Jako dziennikarka „Głosu Pracy” w latach 70. ub. w. obsługiwałam dla swojej gazety jeden z festiwali zespołów regionalnych zorganizowany przez związki zawodowe. Odbywał się on gdzieś w Beskidach, chyba w Żywcu. Prezentowały się najrozmaitsze grupy – regionalne, wiejskie, zakładowe, z domów kultury. W pamięci utkwił mi zwłaszcza jeden zespół z Warmii. Niestety nie przypominam już sobie jego nazwy. Ale do dziś go pamiętam z dwu powodów.
Po pierwsze — bo jego artyści wyjątkowo pięknie śpiewali i tańczyli z wielkim temperamentem. Wykonali pieśni i tańce z wielu regionów Polski. Byli zdecydowanie najlepsi. Jury przyznało im pierwszą nagrodę. A publiczność oklaskiwała ich bez końca i nie chciała puścić ze sceny, zmuszając do niekończących się bisów.
Drugi powód, dla którego akurat ten zespół wbił mi się w pamięć, to ten, że zdaniem prominentnych związkowych organizatorów wywołał on „niebywały” skandal. Tzn. na zakończenie wielu bisów wykonał po ukraińsku dwie piękne i bardzo żwawe pieśni ukraińskie. Audytorium — nieświadome zgorszenia i oburzenia organizatorów — zareagowało na nie zachwytem i tym bardziej domagało się dalszych występów.
Pamiętam, że do nas, grupki dziennikarzy przybiegł jakiś ważny działacz związkowy zasiadający w jury. Domagał się od nas potępienia zespołu, który ośmielił się pokazać ukraińskie pieśni i to – o zgrozo – wyśpiewane po ukraińsku. Dodał też, że organizatorzy dopiero teraz uświadomili sobie, iż członkami owego zespołu są potomkowie Ukraińców, przesiedlonych na Warmię niegdyś w czasie akcji Wisła. Gdyby wiedziano to wcześniej, nikt by ich do występów nie dopuścił.
Na koniec ów prominentny związkowy juror zażądał, abyśmy my – dziennikarze — postulowali odebranie Ukraińcom ich pierwszego miejsca.
Ze zgrozą uświadomiłam sobie wtedy, że nad naszymi głowami — normalnych, zwykłych ludzi, chcących żyć w spokoju i przyjaźni — działają strażnicy nienawiści, którzy pilnują, aby pamięć o doznanych niegdyś krzywdach wiecznie jątrzyła i zatruwała nasze wzajemne ukraińsko-polskie stosunki. Żądanie prominentnego jurora na szczęście pozostało bez echa. Nie uległ mu żaden z obecnych na festiwalu dziennikarzy. Sprawa ucichła. A ja zapomniałam o niej na całe lata.
Przypomniałam sobie o niej dopiero ostatnio, gdy głos dał nasz obecny strażnik nienawiści. Pisowski Sejm przyjął uchwałę o ludobójstwie na Wołyniu, całkiem pomijając gesty pojednania, jakie ostatnio złożyła nam strona ukraińska. Prezydent Ukrainy Petro Poroszenko, podczas wizyty w Warszawie na szczycie NATO, ukląkł przed pomnikiem ofiar rzezi wołyńskiej na warszawskim Żoliborzu i złożył tam kwiaty oraz zapalił znicz. W swoim parlamencie złożył propozycję znowelizowania — krytykowanych przez stronę polską — ukraińskich ustaw o kombatantach. A ukraińska międzyparlamentarna grupa ds. współpracy z Polską zaproponowała nam opracowanie wspólnej uchwały potępiającej rzeź wołyńską.
Tych gestów nikt z władz nie podchwycił. Zostały niedocenione, zlekceważone lub przemilczane. W lud poszedł przekaz, że nasza dawna krzywda wymaga dzisiaj dalszych rozliczeń. A na społecznościowych portalach komentowano przede wszystkim dziurę w skarpetce prezydenta Poroszenki…
Smutne.
Tymczasem sytuacja jest coraz trudniejsza. Po obu stronach polsko-ukraińskiej granicy rosną w siłę ugrupowania wściekłych narodowców, tzw. prawdziwych patriotów, którzy tylko czekają, aby ruszyć do ataku na „wroga”.
Czy naprawdę o to powinno nam chodzić?
Ewa Maziarska


