Jarosław Kaczyński idzie w zaparte, przekonany, że “ciemny lud” kupi każde kłamstwo i każdą bzdurę, jeśli tylko będą dostatecznie często powtarzane. A jeszcze do tego umiejętnie podlane narodowo-katolickim sosem, z nieodłącznym odwołaniem się do narodowych fobii i demonów. Tak jest i tym razem.
Prezes PiS – informuje Wirtualna Polska – uważa, że premier Donald Tusk “poprzez różnego rodzaju gesty, dymisje, rozwiązania, próbuje zrzucić z siebie odpowiedzialność” za katastrofę smoleńską. – Tusk – powiada – powinien odejść z polskiej sceny politycznej, bo to on odpowiada za katastrofę smoleńską.
I wyjaśnia: “ten nastrój, zespół działań, który można określić, jako wojnę z prezydentem, obniżanie jego prestiżu, atakowanie jego pozycji konstytucyjnej, zabieranie mu samolotu, a na końcu danie samolotu w tych warunkach, które są dzisiaj opisywane, to jest wina Donalda Tuska”.To Tusk – usiłuje narzucić Kaczyński – wywołał wojnę z prezydentem, a ta wojna zakończyła się tragedią. – Bez tej wojny samolot nie wyleciałby w tych warunkach. I do katastrofy by nie doszło…
I to jest jedyny moment, kiedy prezes PiS rzeczywiście mówi prawdę. Tyle, że rzeczywistą – zgoda: polityczną, ale i moralną – odpowiedzialność za ten stan rzeczy ponosi kto inny: tragicznie zmarły prezydent Lech Kaczyński oraz lider PiS-u.
Wyścig do Katynia był absurdem
Piszący w innym miejscu “Studia” Waldemar Kuczyński ma sto procent racji, gdy zwraca uwagę, że “istotnym składnikiem katastrofy smoleńskiej jest tło polityczne, przy jakim zaistniała”, a także, że bez tego, co prezes PiS określa dziś, jako “wojnę z prezydentem”, do katastrofy pewnie by nie doszło. Bo – jestem o tym głęboko przekonany – nie doszłoby również do absurdalnego “wyścigu do Katynia”.
Jarosław Kaczyński, być może, aby zagłuszyć własne sumienie (to wersja najbardziej łagodna) – próbuje teraz przerzucić na Tuska odpowiedzialność za rozpętanie owej “wojny z prezydentem”, insynuując jednocześnie, że to z powodu tej właśnie “wojny” prezydentowi podstawiono gorszy samolot, z gorzej wyszkoloną załogą. I do tego pewnie jeszcze w zmowie z Putinem…
To kompletna bzdura, którą może kupić tylko jego najtwardszy, radiomaryjny elektorat. Zgoda, prezydent Lech Kaczyński był krytykowany za to, że jest przede wszystkim prezydentem PiS-u, że – pisze Waldemar Kuczyński – “jak żadna osoba na tym stanowisku od 1989 uczynił urząd najwyższego reprezentanta Rzeczpospolitej, operacyjną przybudówką partii swego brata, narzędziem realizacji partyjnej polityki, najpierw jako polityki rządowej, a potem opozycyjnej”.
W rzeczywistości, nie było żadnej “wojny z prezydentem”, ale fundamentalny spór o próbę sprzecznego z Konstytucją III RP zawłaszczenia prezydentury przez jedną opcję polityczną, partyjną. I wyłącznie na jej potrzeby…
Dwie polityki zagraniczne
Jarosław Kaczyński odwołuje się teraz, w kontekście katastrofy smoleńskiej, do mało zabawnego incydentu, gdy doszło do konfliktu między premierem i prezydentem, o to, kto i jak poleci do Brukseli. Ale nawet wówczas, mimo że Konstytucja sprawę przesądza jednoznacznie – (czemu dał wyraz Trybunał Konstytucyjny) – chodziło o sprawy fundamentalne: o to, kto odpowiada za politykę zagraniczną i czy państwo polskie stać w tej dziedzinie na prowadzenie – do tego na najwyższych szczeblach władzy – dwóch całkowicie sprzecznych ze sobą strategii politycznych.
Wyścig do Katynia, zakończony tragiczną katastrofą pod Smoleńskiem, był częścią tego sporu – tym ostrzejszego, że PiS i prezydent Lech Kaczyński, którego słupki popularności systematycznie spadały, postanowili wykorzystać uroczystości 70-lecia zbrodni katyńskiej do zainaugurowania własnej kampanii prezydenckiej. Mówiąc inaczej, zawłaszczyć ją na swój użytek.
Marcin Wojciechowski z Gazety Wyborczej przypomniał niedawno, jak doszło do tego, że zamiast jednej wizyty w Katyniu, doszło do dwóch.
“Premier Putin – pisze – zaprosił premiera Tuska do Katynia na początku lutego. Ze względów protokolarnych udział prezydenta w tym spotkaniu nie był możliwy, bo głowa państwa spotyka się z głową innego państwa, a nie szefem rządu.
Polska – przypomina Wojciechowski – rzeczywiście podjęła rozmaite starania, by umożliwić prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu udział w uroczystościach katyńskich. Jedna ze wstępnych koncepcji zakładała, by potraktować przyjazd Kaczyńskiego na spotkanie premierów jako wizytę prywatną. Nie wymagałoby to obecności prezydenta Rosji. Ale Lech Kaczyński podkreślał – i to publicznie – że chce być przewodniczącym polskiej delegacji. A to było niemożliwe, bo protokół nie przewiduje rozmów politycznych prezydenta z premierem innego państwa, i to w obecności szefa własnego rządu.
Podzielenie wizyt w Katyniu na 7 kwietnia (premierzy) i 10 kwietnia (prezydent Lech Kaczyński) było więc rozumnym kompromisem. Współpracownicy Lecha Kaczyńskiego doskonale wiedzą, że nie utrzymywał on żadnych kontaktów z prezydentem Rosji Dmitrijem Miedwiediewem. Ściągniecie rosyjskiego prezydenta do Katynia na 10 kwietnia było nierealne. Dlatego jedyną szansą na poważne spotkanie polityczne między Polską a Rosją w Katyniu była wcześniejsza wizyta premierów.
By prezydent nie czuł się pominięty, zorganizowano uroczystości 10 kwietnia. Ze względów prestiżowych podkreślano, że to główny element ob¬chodów katyńskich. Prezydent postanowił zamanifestować to, zabierając ze sobą liczną delegację, specjalny pociąg z rodzinami ofiar Katynia, w którym było kilkudziesięciu posłów PiS. Szczególna miała być też oprawa medialna. TVP postanowiła pokazać je jako triumf Lecha Kaczyńskiego, który miał przyćmić wcześniejsze spotkanie Tuska i Putina“.
Aż tyle dla prezydenckich ambicji
Tyle i tylko tyle. Pytanie jedynie: co w tym wszystkim było ważniejsze: racja stanu, szanse jaką stwarzało „katyńskie“ spotkanie premierów dla dalszego odblokowywania relacji polsko-rosyjskich, czy też prezydenckie ambicje. Nie mówiąc już o tym, że i Lech Kaczyński, i partia, którą reprezentował mniej lub bardziej otwarcie, (za to konsekwentnie, od samego początku) – kwestionowała i kontestowała „rosyjską“ politykę Tuska. A jednocześnie usiłowała wykreować niczym nieuzasadniony mit, legendę Lecha Kaczyńskiego, jako wielkiego męża stanu, formatu europejskiego, którym nigdy nie był.
Mamy więc teraz to, co mamy: kolejną spiralę wojny polsko-polskiej, świadomie nakręcanej przez Prezesa PiS, który w walce o powrót do władzy, (a być może także dlatego by zagłuszyć własne sumienie – w końcu w katastrofie zginął jego brat bliźniak), gotów jest na wszystko, na każdą, choćby najbardziej bzdurną insynuację.
Na szczęście, 9 października mamy już wybory. I wyjątkową szansę na powrót normalnej polityki. Reguła jest prosta: im mniej głosów dostanie PiS, tym większe będą szanse, że pisowska recydywa IV RP już się nie powtórzy, że wreszcie można będzie zająć się w kraju sprawami poważniejszymi, niż fobie i kompleksy Prezesa.
Panie Popowski, musze przyznac, ze ma Pan wiele wiadomosci o Rsji, ale troch rozmija sie Pan….
Rzad Polski Gral Katyniem i probowal za wszelka cene nie dopuscic do wyjazdu prezydenta kacznskiego do Katynia. Prosze przypomniec sobie liczene wypowiedzi min. Sikorskiego, ambasadora Rosji oraz samego premiera, ktory potrafil powiedziec, ze”prezydent nie jest mu doniczego potrzebny”. Oczywiscie powiedzial to w innym wydarzenia, ale jedank…. Czlowiek bez kindersztuby politycznej. I podobnie bylo z Katyniem. Do partii rzadzacej zalezalo, aby pokazac sie z premeierem putinem i okazac w ten sposob, ze stosunki z Rosja ulegly/ ulegaja zmianom. W ten sposob torpedowano wyjazd Lecha Kaczynskiego. Nie wyobrazam sobie, aby Minister Fotyga ukladala grafik prezydentowi Komorowskiemu. To bylaby dopiero AFERA….