Paweł Zbierski: Plac Powstańców i inne przystanki52 min czytania

*

Matczak zajął się ekonomią, z całą świadomością, że 2 + 2 równa się cztery. Zajął się ekonomią widząc, że z kultury nie wyżyje, a praca reportera politycznego to praca sezonowa. Od wyborów do wyborów. I że oznacza wciąż nowe twarze dziennikarzy…

— Wklejanie polityków to nic innego jak powielanie kłamstwa. Polityk to przecież człowiek, który nie mówi tego, co myśli i nie robi tego, co mówi, czyli de facto reporter polityczny  powiela kłamstwa – skwitował Matczak i zapytał mnie znienacka: – a jak to było z  tą twoją weryfikacją?  

— Tuż przed operacją wylizingowania w weryfikacji mojej osoby — za prezesa Brauna —  brał udział dyrektor Zbigniew J., osobisty protegowany Czarzastego, arcybiskupa Głódzia oraz  PSL  — zawodowo specjalista od wychowania fizycznego, do niedawna kierownik parkingu w Kurii Arcybiskupiej. Zdaniem części mediów, a nawet według własnych politycznych towarzyszy, zamieszany swego czasu w zabójstwo zakonnicy w kantorze wymiany walut. W przesłuchaniu brała także udział urzędniczka z LT, a  także wieloletni urzędnik w TVP Gdańsk Mirosław N. szef Agencji Producenckiej, bezskutecznie niegdyś startujący do sejmu z listy PZPR. Oficjalne wytypowanie mnie do zwolnienia z TVP motywowane było – co otrzymałem na piśmie – m.in. „brakiem kompetencji oraz  wykształcenia kierunkowego”. Cała ta operacja wydała mi się surrealistyczna, tym bardziej że stosunkowo niedługo przedtem obroniłem właśnie u profesor Elżbiety Protakiewicz dyplom z wynikiem celującym i ukończyłem  wydział operatorski w łódzkiej filmówce, otrzymując nawet – tuż po egzaminie od Grzegorza Królikiewicza — propozycję wykładów w Łodzi.

Poza tym akurat w dniu weryfikacji byłem już właściwie całkiem zrezygnowany. Po udanej operacji serca, aczkolwiek po zakażeniu gronkowcem, w szpitalu Uniwersytetu Medycznego umierał bowiem dokładnie w godzinach tamtej ustnej weryfikacji mój ukochany ojciec. (Klasyka polska: operacja się udała, pacjent umarł). W takich właśnie okolicznościach zostałem wydalony z TVP do LT, a wkrótce potem zwolniony z pracy, by powrócić do niej na moment za sprawą kolejnego po Braunie prezesa TVP Janusza Daszczyńskiego.

Ostatecznie kolejnego wyrzucenia mnie  domagał się od dyrektorki TVP Gdańsk osobiście Jacek Kurski na wniosek ówczesnego szefa informacji w Gdańsku i byłego rzecznika SKOK Andrzeja Dunajskiego. Pretekstem stał się mój felieton zrobiony tuż po decyzji Brytyjczyków o wyjściu z UE. Wskazywałem na liczne związki Gdańska z W. Brytanią, wspólne interesy gospodarcze, na liczne połączenia lotnicze, na gdańsko-brytyjskie przedsięwzięcia naukowe i kulturalne, na rodziny mieszane i liczną grupę naszych emigrantów. Dunajski właśnie za ten materiał straszliwie zrugał mnie na zebraniu przy całej załodze jak burą sukę, przy czym nie był w stanie podać żadnych kontrargumentów w kontrze do mojego spojrzenia.

Pamiętam krótką rozmowę z Dunajskim w telewizyjnej palarni, kiedy to ni stąd, ni zowąd rzucił nagle: „Tej rzeki nie przejdę!”. To był  zresztą tytuł  znanej nam obu powieści gdańskiego pisarza Wojtka Hrynkiewicza. Miałem wrażenie, że nawiązał może do czegoś, co nas może niegdyś łączyło mentalnie, jednak dziś — w czasie dobrej zmiany — byliśmy już na radykalnie rozbieżnych biegunach. Wezwała mnie Joanna, czyli dyrektorka ośrodka, oświadczając, że właściwie to ona nic do mnie nie ma, a nawet jest jej przykro, ale że mam się wkrótce spodziewać wypowiedzenia. Skutek? Z potwornym bólem, tak jakby czołg mi wjechał na  klatkę piersiową i podejrzeniem zawału wiozła mnie już na sygnale karetka na szpitalny oddział ratunkowy. Mimo najszczerszych chęci nie byłem w stanie zapanować ani nad moim sercem, ani nad resztą układu krążenia.                                                                     

 

2 komentarze

  1. Bogdan Miś 12.03.2020
  2. Andrzej Goryński 13.03.2020