców za szturm na Kapitol. Trochę też ten nowy powymazywał Bidena z funkcjonującej prawnej rzeczywistości nie tylko amerykańskiej. Jak obiecywał, tak ostro zaczął. Bez oporów odkrył tym samym tę drugą, zawoalowaną, szkaradną gębę tamtejszej tak wychwalanej, ba! – wzorcowej ponoć demokracji. Konsekwencje tego poznamy wkrótce bacznie przyglądając się kolejnym ruchom na tamtej arenie. 

Oczywiście bardzo się to wszystko podobało naszym odstawionym od żłobu kulejącym populistom, politycznym dewiantom i fanatykom religijnym. Chyba wszyscy widzieli promienne rogale w namiestnikowskim obozie prezydenta RP na wieść o zwycięstwie Trumpa, te owacje na stojąco w polskim Sejmie, a ostatnio pobożne wsłuchiwanie się w „raz sierpem, raz młotem” na Jasnej Górze. Przykład, niczym halny, idzie z góry, zapada w doliny. Ale mówią też, że ryba psuje się od głowy. 

Polska oficjalna delegacja na inaugurację znamienna: świeżo namaszczony szef Europejskich Konserwatystów i Reformatorów, dwukrotnie sądownie uznany za kłamcę, były premier i niezbyt rozgarnięty europoseł PiS, przyjaciel ponoć Republikanów. Z bardziej znanych, wyłapanych z dziką kartą, przeklinany przez wielu, były minister edukacji – przybył na jakąś konferencję dzień wcześniej i wmieszał się w tłum. Jak dobrze pracował łokciami, a posturę ma słuszną, miał szansę zająć dobre miejsce przed telebimem. No i jeszcze nieprzydatny już prezydentowi szef Biura Polityki Międzynarodowej i sekretarz stanu w KPRP, gość o  zdewaluowanych poglądach – kojarzy go ktoś? 

Sól ziemi… 

Agencje odnotowały z kronikarskiego obowiązku treść wyjaśnienia nieobecnego na uroczystości, kończącego dwukadencyjne szkodzenie własnemu krajowi, prezydenta Rzeczypospolitej: Nie mam wątpliwości co do moich dobrych relacji z prezydentem Donaldem Trumpem i nie muszę stać w tłumie, żeby te dobre relacje pokazywać

Nietrudno przyznać mu rację pamiętając, że odstał już swoje zgięty w pałąk i wsparty jedynie na długopisie, obok, przed biurkiem rozpartego w wygodnym fotelu, gospodarza Gabinetu Owalnego. Komentarz? 

Teoretycznie polski trumpoludek to, na chłopski rozum, jedna trzecia populacji. Teoretycznie, bo nie wiadomo ilu tak naprawdę jest gorliwych czcicieli wielbiących swojego zaoceanicznego guru, ilu pragmatycznych zwolenników sekty. Niewątpliwie jednak Wtrumpanabici są wśród nas ulokowani w przestrzeni medialnej, gdzie widać ich, słychać i czuć. 

Faktom trudno zaprzeczyć, proroctwom można nie wierzyć. Zdrowy rozsądek podpowiada – nie będzie łatwo. Bo może tym razem Fukuyama ma rację głosząc, że wraz z ponowną prezydenturą Trumpa idą ciężkie czasy dla Polski. Aktywny emeryt Aleksander Kwaśniewski dokłada od siebie o czekającej świat rewolucji konserwatywnej. Coś z tego może zaistnieć. Jednak wszystko, byle nie w stylu mrocznego średniowiecza. Na ten jednak moment najdonioślejszym faktem stało się wydarzenie zwane Zaprzysiężeniem 47. Prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki. Bóg oszczędził go, żeby mógł Amerykę uczynić znów wielką. 

Let It Be

WaszeR d. Londyński 

 

2 komentarze

  1. slawek 24.01.2025
  2. narciarz2 25.01.2025