Sławomir Popowski: Prezes do ciemnego ludu6 min czytania

Jarosław Kaczyński idzie w zaparte, przekonany, że “ciemny lud” kupi każde kłamstwo i każdą bzdurę, jeśli tylko będą dostatecznie często powtarzane. A jeszcze do tego umiejętnie podlane narodowo-katolickim sosem, z nieodłącznym odwołaniem się do narodowych fobii i demonów. Tak jest i tym razem.

Prezes PiS – informuje Wirtualna Polska – uważa, że premier Donald Tusk “poprzez różnego rodzaju gesty, dymisje, rozwiązania, próbuje zrzucić z siebie odpowiedzialność” za katastrofę smoleńską. – Tusk – powiada – powinien odejść z polskiej sceny politycznej, bo to on odpowiada za katastrofę smoleńską.

I wyjaśnia: “ten nastrój, zespół działań, który można określić, jako wojnę z prezydentem, obniżanie jego prestiżu, atakowanie jego pozycji konstytucyjnej, zabieranie mu samolotu, a na końcu danie samolotu w tych warunkach, które są dzisiaj opisywane, to jest wina Donalda Tuska”.

To Tusk – usiłuje narzucić Kaczyński – wywołał wojnę z prezydentem, a ta wojna zakończyła się tragedią. – Bez tej wojny samolot nie wyleciałby w tych warunkach. I do katastrofy by nie doszło…

I to jest jedyny moment, kiedy prezes PiS rzeczywiście mówi prawdę. Tyle, że rzeczywistą – zgoda: polityczną, ale i moralną – odpowiedzialność za ten stan rzeczy ponosi kto inny: tragicznie zmarły prezydent Lech Kaczyński oraz lider PiS-u.

Wyścig do Katynia był absurdem

Piszący w innym miejscu “Studia” Waldemar Kuczyński ma sto procent racji, gdy zwraca uwagę, że “istotnym składnikiem katastrofy smoleńskiej jest tło polityczne, przy jakim zaistniała”, a także, że bez tego, co prezes PiS określa dziś, jako “wojnę z prezydentem”, do katastrofy pewnie by nie doszło. Bo – jestem o tym głęboko przekonany – nie doszłoby również do absurdalnego “wyścigu do Katynia”.

Jarosław Kaczyński, być może, aby zagłuszyć własne sumienie (to wersja najbardziej łagodna) – próbuje teraz przerzucić na Tuska odpowiedzialność za rozpętanie owej “wojny z prezydentem”, insynuując jednocześnie, że to z powodu tej właśnie “wojny” prezydentowi podstawiono gorszy samolot, z gorzej wyszkoloną załogą. I do tego pewnie jeszcze w zmowie z Putinem…

To kompletna bzdura, którą może kupić tylko jego najtwardszy, radiomaryjny elektorat. Zgoda, prezydent Lech Kaczyński był krytykowany za to, że jest przede wszystkim prezydentem PiS-u, że – pisze Waldemar Kuczyński – “jak żadna osoba na tym stanowisku od 1989 uczynił urząd najwyższego reprezentanta Rzeczpospolitej, operacyjną przybudówką partii swego brata, narzędziem realizacji partyjnej polityki, najpierw jako polityki rządowej, a potem opozycyjnej”.

W rzeczywistości, nie było żadnej “wojny z prezydentem”, ale fundamentalny spór o próbę sprzecznego z Konstytucją III RP zawłaszczenia prezydentury przez jedną opcję polityczną, partyjną. I wyłącznie na jej potrzeby…

Dwie polityki zagraniczne

Jarosław Kaczyński odwołuje się teraz, w kontekście katastrofy smoleńskiej, do mało zabawnego incydentu, gdy doszło do konfliktu między premierem i prezydentem, o to, kto i jak poleci do Brukseli. Ale nawet wówczas, mimo że Konstytucja sprawę przesądza jednoznacznie – (czemu dał wyraz Trybunał Konstytucyjny) – chodziło o sprawy fundamentalne: o to, kto odpowiada za politykę zagraniczną i czy państwo polskie stać w tej dziedzinie na prowadzenie – do tego na najwyższych szczeblach władzy – dwóch całkowicie sprzecznych ze sobą strategii politycznych.

Wyścig do Katynia, zakończony tragiczną katastrofą pod Smoleńskiem, był częścią tego sporu – tym ostrzejszego, że PiS i prezydent Lech Kaczyński, którego słupki popularności systematycznie spadały, postanowili wykorzystać uroczystości 70-lecia zbrodni katyńskiej do zainaugurowania własnej kampanii prezydenckiej. Mówiąc inaczej, zawłaszczyć ją na swój użytek.

Marcin Wojciechowski z Gazety Wyborczej przypomniał niedawno, jak doszło do tego, że zamiast jednej wizyty w Katyniu, doszło do dwóch.

“Premier Putin – pisze – zaprosił premiera Tuska do Katynia na początku lutego. Ze względów protokolarnych udział prezydenta w tym spotkaniu nie był możliwy, bo głowa państwa spotyka się z głową innego państwa, a nie szefem rządu.

Polska – przypomina Wojciechowski – rzeczywiście podjęła rozmaite starania, by umożliwić prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu udział w uroczystościach katyńskich. Jedna ze wstępnych koncepcji zakładała, by potraktować przyjazd Kaczyńskiego na spotkanie premierów jako wizytę prywatną. Nie wymagałoby to obecności prezydenta Rosji. Ale Lech Kaczyński podkreślał – i to publicznie – że chce być przewodniczącym polskiej delegacji. A to było niemożliwe, bo protokół nie przewiduje rozmów politycznych prezydenta z premierem innego państwa, i to w obecności szefa własnego rządu.

Podzielenie wizyt w Katyniu na 7 kwietnia (premierzy) i 10 kwietnia (prezydent Lech Kaczyński) było więc rozumnym kompromisem. Współpracownicy Lecha Kaczyńskiego doskonale wiedzą, że nie utrzymywał on żadnych kontaktów z prezydentem Rosji Dmitrijem Miedwiediewem. Ściągniecie rosyjskiego prezydenta do Katynia na 10 kwietnia było nierealne. Dlatego jedyną szansą na poważne spotkanie polityczne między Polską a Rosją w Katyniu była wcześniejsza wizyta premierów.

By prezydent nie czuł się pominięty, zorganizowano uroczystości 10 kwietnia. Ze względów prestiżowych podkreślano, że to główny element ob¬chodów katyńskich. Prezydent postanowił zamanifestować to, zabierając ze sobą liczną delegację, specjalny pociąg z rodzinami ofiar Katynia, w którym było kilkudziesięciu posłów PiS. Szczególna miała być też oprawa medialna. TVP postanowiła pokazać je jako triumf Lecha Kaczyńskiego, który miał przyćmić wcześniejsze spotkanie Tuska i Putina“.

Aż tyle dla prezydenckich ambicji

Tyle i tylko tyle. Pytanie jedynie: co w tym wszystkim było ważniejsze: racja stanu, szanse jaką stwarzało „katyńskie“ spotkanie premierów dla dalszego odblokowywania relacji polsko-rosyjskich, czy też prezydenckie ambicje. Nie mówiąc już o tym, że i Lech Kaczyński, i partia, którą reprezentował mniej lub bardziej otwarcie, (za to konsekwentnie, od samego początku) – kwestionowała i kontestowała „rosyjską“ politykę Tuska. A jednocześnie usiłowała wykreować niczym nieuzasadniony mit, legendę Lecha Kaczyńskiego, jako wielkiego męża stanu, formatu europejskiego, którym nigdy nie był.

Mamy więc teraz to, co mamy: kolejną spiralę wojny polsko-polskiej, świadomie nakręcanej przez Prezesa PiS, który w walce o powrót do władzy, (a być może także dlatego by zagłuszyć własne sumienie – w końcu w katastrofie zginął jego brat bliźniak), gotów jest na wszystko, na każdą, choćby najbardziej bzdurną insynuację.

Na szczęście, 9 października mamy już wybory. I wyjątkową szansę na powrót normalnej polityki. Reguła jest prosta: im mniej głosów dostanie PiS, tym większe będą szanse, że pisowska recydywa IV RP już się nie powtórzy, że wreszcie można będzie zająć się w kraju sprawami poważniejszymi, niż fobie i kompleksy Prezesa.

Sławomir Popowski

Enhanced by Zemanta
 

One Response

  1. Kowalski 24.02.2014