14.09.2023
Przywykliśmy już, że za obecnej władzy można kilka razy uroczyście otwierać ten sam odcinek drogi, ostatnio nawet ksiądz pleban po raz kolejny święcił te same wozy strażackie. Z tego co słyszałem takie kilkakrotnie święcone lepiej służą w czasie pożaru. Ocieplimy dawno ocieplone bloki bo „dość dziadostwa” (ciekawe hasło po 8 latach własnych rządów).
Obietnice wyborcze nie muszą mieć sensu i cienia prawdopodobieństwa jeśli ma się wyborcę idiotę, lub za takiego się go uważa. Rezultat wyborczy w takim przypadku to także sprawdzian sprawności umysłowej osób uprawnionych do głosowania. Na tzw. zdrowy rozum jeśli ktoś po raz trzeci otwiera tę samą drogę oświadczając, że właśnie ją zbudował dla dobra narodu, powinien spotkać się z jednoznaczną odpowiedzią wyborców (nie do przytaczania w kulturalnym towarzystwie).
A jednak… ciekawe, prawda?

Zdarzają się jednak i pomysły wręcz rewolucyjne. Pani minister Sójka wpadła na absolutnie rewolucyjny pomysł poprawienia jakości posiłków w szpitalach. Doskonały pomysł, ale …
Diabeł jak zwykle tkwi w szczegółach.
Nie mówię już nawet o dość nieciekawych reakcjach ze strony lekarzy („Jesteśmy tu by leczyć ludzi, a nie prowadzić restauracje”) świadczących zarówno o braku empatii, co u lekarza jest błędem niewybaczalnym, jak i braku wyobraźni czysto medycznej.
Pani minister zapowiedziała, że przygotowanie posiłków w szpitalach będzie konsultowane … z dietetykami! No coś podobnego!
Najbardziej zdziwili się dietetycy od dawna w szpitalach właśnie w tym celu zatrudnieni. Pani minister zapewne czas jakiś już w szpitalu nie była, mogła nie wiedzieć bidulka.
Sęk w tym, że takie „genialne pomysły” pod wyborczą publiczkę po raz nie wiem już któryś zasłaniają (i pewnie po to są wymyślane) prawdziwe problemy naszej służby zdrowia, którymi te kilkaset osób zatrudnionych w ministerstwie nie ma czasu się zająć, albo po prostu nie potrafi ich rozwiązać.
A problemy te można spotkać na każdym kroku.
Pozwolę sobie opisać dwa znane mi osobiście.
Nie chcę się już znęcać nad resortem, którego nie stać na leczenie czasem kilku (!) rocznie pacjentów z tzw. chorobami rzadkimi, co skutkuje nagłaśnianą zwykle zbiórką w Internecie, choć dla ministerstwa takie pieniądze to niezauważalny pyłek. Tego zjawiska nikt nie wyjaśni. Nawet nie próbuje. I słusznie.
Są jednak przypadki, że mamy kilkuset pacjentów chorujących na choroby, którzy wymagają specjalnych, zwykle kosztownych leków, choć nie są to już ogromne sumy jak w poprzednim przykładzie.
Np. mamy pacjenta, który wymaga lekarstwa kosztującego 50-80 tysięcy za opakowanie. Kładziemy go w szpitalu i futrujemy wspomnianym specyfikiem.
Pacjent tymczasem niepomny naszej troski i wysiłków robi nam na złość i umiera.
Pacjenta mamy z głowy, ale co z paczką drogiego leku, ledwie co napoczętą? Ktoś z Państwa wie? Nie? Nie dziwię się. Lekarze też nie wiedzą co z tym zrobić. Jakoś trzeba lek rozliczyć, ale jak? Nie można twierdzić, że pacjent wykorzystał opakowanie w całości, bo dokumentacja medyczna temu przeczy. Co więc robić?
Do szpitalnej apteki zwrócić też nie można, bo ta go nie przyjmie nie będąc pewna w jakich warunkach był przechowywany itd.
Wyrzucić? Kilkadziesiąt tysięcy złotych? No to już mamy prokuratora u bram.
Sytuacja bez wyjścia?
Po cichu lekarze mówią, że zawsze można zużyć lek do leczenia innego pacjenta, któremu nie jest wprawdzie przypisany, ale z ich wiedzy wynika, że mógłby mu pomóc. Takich przypadków wbrew pozorom jest w szpitalach całkiem sporo. Drogie leki „przypisane są” określonym chorobom i tylko im mimo, że pomagałyby także w innych. Osobny zupełnie temat.
No dobrze, a więc co się robi ze wspomnianym lekiem?
Jeśli powiem państwu, że nic to mi uwierzycie?
Lek sobie leży i niszczeje.
Służy czasem do „rozliczeń” z personelem kiedy np. kierownictwo szuka haka na któregoś z lekarzy, wyciąga sprawę niewykorzystanych pastylek i jazda!
Nie mam danych, wiec nie będę się wysilał na obliczenia ile pieniędzy traci się w polskich szpitalach w ten sposób.
A gdyby tak jakiś znudzony codziennością pracownik ministerstwa zajął się tym prostym z pozoru problemem? Może jednak znalazłoby się jakieś wyjście?
Z tym, że nie jest to problem zbyt nośny i nie przysparza takiej ilości głosów jak hasło „Lepsze jedzenie!”
Problem drugi dotyczy mnie osobiście.
Swego czasu złamałem rękę w łokciu, poleżałem trzy dni w szpitalu, gdzie mi ją złożono na tzw. druty, czyli coś w rodzaju damskiej „lokówki”. Dlaczego leżałem trzy dni? Nie mogłem się nadziwić. Jeden z tych dni to była wizyta anestezjologa (15 min), który przeprowadzał ze mną wywiad na temat mojego zdrowia itd. Tego dnia nic innego się nie działo.
Wyjaśniono mi potem, że anestezjologów jest mało i oddziały szpitala „pożyczają” ich sobie w miarę potrzeby i od możliwości tych pożyczek zależy kalendarium zabiegów i operacji. Strach się bać!
Pamiętam pewną posłankę PiS, która radośnie z trybuny sejmowej wołała pod adresem lekarzy „- Niech wyjeżdżają!” Pamiętam premiera Pinokia, który głosił, że lekarze tłumnie wracają zza granicy chcąc koniecznie pracować w Polsce (szczególnie pod jego rządami). Na przejściach granicznych tworzyły się ponoć korki lekarzy usiłujących wjechać do Polski.
Pamiętam jeszcze kilka innych rzeczy, ale co z tego?
Lekarzy (nie tylko tej specjalności) wciąż brakuje i nikt z władz nie przedstawił nawet pomysłu jak się z tym problemem uporać.
A zresztą po co się porać?
Skoro wystarczy krzyknąć „poprawimy jedzenie!” i głosy do urn się posypią …
Na opisanie podobnych problemów nie wystarczyłoby rocznej produkcji papieru. I co z tego?
Przy ich ilości i złożoności może naprawdę jedyne co można zrobić to poprawić jakość jedzenia. I konsultować ją z dietetykami.
Jerzy Łukaszewski

Co do święcenia tych samych obiektów kilka razy. Ojciec Antoniego Słonimskiego powiedział o kimś kto chrzcił się dwa razy, że pewnie za pierwszym razem chrzest mu się nie przyjął.
A tajemnicę przebywania w szpitalu co najmniej przez trzy dni poznałem przed laty. Miałem zabieg i właściwie mogłem zaraz iść do domu, ale lekarz wyjaśnił mi, że odpowiednie wynagrodzenie otrzymują za pacjenta który przebywa w szpitalu co najmniej trzy dni. Ustaliliśmy, że wpiszą mi późniejszą datę wypisu i poszedłem do domu.
No to trafił pan na kogoś normalnego. Mnie się nie udało chociaż z pewnych względów nie powinienem opuszczać domu więcej niż na kilka godzin. W ogóle lekarze nie chcieli na ten temat rozmawiać.
No i czy to nie jest prosta rzecz do załatwienia? Oczywiście kiedy już ministerstwo załatwi te lepsze obiady, nie wcześniej, broń boże …
Potwierdzam przyczynę trzydniówek opisaną przez PIRSa. Złamałam obojczyk po upadku z wielbłąda i też miałam przy tym zabiegu leżeć trzy dni, choć na drugi dzień mogłam sobie pójść do domu. Uprosiłam jednak ekipę by łaskawie zechcieli nie zauważyć, że przed operacją zniknęłam i poszłam sobie spać do domu oraz odbyć zabiegi higieniczne, gdyż na cały damsko-męski oddział chirurgii czynna była tylko 1 łazienka i ci połamańcy różnych członków stali na korytarzu w kolejce jak po szynkę za Gierka. Pirs nie trafił na normalnego tylko na ryzykanta 🙂 , bo nikt nie chce być obiektem konferencji o sobie, że już nikogo nigdy nie zabije, bo takie akty samowoli i krętactwa mogą być zawsze przez ZERO wykorzystane jako gwóźdź do przysłowiowej trumny.
Niestety pobyty mniej niż trzydniowe zaliczane są do porad ambulatoryjnych i są inaczej wyceniane przez NFZ. Ktoś mógłby wnioskować, że to i tak byłby zysk, bo byłoby leczonych więcej pacjentów i jeszcze zmniejszyłyby się kolejki. Nic bardziej mylnego, bo kto będzie wówczas tę liczbę miał zoperować. Oszczędność byłaby na tych cholernych łóżkach i obiadkach oczywiście. Ale kto by tam wtedy aż tak narzekał na obiadki i co miałaby wydumać ekipa dla programu wyborczego jaśnie panujących.
Ten sęp na obrazku mógłby wyglądać bardziej wyraziście. Do powtórki?
W oryginale wyglądał tak
Wiem, mam w mojej kolekcji! Ten na obrazku do artykułu jest za bardzo podobny do Tuska.
A propos szpitali. W ubiegłym roku jesienią, wylądowałem w jednej z renomowanych klinik kardiologicznych na koronarografii i innych badanaiach układu krążenia. Leżałem łącznie dobę i 4 godziny.
Pierwszego dnia musiałem być cały dzień na czczo z powodu planowanych badań. Drugiego dnia zjadłem śniadanie i ok. 14-tej zostałem wypisany, przy czym czekałem na dokumenty które miał przynieść lekarz. W tym czasie obsługa kuchni rozwoziła obiad i pani z obsługi stwierdziła, że obiad wypisanym osobom nie przysługuje. Ponieważ pacjenci w moim imieniu zrobili z tego powodu awanturę, pani poszła na kompromis i stwierdziła, że ostatecznie może „przysługuje” mi zupa. W ten sposób załapałem się na wodę z warzywami i o mało nie udławiłem ze śmiechu z powodu komentarzy i awantur pacjentów z personelem kuchni. Do dzisiaj mam wyrzuty czy aby jedząc tę zupę nie uszczupliłem nadmiernie budżetu świetnej skadinąd kliniki.