*
Wszystkie te obrazy — do tej pory rozmyte, rozmazane — uzyskały właśnie w Katalonii swoją ostrość i wyrazistość – tak jakbym uzbroił moje oczy w idealnie korekcyjne soczewki. Soczewki przywiózł mi w prezencie Sławomir Matczak. Dystans w czasie i w przestrzeni miał nam zagwarantować zdolność głębszego oddechu. Oto komfort dialogu pozbawionego nadmiernych emocji. Ale czy o telewizji można mówić zupełnie bez emocji? Nawet jeśli jest to historia odległa o prawie 3 tysiące kilometrów? Historia z głębokim oddechem i wpatrywaniem się w ośnieżoną jeszcze – mimo czerwca – świętą Górę Katalonii. Wygląda na to, że także sam Matczak skorygował w Pirenejach własne widzenie:
— Któregoś dnia uświadomiłem sobie, że zrobiłem 10 tysięcy relacji. Masakra. Ile można? Siadłem — wyobraź sobie — do komputera, już po zdjęciach. Nagrałem akurat wielu ludzi. Byłem w pełni „zbriefowany”. Miałem pełną wiedzę. Zastanawiałem się tylko jak napisać pierwsze zdanie i zapowiedź prezenterską. Ale następnego dnia rano dokładnie wiedziałem jak ten materiał ma wyglądać! Pisałem często tekst, jechałem na zdjęcia, żeby tylko dograli ci złotouści te swoje złote myśli — bez względu na opcję polityczną i partię. W kółko to samo mówią… I wklejałem, wklejałem, wklejałem setkę w ten materiał aż mnie plecy bolały. Bo to była rutyna, która zabija.
Gdy wyszliśmy już poza granicę Saint Laurent, na skraj lasu, pod stopami poczuliśmy zimny, rwący strumień wypływający z pirenejskich szczytów. Usiedliśmy obaj na ogromnym granitowym głazie, a stopy zanurzyliśmy w lodowatym nurcie. Na horyzoncie zamajaczyła para osiołków.
*
Oczywiście, moglibyśmy z Matczakiem ułożyć obszerną listę meteorów telewizyjnych, krążących po roku 1989 między telewizją, biznesem i polityką, traktujących swoje role, jako komplementarne względem siebie. Na przemian: telewizyjni reporterzy i prezenterzy, partyjni aparatczycy, funkcjonariusze w spółkach skarbu państwa. Zawrót głowy jak po sylwestrowej wódce zmieszanej z confetti i martini. Fuj. Pamiętam publicystę telewizyjnego, który po otwarciu nowej politycznej koniunktury — to była akurat AWS — obwieścił mi bez cienia zażenowania: „odchodzę stary, na jeden turnus, jako szef gabinetu nowego wojewody. Ale potem oczywiście wracam!”. I wrócił.

Przeczytałem ten tekst (zamieszczony oryginalnie w blogu Andrzeja Koraszewskiego – ze zgrozą. Dodam do tego tylko jedno: utwierdza mnie on w przekonaniu, że jednym z największych błędów tzw. demokratycznej Polski (czyli konkretnie rządu Mazowieckiego) było zniszczenie całego dorobku TVP przy czynnym udziale sprawczym Kościoła.
Nie neguję, że TVP wymagała zmian, idących w kierunku odpolitycznienia; tymczasem postąpiono wręcz odwrotnie. Usunięto większość fachowców — nie dlatego, żeby byli skażeni współpracą z „komunistami”, ale przede wszystkim dlatego, by zrobić miejsce dla swoich — cynicznych beztalenci i politykierów.
W kilka lat po transformacji spotkałem na stacji benzynowej jednego z dawnych kolegów telewizyjnych, świetnego operatora i reżysera światła, którego nowej ekipie nie udało się usunąć, bo jednak miał ogromną wiedzę techniczną i był nie do zastąpienia. — Boguś — powiedział do mnie — jaki ty jesteś szczęśliwy, że jesteś poza tym świętojebliwym pieprznikiem. Ja niestety muszę dożyć w nim do emerytury, chociaż codziennie chce mi się rzygać.
Nieudolność prostytutek też przekroczy kiedyś masę krytyczną. I wtedy szambo w odnośnym ustępie eksploduje. Ale kultura nam nieprędko (jeśli w ogóle) odrośnie.