*
Ja nie pojechałem i przedstawiłem pracownikowi LT zwolnienie lekarskie. A z testu otrzymałem 0 punktów. Inni pojechali i otrzymali więcej punktów, jednak tak samo, jak ja zostali za chwilę zwolnieni z pracy.
2.30 pm. Z niepokojem obserwuję w pustoszejącym barcelońskim terminalu nr 2, w samym środku nocy, tablicę przylotów, na której wciąż przesuwany jest termin lądowania samolotu rejsowego z Warszawy i popijając sobie z papierowego kubeczka kolejną kawą z automatu wspominam własne noce i dnie w tym medium do cna zużytym i skompromitowanym.
Błogosławieni ci, którzy tam przyszli i odeszli w porę – tacy jak Paweł Huelle, który mnie przyjmował do roboty w TVP, ale już znacznie wcześniej przyszło przecież nam obu wykuwać w standardy nowego dziennikarstwa i zmagać się w walce o wolne słowo w pierwszej siedzibie „Solidarności”, w roku 1980, przy ulicy Grunwaldzkiej 103.
Próżny był to wysiłek. Bo przyjmując się do TVP i obejmując kierowanie informacją za dyrektury Huellego i prezesury Walendziaka w sensie czysto telewizyjnym, technologicznym, rzemieślniczym (bo przecież nie dziennikarskim) byłem kompletnie zielony. A musiałem się — niejako z marszu – od razu zmierzyć najpierw z pożarem w Hali Stoczni, potem z katastrofą wieżowca przy alei Wojska Polskiego. Były w tym momenty fascynujące i niezapomniane, ale przede wszystkim były relacje z cudownymi ludźmi.*
Wraz z upływającym czasem TVP przypominała mi jednak coraz bardziej skrzypiącą i zardzewiałą karuzelę, na której ludzie kręcili się latami, aż do zwymiotowania. Szczęśliwie dziś mogę już swobodnie malować, filmować, pisać, czytać, chodzić po górach, kąpać w Morzu Śródziemnym i podróżować po świecie. Nie czuję się więc ofiarą dobrej zmiany. Bo nawet wyjeżdżając z tej instytucji na noszach nie pozwoliłem się ubezwłasnowolnić. Dziękuję ci, Jacku Kurski!
*
Na początku było polowanie na „Olina” (byłego premiera Józefa Oleksego), szukanie śladów rosyjskiego szpiega Ałganowa przez zespół dziennikarzy TVP Gdańsk: wysyłano i mnie z kamerą do hoteli i restauracji kaszubskich, bym na półwyspie helskim pilnie zarejestrował „przynajmniej obrazki” do tematu, a ostatecznie bym z długiej lufy ograł kelnerów i pokojówki. Potem – w kolejnym rozdaniu medialno-politycznym – było szukanie – bezskuteczne – na redzie pływającej kliniki aborcyjnej.
Mój przekaz dla Placu Powstańców był kategoryczny i jednoznaczny: ŻADNEJ KLINIKI NA HORYZONCIE JESZCZE NIE WIDAĆ! I, mimo że „Langenort” po prostu jeszcze nie dopłynął do polskiego wybrzeża, zrugali mnie na Placu, bo akurat – w tym epizodzie historii TVP – zapotrzebowanie w Warszawie było silne, żeby już dopłynął.
W kwestii holenderskiej kliniki ochoczo mnie zresztą zastąpił inny redaktor, bo załapał się w ten sposób na dobrze płatny przez Warszawę wieloodcinkowy serial. Z kolei w innym momencie dziejowym było postawienie mnie na baczność i upomnienie na piśmie przez szefa informacji najpierw za ujawnienie politycznego zamiaru odwołania prezesa Rafinerii Gdańskiej, a potem faktu gigantycznego zadłużenia w drukarni partyjnej gazety „Głosu Wybrzeża”. W obu przypadkach – mimo że informacje te były w stu procentach pewne i zweryfikowały się w czasie, mojej głowy oraz podania źródeł informacji (miałem dwa takie źródła) od ówczesnego dyrektora TVP Gdańsk zwanego „Pączusiem” zażądał baron SLD Jerzy Jędykiewicz.
Wypowiedzenie już leżało w kadrach. Najbliżej ostatecznego rozstania z TVP nie byłem jednak ani za Brauna, ani za Kurskiego, ale z powodu wiecznie żywej w tym medium – każdorazowo wskrzeszanej przy wszelkich ultraprawicowych rozdaniach – Anity G., która za pomocą obiektywu wielkości główki od szpilki, ukrytego w czarnej brezentowej torbie, zamierzyła sobie moimi rękami wykonanie sensacyjnych i demaskujących ujęć z oliwskiego, domowego ogrodu Wałęsy podczas imienin laureata pokojowej Nagrody Nobla.
Moim zadaniem było na tylko bliskie podejście do pijących wspólnie wódkę Wałęsy i Kwaśniewskiego, by z ukrytej kamery uchwycić w dźwięku i w obrazie najbardziej kompromitujące fragmenty rozmowy obu byłych prezydentów. Zamiast wykonać to zadanie, w ogrodzie przy ulicy Polanki, położyłem torbę na ławce przed najdonośniej ryczącą discopolowe kawałki kolumną głośnikową, a sam pobiegłem się najeść do syta rybą w galarecie i schabem duszonym w warzywach. Wszelkiego żarcia i picia było tam przecież pod dostatkiem za sprawą słynnego gdańskiego restauratora Rysia Kokoszki.
Imieniny u Wałęsy, za czasów jednego prezesa TVP, to wszystko nic w porównaniu ze zdigitalizowaniem na etapie montażu twarzy młodemu Wałęsie – za czasów innego prezesa TVP – stojącemu za plecami starego Wałęsy. Stałem tak bezbronny i wściekły. Stałem za głową równie wściekłego, skądinąd bardzo dobrego montażysty Brunera, kiedy wyraźnie wbrew własnej i mojej woli, na osobiste polecenie „Pączusia” – zabieg digitalizacji twarzy wykonywał z wyraźnym obrzydzeniem.
Te misje specjalne — dziennikarskie, zdjęciowe i montażowe — oraz zabiegi manipulacyjne, ocierające się o gwałcenie podstawowych praw człowieka i obywatela charakteryzowały praktycznie wszystkie kadencje najróżniejszych prezesów TVP z nielicznymi — takimi być może wyjątkami, jak za czasów wspomnianego już Daszczyńskiego i może jeszcze Dworaka. Powiedzmy więc to sobie bardzo wyraźnie: telewizja w postwitkacowskiej Polsce — skurwiona podobnie jak w „Wojnie Światów” Szulkina – od zawsze próbowała zawładnąć świadomością milionów, zwłaszcza gdy cel tego władania wydawał się zbożny samym politykom. Podejście do tej kwestii rozpięte zostało ostatecznie na biegunach symbolizowanych nazwiskami Donalda Tuska i Jacka Kurskiego. Bo Tusk — podobnie jak technik i oświetleniowiec Gabryś z przywołaną już metaforą zużytej prezerwatywy – uznawał TVP za kompletnie nieistotną, a w związku z tym niewartą finansowego zaangażowania publicznej kasy, zaś Kurski wręcz przeciwnie: przekonywał, że TVP w garści monopartii jest — jako skuteczne narzędzie manipulacji — obietnicą wieloletniego rządzenia.
I tu przypominam sobie odbyty w łódzkiej filmówce tuż przed katastrofą smoleńską — błyskotliwy warsztat u Marka Markiewicza — polityka, adwokata i dziennikarza w jednym — nieukrywającego swoich sympatii dla PiS, jednak umiejącego nawet na PiS patrzeć z chłodną ironią i dystansem. Siedzieliśmy więc tak sobie z Markiewiczem w czasie gorącej łódzkiej wiosny po turecku na ogromnym trawniku przy Targowej, gdy wydał się on nam trochę kabaretowym opowiadaczem bajek dla dorosłych. Krótko mówiąc — my studenci filmówki — traktowaliśmy te jego wywody jako zabawne intermezzo między poważnymi zajęciami z montażu, operatorstwa, światła i dźwięku, scenografii czy z newsów. Dopiero potem miało się okazać, że to nie są żadne bajki ludowego gawędziarza-ironisty.
— Niech wam się nie wydaje — tłumaczył nam studentom Markiewicz w charakterystyczny sposób cedząc, sylabizując i akcentując słowa, że posiadający sejmową większość obóz polityczny — nie znajdzie kiedyś sposobu na finansowanie TVP. Przecież w każdej chwili można będzie przyjść do TVP z ogromnym workiem pieniędzy — argumentował.
Markiewicz wówczas, tuż przed rokiem 2010, okazał się prorokiem, w odróżnieniu od ówczesnej koalicji medialnej: PO, SLD, PSL i Kościoła Katolickiego. A przede wszystkim w odróżnieniu od Juliusza Brauna, zarządzającego z namaszczenia PO telewizją publiczną. Potem zresztą, jak wiadomo, była zgoła inna koalicja, choć z tak samo mocnym udziałem Kościoła Katolickiego.

Przeczytałem ten tekst (zamieszczony oryginalnie w blogu Andrzeja Koraszewskiego – ze zgrozą. Dodam do tego tylko jedno: utwierdza mnie on w przekonaniu, że jednym z największych błędów tzw. demokratycznej Polski (czyli konkretnie rządu Mazowieckiego) było zniszczenie całego dorobku TVP przy czynnym udziale sprawczym Kościoła.
Nie neguję, że TVP wymagała zmian, idących w kierunku odpolitycznienia; tymczasem postąpiono wręcz odwrotnie. Usunięto większość fachowców — nie dlatego, żeby byli skażeni współpracą z „komunistami”, ale przede wszystkim dlatego, by zrobić miejsce dla swoich — cynicznych beztalenci i politykierów.
W kilka lat po transformacji spotkałem na stacji benzynowej jednego z dawnych kolegów telewizyjnych, świetnego operatora i reżysera światła, którego nowej ekipie nie udało się usunąć, bo jednak miał ogromną wiedzę techniczną i był nie do zastąpienia. — Boguś — powiedział do mnie — jaki ty jesteś szczęśliwy, że jesteś poza tym świętojebliwym pieprznikiem. Ja niestety muszę dożyć w nim do emerytury, chociaż codziennie chce mi się rzygać.
Nieudolność prostytutek też przekroczy kiedyś masę krytyczną. I wtedy szambo w odnośnym ustępie eksploduje. Ale kultura nam nieprędko (jeśli w ogóle) odrośnie.