12.03.2020

– Agnieszce i Sławkowi, mieszkańcom tego samego bloku, na Mokotowie
Czekając na samolot rejsowy z Warszawy ze Sławomirem Matczakiem na pokładzie, przywoływałem Gabrysia — błyskotliwego niegdyś technika oświetleniowca z Krakowa, który zapił się nieuleczalnie i dziś walczy na odwyku o każdy samodzielny oddech i o każdą sekundę bezbolesnej egzystencji. — Bo musisz wiedzieć – lubił powtarzać Gabryś — że telewizja to jest jak taka stara, zużyta prezerwatywa, do niczego się już nie nadająca, ale wciąż będąca w obrocie.
Gabryś to przecież sól tej ziemi – tak samo, jak Włodek, dźwiękowiec z Gdańska, który dzielnie stał na baczność z tą swoją długą tyczką do mikrofonu u boku, gdy grali „Odę do radości” i gdy grali „Międzynarodówkę”. Jak Rycerz Smętnego Oblicza. Stał w grudniu 70 i w sierpniu 80, stał w stanie wojennym i stał na drodze do polskiej transformacji. Stał na pogrzebie Gocłowskiego i podczas triumfalnego ingresu Głódzia do Katedry Oliwskiej. Stał jak sztywny pal Azji w momencie, gdy w Gdańsku Głódź – w otoczeniu koncelebransów, a także w asyście polityków wszelkiej maści – rozwijał dopiero swoją wielokrotnie złożoną tezę o pośmiertnych relacjach sanitariuszki „Inki” ze skażonymi fatalną reputacją reprezentantami gorszego sortu Polaków. Kibice Lechii Gdańsk zapalili race.
— Cześć i chwała bohaterom! Cześć i chwała bohaterom! — skandowali zza transparentu z hasłem „Bóg Honor Ojczyzna”, po czym zaintonowali: A na drzewach, zamiast liści, będą wisieć komuniści.
Trwali na posterunku politycy: słusznego wzrostu Piotr Grzelak — w zastępstwie Pawła Adamowicza, obok maleńkiego Macieja Łopińskiego – obaj z dłońmi solidarnie splecionymi do modlitwy. Trwałem i ja na posterunku, między operatorem a dźwiękowcem, u stóp monumentu Bogu ducha winnej Inki. Stałem z coraz większym niepokojem, a nawet z lękiem potęgującym się w ostatniej fazie przemowy Głódzia. Włodek był bowiem coraz mocniej spuchnięty i coraz bardziej „nieobecny” w tym dziejącym się wokół arcybiskupim sabacie i najpierw boleśnie zagryzł usta, aż w końcu z wyraźnym bólem przymknął także powieki i już ich nie otwierał.
A jednak padł na bruk z głuchym plasknięciem dopiero w momencie, gdy metropolita gdański stawiał ostatnią kropkę w swoim gromko oklaskiwanym Słowie Arcybiskupim. Rzuciłem się najpierw w kierunku odpływającej już w niebyt głowy Włodka, podpierając tę jego cholernie ciężką głowę leżącym statywem, a potem pędem ściągałem lotną, bojową ekipę ubranych w furażerki ratowników z Semper Fidelis. „Panowie, natychmiast dawać zastrzyk! To jest wstrząs po ukąszeniu osy!”
Tylko ja bowiem wiedziałem, że Włodek jest śmiertelnie uczulony. Z żabiej perspektywy, pochylony nad reanimowanym Włodkiem, widziałem odrealnione jak w lustrach śmiechu i emanujące złością oraz dezaprobatą spojrzenia kapłanów Archidiecezji Gdańskiej. Doskonale rozjaśnione emocjami, ale też nieskażone znajomością rzeczy, twarze przerośniętych bobasów o włosach blond lub kruczoczarnych, a także twarze innych, łysawych, wyrośniętych niemowląt w koloratkach. Wszyscy mieli – jak jeden mąż – błyskwice w oczach. Bo przecież jakże to tak można było tym nieprzewidzianym incydentem zakłócić pośmiertny triumf żołnierzy wyklętych? A zarazem uderzyć w godność sanitariuszki Inki? A wszystko to na jednym z oruńskich placów, nieopodal posiadłości arcybiskupa? Zastrzyk zadziałał błyskawicznie, w ciągu sekund.
— Która godzina? — zapytał dźwiękowiec, otwierając najpierw jedno, potem drugie oko.
I tak to właśnie uratowałem życie Włodkowi.*
Potem już przed odlotem Matczaka – gdy na lotnisku w Barcelonie chciałem mu postawić piwo — zdystansował się bez wahania i kategorycznie: odstawił przecież alkohol ostatecznie, zaraz po otrzymaniu papierka z wypowiedzeniem. Po tamtym rozstaniu dyscyplinarnym wiedział bowiem, że najważniejsze to być niezależnym. Także od alkoholu. I dlatego tak bardzo starał się, by w chwili odbioru tego papierka z LT jego własna ręka nie była zbyt roztrzęsiona i spocona, czyli zbyt gorąca. I aby nie była zbyt zimna — także ze strachu. Musisz bowiem zrobić wszystko, aby roztrzęsiony był tylko ten, kto, dotykając cię i komunikując ci wywalenie, robił to świadomie — z własną bojaźnią i drżeniem, że to właśnie on wywala cię po kilkudziesięciu latach perfekcyjnie wykonywanej przez ciebie pracy. Tak. To on ma się bać, nie ty!
Wiedział, że paradoksalnie takie dyscyplinarne odejście jest lepsze, niż powolna, trwająca latami inercja. Już w harcerstwie zawsze wybierał przecież najbardziej ryzykowne zadania, a potem latał w Tatrach na paralotni z różnymi dramatycznymi perypetiami – łącznie z zawiśnięciem wysoko w górach na linii wysokiego napięcia. To wszystko trochę tak, jakby przez całe życie przygotowywał się do otrzymania dyscyplinarki.
Sławek umożliwił mi głębokie, beznamiętne wniknięcie w całą materię TVP, wywrócenie tej materii na drugą stronę, tak by zobaczyć od podszewki te wszystkie splątane szwy i zawiązane prowizorycznie węzełki medium oddziaływającego na masową publiczność jak korona-wirus. Zaproponował gruntowną wiwisekcję porównywalną może z eksploracją Witkacego w „Nienasyceniu” – swoisty wstrząs poznawczy dotyczący polskiego światoodczucia gruntowanego w postwitkacowskiej erze Jacka Kurskiego i Zenka Martyniuka. Bo te rozpoznania, do bólu katastroficzne, oznaczającego kres istnień poszczególnych oznaczają szok, wymagając potem bardzo długiego cucenia, a może nawet intelektualnej kwarantanny. Niezbędne jest jednak – już na wstępie – wytarcie gówna z butów i z reszty ciała. Za sprawą wizyty Matczaka poczułem się gruntownie zeskanowany, a potem zresetowany.
To właśnie on, opowiadając własną historię, pozwolił mi także ostatecznie zejść na ziemię.
Katalońską.
Przychodzi przecież taki etap, kiedy telewizja ludzi telewizji brutalnie kopie w zadek. Wypadają stamtąd i nie mają nic. Bo telewizja przecież uzależnia:
SŁAWOMIR MATCZAK: — Jeden z operatorów opowiadał mi: „Wreszcie! Jeszcze mam tylko dwa tygodnie i idę na emeryturę. Super, mam już dosyć tej telewizji”. To ja go pytam: — No dobra, idziesz na emeryturę i co robisz? „Co? Na imprezę! Chłopie, tydzień balangi!” –Tydzień balujesz i co dalej? „Biorę starą i pojedziemy na dwa tygodnie w świat!” — No dobra i co po tych dwóch tygodniach? — „Jadę na działeczkę” — No świetnie, posiedzisz sobie tydzień na działeczce i znudzi ci się. Co dalej? – „Odwal się! Co ty mi tutaj zawracasz głowę!”
I tacy właśnie ludzie, którzy byli uzależnieni od telewizji, w sytuacji nagłej zmiany, gdy dochodzi do wywalania z roboty – gubią się. Nagle chodzą gdzieś takie meteory wokół telewizji i często już zaglądają do kielicha. Bo przecież przez całe życie była telewizja. A teraz nie ma nic innego. Koledzy są już zajęci czym innym. A ten wypadł już z tego nurtu, ale wciąż kręci się w tej odnodze i nie może być już z tym nurtem ani nie może wyjść z tego nurtu. Ja sobie kiedyś uświadomiłem jak bardzo to jest niebezpieczna sytuacja. Bo oni nie umieją nic. Gdy zaczęła się pierwsza fala zwolnień podszedł do mnie montażysta: „Ja tu przepracowałem trzydzieści lat jako montażysta i nic innego nie umiem!”. A ja na to: – Przecież jesteś jeszcze młodym człowiekiem, zobacz ile jeszcze czasu jest przed tobą! A on powtarza: „Ale nic nie umiem. Ja tylko montować potrafię…”
Potem, po roku, widzieliśmy nekrologi. Albo się zapił, albo po prostu pękł. Bo firma, której oddał wszystko, wypluła go. To taki moloch, który pożera własne dzieci. Jeśli ktoś nie będzie miał jakiegoś innego motywu, dodatkowego zabezpieczenia, dochodu – skończy marnie. Ja sobie wtedy uświadomiłem, że muszę mieć alternatywę. Uświadomiłem sobie, że mam umiejętności aktorskie, mogę więc uczyć, jak zachować się przed kamerą.

Przeczytałem ten tekst (zamieszczony oryginalnie w blogu Andrzeja Koraszewskiego – ze zgrozą. Dodam do tego tylko jedno: utwierdza mnie on w przekonaniu, że jednym z największych błędów tzw. demokratycznej Polski (czyli konkretnie rządu Mazowieckiego) było zniszczenie całego dorobku TVP przy czynnym udziale sprawczym Kościoła.
Nie neguję, że TVP wymagała zmian, idących w kierunku odpolitycznienia; tymczasem postąpiono wręcz odwrotnie. Usunięto większość fachowców — nie dlatego, żeby byli skażeni współpracą z „komunistami”, ale przede wszystkim dlatego, by zrobić miejsce dla swoich — cynicznych beztalenci i politykierów.
W kilka lat po transformacji spotkałem na stacji benzynowej jednego z dawnych kolegów telewizyjnych, świetnego operatora i reżysera światła, którego nowej ekipie nie udało się usunąć, bo jednak miał ogromną wiedzę techniczną i był nie do zastąpienia. — Boguś — powiedział do mnie — jaki ty jesteś szczęśliwy, że jesteś poza tym świętojebliwym pieprznikiem. Ja niestety muszę dożyć w nim do emerytury, chociaż codziennie chce mi się rzygać.
Nieudolność prostytutek też przekroczy kiedyś masę krytyczną. I wtedy szambo w odnośnym ustępie eksploduje. Ale kultura nam nieprędko (jeśli w ogóle) odrośnie.