*
Patrząc ukradkiem na ostatni już kurs babci klozetowej z wiaderkiem na barcelońskim lotnisku — biorę do ręki poruszający list, jaki dostałem od Sławka Matczaka, jeszcze przed jego przylotem do Katalonii:
Przeszedłem wszystkie szczeble zawodowe od asystenta reportera, po wydawcę programu i kierownika zespołu ekonomicznego. Według klasyfikacji telewizyjnej mam tytuł starszego redaktora. W lipcu 2014 roku przeniesiono mnie z etatem do agencji pracy tymczasowej Leasing Team, skąd w kwietniu 2015 roku został dyscyplinarnie zwolniony, za odmowę udziału w tzw. teście kompetencji. Rozpocząłem batalię sądową o niezależność i dobre imię dziennikarzy. 1 marca 2016 roku wygrałem sprawę w Sądzie Okręgowym w Warszawie o odszkodowanie za bezprawne zwolnienie z pracy. Następnie wygrałem w Sądzie Apelacyjnym, a Sąd Najwyższy oddalił skargę kasacyjną. Nie wróciłem do pracy w TVP.
Nie wrócił. I — jak wspomniałem, pierwsze, co zrobił, to z minuty na minutę wyrzucił do kosza pełną flaszkę wódki, a potem usłyszał od swojej ukochanej żony góralki: „skoro tak bardzo ciągnie cię w góry, pojedź w te góry!” Pojechał więc w te góry i odwiedził wioskę w Nepalu, tuż po trzęsieniu ziemi. To był makabryczny i przygnębiający obraz. Jednak w Sławku wyzwoliła się wtedy energia atomowa. Poruszył niebo i ziemię, rozbujał sieć internetową. Sprawa odbudowy z gruzów szkoły w Nepalu stała się dla niego celem i sensem życia. I oczywiście odbudował tę szkołę.
Wrócił do górskich wspinaczek, do paralotni w Tatrach. A potem zabrał się za szkolenia medialne i za walkę z mową nienawiści w sieci. Wspierał między innymi medialnie Gdańsk po zamordowaniu prezydenta Gdańska.
Wspominając losy Sławka myślę także o dziesiątkach innych znakomitych ludzi, którzy dosłownie i z różnych powodów, raczej bez wzajemności, oddawali swoje życie tej jednej instytucji i traktowani byli — z racji swojej wyjątkowości — jako element nie do końca pewny.
Działając w imieniu spółki Leasing Team Sp. z o.o. z siedzibą w Warszawie (zwaną dalej „Pracodawcą”), niniejszym rozwiązuję Panu umowę o pracę na czas nieokreślony, zawartą w dniu 1 października 1996 r., bez zachowania okresu wypowiedzenia z powodu ciężkiego naruszenia przez Pana podstawowych obowiązków pracowniczych.
Mimo moich wielokrotnych prób — ponawianych m.in. za pośrednictwem Jacka Rakowieckiego — skontaktowania się z EWĄ GER (szefową kadr w zarządzie doktora Brauna) nie udaje mi się z nią dłużej porozmawiać na temat mało sławnej operacji z wylizingowaniem dziennikarzy. Raz tylko — w trakcie krótkiego połączenia telefonicznego — woła, wyraźnie na odczepnego: „To było bardzo dobre rozwiązanie! ”. Po czym niegrzecznie rzuca słuchawką telefoniczną.
JERZY BOJ, zatrudniony w telewizji publicznej od lat 70., niegdyś szef działu informacji w TVP Gdańsk: „Tym posunięciem nic nie osiągnięto. Część ludzi odeszła z zawodu, to fakt. Część nadal walczy. Osiągnięto, owszem, jedno – sprowadzenie dziennikarza do roli wyrobnika, robotnika z okresu ery rewolucji technicznej, czyli industrializacji. Powtarzam i pewnie jeszcze powtórzę. Nie maszyny a ludzie je obsługujący, nie biurka a ludzie przy nich pracujący, są najcenniejszym majątkiem firmy”.
Wydaje się, że właśnie taką operacją rekomendowany przez PO i kilkakrotnie nagradzany telewizyjnym „Wiktorem” dr Braun ostatecznie oczyścił kadrowo pole reprezentującemu PiS Jackowi Kurskiemu, pozwalając mu wprowadzić na miejsce wylizingowanych – aktywistów przejętych z TV Trwam i TV Republika. Braun postawił przysłowiową kropkę nad „i” na zawierającej tysiące nazwisk wieloletniej liście strat kultury polskiej. Bo przecież zupełnie jak wieczna recydywa wygląda ta stosowana w kolejnych kadencjach politycznych praktyka wydalania z miejsc pracy tych najlepiej wykształconych, tych bardziej samodzielnych więc krytycznych, tych inteligentniejszych, czyli gorzej sterowalnych, tych najbardziej utalentowanych, czyli budzących zawiść. Z racji własnych interesów politycznych żadna partia nie przyzna, że w gruncie rzeczy umacnia w ten sposób proces wzrastania mimikry w mediach publicznych.
Pewien wiecznie tam, po dziś dzień, pracujący człowiek, trwa w tej instytucji, mimo że dawno go już stamtąd wylizingowano a potem zwolniono. On jednak — mimo świadomości kompletnego absurdu, w jakim się pogrąża — wciąż tam funkcjonuje na śmieciówce, starając się wyszarpywać sobie jak najwyższe stawki. Wzorując się na posągach ateńskich zapuścił sobie bujną, antyczną brodę, a młodzież uznaje go za autorytet telewizyjny, co mu wyraźnie imponuje i prawdopodobnie wystarcza do szczęścia. A w każdym razie nie zakłóca mu miarowego oddychania i prawidłowego trawienia. — „Bywa, że trzeba czasem w życiu pojechać kamerą do Koła Gospodyń Wiejskich!”. To jego ulubiona sentencja, dewiza życiowa demonstrowana adeptom sztuki dziennikarskiej. I jest w tej sprawie – w wymiarze mentalnym – w stosunku do Matczaka na drugim brzegu.
Przeczytałem ten tekst (zamieszczony oryginalnie w blogu Andrzeja Koraszewskiego – ze zgrozą. Dodam do tego tylko jedno: utwierdza mnie on w przekonaniu, że jednym z największych błędów tzw. demokratycznej Polski (czyli konkretnie rządu Mazowieckiego) było zniszczenie całego dorobku TVP przy czynnym udziale sprawczym Kościoła.
Nie neguję, że TVP wymagała zmian, idących w kierunku odpolitycznienia; tymczasem postąpiono wręcz odwrotnie. Usunięto większość fachowców — nie dlatego, żeby byli skażeni współpracą z “komunistami”, ale przede wszystkim dlatego, by zrobić miejsce dla swoich — cynicznych beztalenci i politykierów.
W kilka lat po transformacji spotkałem na stacji benzynowej jednego z dawnych kolegów telewizyjnych, świetnego operatora i reżysera światła, którego nowej ekipie nie udało się usunąć, bo jednak miał ogromną wiedzę techniczną i był nie do zastąpienia. — Boguś — powiedział do mnie — jaki ty jesteś szczęśliwy, że jesteś poza tym świętojebliwym pieprznikiem. Ja niestety muszę dożyć w nim do emerytury, chociaż codziennie chce mi się rzygać.
Nieudolność prostytutek też przekroczy kiedyś masę krytyczną. I wtedy szambo w odnośnym ustępie eksploduje. Ale kultura nam nieprędko (jeśli w ogóle) odrośnie.