nathan gurfinkiel: „dwie polski” na peryferiach20 min czytania

Kopenhaga-0022014-01-03. artykuł poniższy powstał w roku 2002 i został opublikowany w „magazynie” – zlikwidowanym później w wyniku redukcji kosztów  dodatku do „rzeczpospolitej,”dla której wówczas pracowałem.
złożone kursywą komentarze do poszczególnych fragmentów tekstu zostały dodane teraz.


polska układanka

Potomkowie emigrantów „buraczanych” spotykają się dziś w Danii z tymi, którzy po wojnie do Polski nie wrócili, zostali z niej wypędzeni lub z niej uciekli
Ile jeszcze losów ludzkich w ciągu ponad stu lat trzeba by wyliczyć, żeby ta polska układanka nie kłuła w oczy szczerbami? Nikt nie wie, ilu jest Polaków w Danii. Statystyka zawodzi, bo Polak, który uzyskał duńskie obywatelstwo, choć nigdy w duszy nie przestał być tym, kim był, automatycznie staje się Duńczykiem.

teodor i inni

Teodor przyjechał do Danii o kilka lat później niż większość jego przyjaciół z marcowej fali. Został najdosłowniej wyrzucony z Polski. Władze państwowe zachowały się wobec niego jak nauczyciel, który wyprasza niesfornego ucznia za drzwi, by nie przeszkadzał w prowadzeniu lekcji.Po marcu 1968 rodzice Teodora wyemigrowali do Szwecji. Ich syn, dopiero co zwolniony z wojska, dosłużył się rangi starszego szeregowca i był z tego powodu depozytariuszem doniosłych tajemnic, nie pozwolono mu więc wyjechać razem z ojcem i matką. Bardzo do nich przywiązany, wielokrotnie ponawiał prośby o zezwolenie na wyjazd, ale za każdym razem władze powoływały się na sekrety obronne, które, w razie ich wyjawienia za granicą, zachwiałyby potęgą Układu Warszawskiego. – Jakie znów tajemnice – awanturował się Teodor – przecież pod względem zwrotności i siły ognia jesteśmy kilkanaście lat do tyłu za armiami NATO! – I to jest właśnie nasza największa tajemnica – powiedział wysoki urzędnik, u którego Teodor uzyskał audiencję.

Po tej rozmowie Teodor dał za wygraną i tak jak tylko potrafił, próbował umeblować swoje życie w Polsce. Razem z trójką swych przyjaciół, Łukaszem  Korolkiewiczem, Andrzejem Bieńkowskim i Andrzejem Bielawskim zdawał na warszawską ASP i – w przewieństwie do nich – nie dostał się na studia. Odbył je dopiero wraz z kilkoma innymi znanymi dziś w Danii polskimi artystami w kopenhaskiej  „Kunsthåndværkerskolen” –  Szkole Wzornictwa  Artystycznego, dziś „Danmarks Designskole
Rodzice nie ustawali wszelako w wysiłkach i kiedy w Szwecji zapowiedziano wizytę polskiego premiera Jaroszewicza, napisali do Olofa Palmego. Sposobność interwencji nadarzyła się, kiedy obydwaj premierzy omawiali przewidziane w programie wizyty problemy humanitarne. Wkrótce potem Teodora pośpiesznie wezwano do biura paszportów i oznajmiono, że jego ostatnie podanie zostało uwzględnione. Przy okazji nadmieniono, że ma trzy dni na opuszczenie kraju.

Teodor Bok – wybitny rzeźbiarz, grafik i malarz – zmarł w 2007 roku. Żegnany przez  akapitu tłum polskich  i duńskich przyjaciół został pochowany na kopenhaskim Cmentarzu Asystenckim – miejscu spoczynku najbardziej znanych postaci duńskich. 
Dobiegający dziś dziewięćdziesiątki pan Aleksander był pierwszym Polakiem z powojennej fali emigracyjnej. Wywieziony w czasie okupacji na roboty do Niemiec, pracował pod koniec wojny na niemieckim statku sanitarnym. U schyłku zimy 1945 roku, w czasie postoju w porcie kopenhaskim, pan Aleksander wymknął się na ląd i po zapadnięciu ciemności ukrył się w przylegającym do portu parku. Rano, skostniały z zimna, zagadnął dwóch przechodzących przez park młodych ludzi. Powiedział, że jest Polakiem i potrzebuje pomocy. Uczestnicy ruchu oporu przechowali go w ukryciu do końca wojny.

R. został w latach 70. zwerbowany w Gdyni przez polskie służby specjalne. Zaszantażowany przez SB-ków, przystał na ich warunki i według opracowanego scenariusza sfingował ucieczkę z kutra rybackiego. Po jakimś czasie przyznano mu azyl. Zamieszkał w niewielkim portowym mieście i zaczął dorywczo pracować na kutrach rybackich. Zapałał odwzajemnionym afektem wobec duńskiej dziewczyny i kiedy zamieszkali razem, opowiedział jej prawdziwe okoliczności swego znalezienia się w Danii. Musisz pójść na policję – powiedziała – i wszystko im opowiedzieć. Jeżeli to zrobisz, będę czekała na ciebie, a jeżeli nie, to koniec między nami.R. udał się więc na policję i zażądał rozmowy z szefem komisariatu. Policjant z pewnym zdumieniem wysłuchał opowieści, a potem zadał mu pytanie, czy ma jakąś stałą pracę. – W tej chwili nie mam – poinformował go R. – To znaczy – powiedział policjant – że pobiera pan zasiłek dla bezrobotnych. – Tak – potwierdził R. – Wobec tego nie może pan być polskim szpiegiem. Kiedy pobiera się zasiłek, nie wolno wykonywać żadnej płatnej, lub nawet bezpłatnej pracy – oznajmił policjant – bo inaczej byłoby to wykroczenie. R. Musiał jeszcze kilkakrotnie składać wizyty w siedzibie stróżów porządku, nim udało mu się nakłonić szefa komisariatu do spisania raportu.

Tomek ostro wystartował do wyścigu konsumpcyjnego. Był jednym z pierwszych, który wynajął drogie mieszkanie. Inni, niepewni jak im się powiedzie w przyszłości, starali się mieszkać jak najtaniej. Tomek kupił również samochód i chętnie demonstrował przyjaciołom osiągi maszyny. Nosił się jak z żurnala i był żywą ilustracją polskich wyobrażeń o wspaniałym życiu na Zachodzie. Pewnego dnia tajemnica jego powodzenia wyszła na jaw. Zatrudniony w jakiejś firmie Tomek zarejestrował się jednocześnie jako bezrobotny i pobierał zasiłek. Nawet jednak takie podwojenie gaży nie starczyłoby na podtrzymywanie zawyżonej bez opamiętania stopy życiowej. Trzeba było znaleźć dodatkowe źródła dochodu. Pobory i zasiłek dla bezrobotnych zostały więc uzupełnione zasiłkiem chorobowym, a ten – świadczeniami z urzędu opieki socjalnej, przed którym Tomek udawał, że nigdy nie miał pracy i wobec tego nie może należeć do kasy dla bezrobotnych.

L., nim znalazł się w Danii, mieszkał na Dolnym Śląsku i pracował w żydowskiej spółdzielni rzemieślniczej, która zastępowała mu rodzinę, bo ocalony z obozu, w którym wyginęli wszyscy jego bliscy, nabawił się urazów i miał nieprzezwyciężalny lęk przed powtórnym ożenkiem. Mówił po polsku niezbyt dobrze i z bardzo wyczuwalnymi naleciałościami jidisz, ale nie miało to szczególnego znaczenia, skoro jedynym jego otoczeniem i tak byli koledzy z żydowskiej spółdzielni.

Kiedy znalazł się w Danii, dobiegał sześćdziesiątki i był w nie- najlepszej kondycji zdrowotnej. Mógł z łatwością uzyskać rentę inwalidzką, która zapewniałaby mu skromną, lecz pozbawioną wstrząsów egzystencję. Zamiast tego wynajął się do pracy i dźwigał ciężary w jakimś składzie, zarabiając mniej, niż wynosiłaby prawdopodobnie jego renta. Nagabywany przez mieszkającego w sąsiedztwie katolickiego rodaka, L. wyjaśnił, dlaczego zdecydował się na to ciężkie i nieopłacalne zajęcie. – Widzi pan – powiedział – kiedy tak pracuję całymi dniami, mogę trochę zapomnieć, że musiałem wyjechać z Polski.

emigracja „buraczana”

Masowa emigracja Polaków do Danii rozpoczęła się pod koniec XIX wieku. W roku 1993 obchodzono w Danii stulecie Polonii duńskiej. W roku 1893 do Danii przyjechała pierwsza 400-osobowa grupa robotników rolnych. Ekstensywny rozwój rolnictwa na południowej Zelandii, a zwłaszcza na żyznych sąsiednich wyspach Lolandii-Falsterze, sprawił, że nie starczało rąk do pracy. Zwłaszcza po wojnie rosyjsko-japońskiej i klęsce nieurodzaju w Rosji rolnictwo duńskie przeżywało swój złoty wiek. Na ziemie polskie ruszyli agenci werbunkowi w poszukiwaniu ludzi, którzy mogliby pracować na polach buraczanych i farmach mleczarskich. Oblicza się, że na każdy sezon przyjeżdżało 8 – 10 tysięcy robotników, przeważnie dziewcząt. (Na rynku w Sakskobing – jednym z centrów polskiej imigracji zarobkowej – stoi ufundowany w roku 1940 przez miejscowe społeczeństwo pomnik dwóch takich „buraczanych dziewczyn”). Ogółem do wybuchu I wojny światowej przez ziemie duńskie przewinęło się około 100 tysięcy Polaków. Liczba ta jest jednak zawodna, bo obejmuje również tych, którzy wynajmowali się rokrocznie do pracy.

Edward Olszewski – docent z Uniwersytetu im. Marii Curie-Słodowskiej w Lublinie, autor monografii „Emigracja Polska w Danii 1893 – 1993) ” przytacza fragmenty dokumentów zawierających opis życia tych robotników. Gazeta związkowa „Arbejderen” („Robotnik”) tak opisuje typową kwaterę (zwaną potocznie „koszarami polskimi”): Pomieszczenie jest podobne do remizy dla wozów i brak w nim oświetlenia. W ciemnej izbie panuje wilgoć. Małe ogrodzenie dla świń. Izba jest bardzo mała, miejsca jest zaledwie na łóżka i krzesła. Pomieszczenie jest podobne do chlewu świńskiego. Łóżka są dwupiętrowe, aby było więcej miejsca”.

W zacytowanej przez autora monografii relacji jeden z ówczesnych emigrantów wspomina: „Było nas pięciu młodych mężczyzn i 44 dziewczęta, kiedy tej wiosny zamieszkaliśmy w polskich barakach w Fredskolm. Wynagrodzenie wynosiło 1,35 korony dziennie, praca trwała od godziny 6 do 18. Obiad – kartofle i chude mleko – spożywaliśmy na dworze przed barakami. Mleko było czasami tak kwaśne, że musieliśmy je wylewać świniom”É Kontrast pomiędzy obietnicami werbowników a zastaną rzeczywistością był niekiedy tak jaskrawy, że wśród robotników rolnych wybuchały regularne bunty. Pisemne i nagrane na taśmę magnetofonową relacje na ten temat można odnaleźć w muzeum miejskim w Karlebo, przechowującym pamiątki z okresu owej „buraczanej”emigracji. Istnieje też zbeletryzowana relacja w wydanej w Warszawie, w roku 1949 powieści Hilmara Wulffa „Droga ku życiu”. (Tłumaczka książki Romana Heltberg była pierwszą lektorką języka polskiego na uniwersytecie kopenhaskim i miała wielkie zasługi w upowszechnieniu kultury polskiej w Danii).

Na nieludzkie traktowanie polskich robotników najpierw zareagowali duchowni katoliccy i socjaliści. Rozgłos nadany sprawie doprowadził do uchwalenia w latach 1908 – 1910 tak zwanych ustaw polskich, zakazujących działalności prywatnych werbowników. Zajmowanie się werbunkiem na ziemiach polskich odbywało się odtąd na podstawie wydawanej przez władze samorządowe licencji, a pracodawcy mieli obowiązek zapewnienia zatrudnionym znośnych warunków sanitarnych, a także opieki zdrowotnej. Nowelizacja przepisów w roku 1920 zabraniała dyskryminacji płacowej cudzoziemskich robotników. Po wybuchu I wojny światowej około 10 tysięcy osób pozostało na stałe w Danii. Nie wynikało to wyłącznie z trudności związanych z działaniami wojennymi. Duńscy pracodawcy, przerażeni perspektywą zahamowania dopływu sezonowej siły roboczej, wymogli na władzach państwowych uchwalenie przepisów legalizujących pozostawanie robotników sezonowych na stałe. Wśród przybyłych do prac sezonowych rozwinięto intensywną agitację za pozostaniem, zwłaszcza wśród mężczyzn, rysując przed nimi perspektywę wcielenia do armii zaborczych. Dania zaludniła się więc na stałe Polakami.

Przeważające liczebnie dziewczęta wychodziły często za mąż za Duńczyków. Niejednokrotnie, z powodu trudności z dostarczeniem dokumentów potrzebnych do zawarcia małżeństwa, były to związki nieformalne, co w duńskim języku potocznym zyskało nazwę „życie po polsku”. Pary polskie często nie znajdowały katolickiego księdza, który udzieliłby ślubu narzeczonym. Musiało upłynąć sporo czasu, nim na ziemiach zaludnionych przez Polaków zaczęły powstawać polskie parafie. Polki wychodzące za Duńczyków i dzieci urodzone z tych małżeństw nabywały obywatelstwo natychmiast. W przypadku innych osób można było je otrzymać dopiero po 15 latach pobytu, pod warunkiem nienagannego prowadzenia się, co obejmowało nie tylko niekaralność, lecz również wywiązywanie się z podatków. Polacy, którzy po osiedleniu się na stałe kupowali gospodarstwa rolne i warsztaty rzemieślnicze, byli przez długie lata najliczniejszą grupą narodowościową wśród emigrantów. Dziś zostali zdystansowani przez Turków, Pakistańczyków i przybyszów ze świata arabskiego.

Po owej „buraczanej” emigracji pozostały liczne pamiątki – zarówno te starannie pielęgnowane i przechowywane w Domu Polskim w Nakskov i muzeach kilku miast z rejonów polskiego osadnictwa, jak i te w postaci nazwisk na szyldach firm, jak: John Papuga, lub Kurt Rybak, i w książkach telefonicznych. Trzecie i czwarte pokolenie emigrantów, często już nie mówiących po polsku, powołuje się z dumą na swe polskie korzenie. Polacy zaskarbili sobie w Danii dobrą opinię. Kiedy pan Aleksander znalazł się w Kopenhadze, był przekonany, że jest jedynym Polakiem w tym mieście i nader boleśnie przeżywał perspektywę czekającej go – jak mu się wówczas wydawało – egzystencji rozbitka, wyrzuconego nie na bezludną wprawdzie, ale pozbawioną rodaków wyspę. Druga fala emigrantów miała dopiero napłynąć do Danii. Pierwsza – osiedlona poza Kopenhagą – zdążyła już zostać wchłonięta przez miejscową społeczność i częściowo zatracić polski charakter.

czas rozliczeń

Ulrik H. jest kierownikiem działu w najpoważniejszym duńskim tygodniku „Weekendavisen”. W latach 90., nim jeszcze wśród polityków upowszechnił się obyczaj przepraszania za niegodziwości popełnione w imieniu ich krajów na innych narodach, grupach etnicznych i środowiskach społecznych, opublikował on w swoim tygodniku niezwykły list. 

Przytoczyłem ten list niedawno, kiedy umarła jedna z najbardziej znanych postaci marcowej emigracji, Janka Katz

„Droga Janino drogi Bernardzie, drogi Bronku, droga Alicjo, moi drodzy polscy przyjaciele – brzmiał ten cytowany tutaj z pamięci list – czuję się przygnieciony ciężarem winy. Wszyscy my, ludzie z konserwatywnych środowisk, odwróciliśmy się od polskich intelektualistów, zmuszonych przez komunistów do opuszczenia swego kraju. Wydawało nam się, że powodowani goryczą za doznane krzywdy, zapałaliście żądzą zemsty i wygłaszacie krańcowo niezrównoważone opinie. Zamiast wyciągnąć do was pomocną dłoń, uniemożliwialiśmy wam start, zamykaliśmy wam drogę do mediów i wydawnictw. Wydaliśmy was na pastwę lewicowych demagogów, miotających kalumnie pod waszym adresem. A przecież to, co głosiliście i coście pisali na temat dławienia wolności przez reżim komunistyczny, nie stało się prawdą dopiero po runięciu muru berlińskiego – było nią zawsze. Zamykaliśmy nasze uszy i oczy, bo to, co mieliście do powiedzenia i co należało głosić, niweczyło nasz błogi spokój. Przypięto więc wam wszystkim łatkę propagatorów zimnej wojny, nie rozumiejących ducha epoki odprężenia. Nie jest mi łatwo o tym mówić, bo w rozmowach z wami sam zaprzeczałem istnieniu cichej zmowy, skazującej was na ostracyzm. To wy mieliście rację, a ja byłem tym, który się mylił”.

C., uciekinier z PRL, pieni się, że zaprowadziłby porządek w Polsce. Wszystkich, którzy należeli do PZPR, trzeba pozamykać w obozach. Kiedy jego przyjaciel, W., przypomina mu, że w czasach PRL sam przecież należał do popieranego przez ówczesną ambasadę Związku Polaków i jeździł do kraju, korzystając w dodatku ze zniżki w obowiązkowej wymianie, C. wpada w gniew. Odpowiada, że sabotował wysiłki ambasady w opanowaniu Polonii i podkopywał w ten sposób ekonomiczną potęgę reżimu. Jego przyjaciele, skądinąd również uciekinierzy i zdeklarowani antykomuniści, tak samo jak C. członkowie reżimowego związku, też obnoszący się ze swym kostiumem Wallenroda, głośno pomstowali na marcowych emigrantów, urządzających demonstracje pod ambasadą. Przez tych rozwrzeszczanych gówniarzy – mówili – nie będzie można starać się o wizę.

Panią Wandę boli serce, kiedy Polska ukazywana jest w niekorzystnym świetle. Podczas niedawnych Dni Filmu Polskiego, zorganizowanych przez kopenhaskie Muzeum Filmowe i ambasadę polską, wygłosiła filipikę przeciwko pokazywanemu na przeglądzie „Szczęśliwemu człowiekowi” Małgorzaty Szumowskiej. – Najgorsze jest – powiedziała w dyskusji po skończonej projekcji – że film jest taki znakomity. Ale proszę mi wytłumaczyć, z jaką twarzą ja, Polka, mam spoglądać w oczy moim duńskim kolegom z pracy, skoro przedstawia pani nasz kraj w tak czarnych barwach. – Droga pani – odpowiedziała realizatorka filmu – ja nie robię filmów dla rodaków za granicą ani dla kogokolwiek innego. Ukazuję rzeczywistość tak, jak ją widzę. Artysta powinien mieć do tego prawo. – To, czego pragnie pani Wanda – przypomniał obecny na pokazie Teodor – jest właśnie ową straszliwą tajemnicą, dla której nie chciano mnie wypuścić. Nie róbmy określonych filmów, nie piszmy pewnych książek, a wówczas nikomu w świecie nie przejdzie nawet przez myśl, że nadal istnieją nieszczęśliwi Polacy, choć według wszelkich obliczeń powinni wyskakiwać pod niebiosa z radości, boć przecie obalili komunę i po trzy czwarte litra na łeb. Niegdysiejsza Ambasada PRL, przed którą demonstrowano dla poparcia demokratycznej opozycji, a zwłaszcza na rzecz „Solidarności”, zajmowała się naukowym rozpracowywaniem tutejszej Poloni. – Wszyscy otrzymaliśmy tytuły – mówił jeden z miejscowych szyderców – i podzielono nas na kategorie: Polak zwyczajny, Polak nadzwyczajny, zastępca Polaka i Polak honoris causa.

(Dziś już mogę już się przyznać do tego, czego nie wypadało mi wówczas zrobić – tym szydercą, podobnie jak Michałem, który wyliczał ilu jest w Polsce Żydów, a ilu antysemitów, byłem ja sam)

fale powojenne

Po wojnie pojawiła się w Danii duża grupa żołnierzy polskich przetrzymywanych w obozach jenieckich w Norwegii, później napłynęli Polacy z Niemiec. Niektórzy repatriowali się do kraju, inni pojechali w świat. Byli jednak tacy, którzy zakotwiczyli się na stałe w Danii. Później zaczęły się ucieczki z Polski. W roku 1946 pozostało w Kopenhadze około 20 studentów spośród 120-osobowej grupy, odbywającej praktykę wakacyjną na tamtejszym uniwersytecie. Kiedy w roku 1949 M/S „Batory” powracał z Nowego Jorku do Gdyni i zatrzymał się w Kopenhadze, 24 członków załogi zeszło na ląd i odmówiło powrotu. Nie była to ani największa, ani jedyna zbiorowa ucieczka z „Batorego”. Nie wiadomo dokładnie, ilu ludzi uciekło z kraju do Danii w ciągu lat powojennych.

Według przybliżonych danych między rokiem 1945 a 1968 liczba polskich emigrantów powiększyła się o 1500 – 2000 osób.Ci, którzy zdecydowali się na ucieczkę, byli gotowi na wszystko. W roku 1953 pilot wojskowy, por. Franciszek Jarecki wylądował swoim migiem 15 na bornholmskim lotnisku Roenne. Później porywano samoloty komunikacyjne. Na początku lat 70. po wylądowaniu samolotu pasażerskiego jeden z porywaczy nie chciał opuścić maszyny, podejrzewając, że pilot wylądował w Polsce, a duńskie mundury policjantów są zaaranżowaną przez władze polskie mistyfikacją. Przekonał go stukoronowy banknot, który policjant wyjął z portfela. Porywacze samolotów nie cieszyli się sympatią ludności. Wielu ludzi nie rozumiało też motywów ucieczki. Jak napisała pewna emerytka w liście do redakcji popularnej popołudniówki „B.T. „: „Ci młodzi ludzie bez zastanowienia narażają wszystkich innych pasażerów na niebezpieczeństwo tylko dlatego, że nie chce im się wydać pieniędzy na bilet”.Po uciekinierach do Danii napłynęły jeszcze dwie fale: emigracja „pomarcowa” z końca lat 60. – najsilniejsza liczebnie, szacowana na 3 – 3,5 tysiąca osób. Po wprowadzeniu stanu wojennego do Danii przyjechało 300 – 350 osób zaangażowanych w działalność „Solidarności”. Michał, który przez wszystkie lata swego wygnania ani razu nie dostał wizy wjazdowej do kraju, odbył po roku 1989 swą upragnioną podróż.
Zapytany o pierwsze wrażenia, opowiadał: – Kiedy się słucha różnych oszołomów, nieodparcie nasuwa się konkluzja, że Polska jest krajem zamieszkanym przez niespełna 40 milionów osób, z czego 60 – 70 milionów to niechybnie Żydzi. Tak jest, gdy oszołom jest przaśny i ma nieposzlakowany słowiański rodowód. Oszołom religii żydowskiej uzna, że na 40 milionów Polaków 60 – 70 milionów to antysemici. W przeciwieństwie do niegdysiejszej PRL-owskiej placówki dyplomatycznej ambasada RP nie dzieli miejscowych Polaków na lepszych i gorszych. Nie narzuca nikomu żadnych poglądów, nie potępia jednych postaw i nie domaga się przyjmowania innych. Nie wypowiada się, które z organizacji polonijnych są właściwe, a które nie powinny istnieć. Ambasada stoi otworem dla wszystkich Polaków, również tych (szczęśliwie coraz mniej licznych), którzy po dziś dzień nie wyleczeni z pomarcowej traumy deklarują, że są Żydami i nie chcą mieć nic wspólnego z polskością.
Niegdyś najbardziej potępiani: ci, którzy organizowali demonstracje w obronie „Solidarności” i wiece protestacyjne; którzy działając w komitecie „Støt Solidarność” („Popieraj Solidarność”), tłumaczyli wiadomości z polskiej prasy podziemnej i zaopatrywali w te materiały duńskie media; którzy organizowali przerzut pieniędzy i powielaczy do kraju; na których personel PRL-owskiej ambasady pisał donosy do władz w Warszawie; którzy tak jak adresaci listu Ulrika H., choć skazani na ostracyzm, zdołali zaistnieć i zdobyć wysoką pozycję w tutejszym życiu artystycznym, literackim i naukowym – wszyscy oni są stałymi gośćmi na imprezach i przyjęciach w ambasadzie. Niegdysiejsi zdrajcy wkroczyli na salony.
natan sepiaposłowie 2014:

wówczas, dwanaście lat temu, nie było jeszcze tak głębokich podziałów. rządy upadały i były zastępowane przez nowe, polska była jeszcze względnie normalnym krajem. po wyborach politycy zwycięskiej opcji nie zarzucali swym adwersarzom działania na szkodę kraju w zmowie z zagranicznymi silami. nikt jeszcze nie wpadł na pomysł, by oskarżać wszystkich poprzednich ministrów spraw zagranicznych o zdradę narodową. nie było jeszcze „układu”, a porozumienie przy okrągłym stole, które zapoczątkowało transformację ustrojową nie było jeszcze cyniczną transakcją, w wyniku  której komunistyczna nomenklatura została uwłaszczona w zamian za zrzeczenie się formalnej władzy.

polska przygotowywała się na wstąpienie do NATO i UE, co miało być definitywnym zakończeniem ery komunizmu w polskiej historii. nic zatem dziwnego, że ambasada  RP była traktowana przez całą tutejszą polonię, niezależnie od różnic w poglądach jako wspólne dobro, skrawek ojczystego kraju na obczyźnie,odzyskany przez tutejszych polaków po upadku komunizmu

tego nastawienia społeczności polskiej  już nie ma. wyniszczająca wojna polityczna została wyeksportowana do polskich skupisk zagranicą, nie mogła więc ominąć tutejszej polonii.

wówczas w roku 2002  zaproszenie do ambasady na przyjęcie, odczyt, pokaz filmowym spotkanie z jakąś znaną postacią życia publicznego było uważane za  wyróżnienie przez tutejszych polaków, bo przecież ambasada nie  mogła pomieścić wszystkichdziś, gdyby większość ludzi z mojego kręgu potraktowała by takie zaproszenie z  dużą oziębłością. na szczęście nie muszą jej demonstrować. polska diaspora przestała interesować polityków w kraju. czasami tylko, głównie przed wyborami jakiś znany polityk pokaże się w londynie i będzie namawiał do głosowania na swoją partię.  tutaj  nikt nie przyjeżdża, bo ile głosów można pozyskać w kopenhadze?

ambasada przestała być oknem wystawowym kraju i miejscem, dokąd z tego powodu chętnie się przychodziło. tak aktywny w owych czasach attachat kulturalny mógłby przestać istnieć i mało kto zdołałby to zauważyć.

nathan gurfinkiel

 

3 komentarze

  1. Adam Konski 04.01.2014
  2. angor 04.01.2014
  3. Belugowaty 26.01.2014