Paweł Zbierski: Plac Powstańców i inne przystanki52 min czytania

*

Ja nie pojechałem i przedstawiłem pracownikowi LT zwolnienie lekarskie. A z testu otrzymałem  0 punktów. Inni pojechali i otrzymali więcej punktów, jednak tak samo, jak ja zostali za chwilę zwolnieni z pracy.

2.30 pm. Z niepokojem obserwuję  w pustoszejącym barcelońskim terminalu nr  2, w samym środku nocy, tablicę przylotów, na której wciąż przesuwany jest termin lądowania samolotu rejsowego z Warszawy i popijając sobie z  papierowego kubeczka kolejną kawą z automatu wspominam własne noce i  dnie w tym medium do cna zużytym i skompromitowanym.

Błogosławieni ci, którzy tam przyszli i odeszli w porę – tacy jak Paweł Huelle, który mnie przyjmował do roboty w TVP, ale już znacznie wcześniej przyszło przecież nam obu wykuwać w standardy nowego dziennikarstwa i zmagać się w walce o wolne słowo w pierwszej siedzibie „Solidarności”, w roku 1980, przy ulicy Grunwaldzkiej 103.

Próżny był to wysiłek. Bo przyjmując się do TVP i obejmując kierowanie informacją za dyrektury Huellego i prezesury Walendziaka w sensie czysto telewizyjnym, technologicznym, rzemieślniczym (bo przecież nie dziennikarskim) byłem kompletnie zielony. A musiałem się — niejako z marszu – od razu zmierzyć najpierw z pożarem w Hali Stoczni, potem z katastrofą wieżowca przy alei Wojska Polskiego. Były w tym momenty fascynujące i niezapomniane, ale  przede wszystkim były relacje z cudownymi ludźmi.*

Wraz z upływającym czasem TVP przypominała mi jednak  coraz bardziej skrzypiącą i zardzewiałą karuzelę, na której ludzie kręcili się latami, aż do zwymiotowania. Szczęśliwie dziś mogę już swobodnie malować, filmować, pisać, czytać, chodzić po górach, kąpać w Morzu Śródziemnym i podróżować po świecie. Nie czuję się więc ofiarą dobrej zmiany. Bo nawet wyjeżdżając z tej instytucji na noszach nie pozwoliłem się ubezwłasnowolnić. Dziękuję ci, Jacku Kurski!

*

Na początku było polowanie na „Olina” (byłego premiera Józefa Oleksego), szukanie śladów rosyjskiego szpiega Ałganowa przez zespół dziennikarzy TVP Gdańsk: wysyłano i mnie z kamerą do hoteli i restauracji kaszubskich, bym na półwyspie helskim pilnie zarejestrował „przynajmniej obrazki” do tematu, a ostatecznie bym z długiej lufy ograł kelnerów i pokojówki. Potem – w kolejnym rozdaniu medialno-politycznym – było szukanie – bezskuteczne – na redzie pływającej kliniki aborcyjnej.

Mój przekaz dla Placu Powstańców był kategoryczny i jednoznaczny: ŻADNEJ KLINIKI NA HORYZONCIE JESZCZE NIE WIDAĆ! I, mimo że „Langenort” po prostu jeszcze nie dopłynął do polskiego wybrzeża, zrugali mnie na Placu, bo akurat – w tym epizodzie historii TVP – zapotrzebowanie w Warszawie było silne, żeby już dopłynął.

W kwestii holenderskiej kliniki ochoczo mnie zresztą zastąpił inny redaktor, bo załapał się w ten sposób na dobrze płatny przez Warszawę wieloodcinkowy serial. Z kolei w innym momencie dziejowym było postawienie mnie na baczność i upomnienie na piśmie przez szefa informacji najpierw za ujawnienie politycznego zamiaru odwołania prezesa Rafinerii Gdańskiej, a potem faktu gigantycznego zadłużenia w drukarni partyjnej gazety „Głosu Wybrzeża”. W obu przypadkach – mimo że informacje te były w stu procentach pewne i zweryfikowały się w czasie, mojej głowy oraz podania źródeł informacji (miałem dwa takie źródła) od ówczesnego dyrektora TVP Gdańsk zwanego „Pączusiem” zażądał baron SLD Jerzy Jędykiewicz.

Wypowiedzenie już leżało w kadrach. Najbliżej  ostatecznego rozstania z TVP nie byłem jednak ani za Brauna, ani za Kurskiego, ale z powodu wiecznie żywej w tym medium – każdorazowo wskrzeszanej przy wszelkich ultraprawicowych rozdaniach – Anity G., która za pomocą obiektywu wielkości główki od szpilki, ukrytego w czarnej brezentowej torbie, zamierzyła sobie moimi rękami wykonanie sensacyjnych i demaskujących ujęć z oliwskiego, domowego ogrodu Wałęsy podczas imienin laureata pokojowej Nagrody Nobla.

Moim zadaniem było na tylko bliskie podejście do pijących wspólnie wódkę Wałęsy i Kwaśniewskiego, by z ukrytej kamery uchwycić w dźwięku i w obrazie najbardziej kompromitujące fragmenty rozmowy obu byłych prezydentów. Zamiast wykonać to zadanie, w ogrodzie przy ulicy Polanki, położyłem torbę  na ławce przed najdonośniej ryczącą discopolowe kawałki kolumną głośnikową, a sam pobiegłem się najeść do syta rybą w galarecie i schabem duszonym w warzywach. Wszelkiego żarcia i picia było tam przecież pod dostatkiem za sprawą słynnego gdańskiego restauratora Rysia Kokoszki.

Imieniny u Wałęsy, za czasów jednego prezesa TVP, to wszystko nic w porównaniu ze zdigitalizowaniem na etapie montażu  twarzy młodemu Wałęsie – za czasów innego prezesa TVP –  stojącemu za plecami starego Wałęsy. Stałem tak bezbronny i wściekły. Stałem za głową równie wściekłego, skądinąd bardzo dobrego montażysty Brunera, kiedy wyraźnie wbrew własnej i mojej woli, na osobiste polecenie „Pączusia” – zabieg digitalizacji twarzy wykonywał z wyraźnym  obrzydzeniem.

Te misje specjalne — dziennikarskie, zdjęciowe i montażowe — oraz zabiegi manipulacyjne, ocierające się o gwałcenie podstawowych praw człowieka i obywatela charakteryzowały praktycznie wszystkie kadencje najróżniejszych prezesów TVP z nielicznymi — takimi być może wyjątkami, jak za czasów wspomnianego już Daszczyńskiego i może jeszcze Dworaka. Powiedzmy więc to sobie bardzo wyraźnie: telewizja w postwitkacowskiej Polsce — skurwiona podobnie jak w „Wojnie Światów” Szulkina – od zawsze próbowała zawładnąć świadomością milionów, zwłaszcza gdy cel tego władania wydawał się zbożny samym politykom. Podejście do tej kwestii rozpięte zostało ostatecznie na biegunach symbolizowanych nazwiskami Donalda Tuska i Jacka Kurskiego. Bo Tusk — podobnie jak technik i oświetleniowiec Gabryś z przywołaną już metaforą zużytej prezerwatywy – uznawał TVP za kompletnie nieistotną, a w związku z tym niewartą finansowego zaangażowania publicznej kasy, zaś Kurski wręcz przeciwnie: przekonywał, że TVP w garści monopartii jest — jako skuteczne narzędzie manipulacji — obietnicą wieloletniego rządzenia.

I tu przypominam sobie odbyty w łódzkiej filmówce tuż przed katastrofą smoleńską — błyskotliwy warsztat u Marka Markiewicza — polityka, adwokata i dziennikarza w jednym — nieukrywającego  swoich sympatii dla PiS, jednak umiejącego nawet na PiS patrzeć z chłodną ironią i dystansem. Siedzieliśmy więc tak sobie z Markiewiczem w czasie gorącej łódzkiej wiosny po turecku na ogromnym trawniku przy Targowej, gdy wydał się on nam trochę kabaretowym opowiadaczem bajek dla dorosłych. Krótko mówiąc — my studenci filmówki — traktowaliśmy te jego wywody jako zabawne intermezzo między poważnymi zajęciami z montażu, operatorstwa, światła i dźwięku, scenografii czy z newsów. Dopiero potem miało się okazać, że to nie są żadne bajki ludowego gawędziarza-ironisty.

— Niech wam się nie wydaje — tłumaczył nam studentom Markiewicz w charakterystyczny sposób cedząc, sylabizując i akcentując słowa, że posiadający sejmową większość obóz polityczny — nie znajdzie kiedyś  sposobu na finansowanie TVP. Przecież w każdej chwili można będzie przyjść do TVP z ogromnym workiem pieniędzy — argumentował.

Markiewicz wówczas, tuż przed rokiem 2010, okazał się prorokiem, w odróżnieniu od  ówczesnej koalicji medialnej: PO, SLD, PSL i Kościoła Katolickiego. A  przede wszystkim w odróżnieniu od Juliusza Brauna, zarządzającego z  namaszczenia PO telewizją publiczną.  Potem zresztą, jak wiadomo, była zgoła inna koalicja, choć z tak samo mocnym udziałem Kościoła Katolickiego. 

 

2 komentarze

  1. Bogdan Miś 12.03.2020
  2. Andrzej Goryński 13.03.2020