Paweł Zbierski: Plac Powstańców i inne przystanki52 min czytania

*

Patrząc  ukradkiem na ostatni już kurs babci klozetowej z wiaderkiem na barcelońskim lotnisku —  biorę do ręki poruszający list, jaki dostałem od Sławka Matczaka, jeszcze przed jego przylotem do Katalonii:     

Przeszedłem wszystkie szczeble zawodowe od asystenta reportera, po wydawcę programu i kierownika zespołu ekonomicznego. Według klasyfikacji telewizyjnej mam tytuł starszego redaktora. W lipcu 2014 roku przeniesiono mnie z etatem do agencji pracy tymczasowej Leasing Team, skąd w kwietniu 2015 roku został dyscyplinarnie zwolniony, za odmowę udziału w tzw. teście kompetencji. Rozpocząłem batalię sądową o niezależność i dobre imię dziennikarzy. 1 marca 2016 roku wygrałem sprawę w Sądzie Okręgowym w Warszawie o odszkodowanie za bezprawne zwolnienie z pracy. Następnie wygrałem w Sądzie Apelacyjnym, a Sąd Najwyższy oddalił skargę kasacyjną. Nie wróciłem do pracy w TVP.

Nie wrócił.  I — jak wspomniałem, pierwsze, co zrobił, to z minuty na minutę wyrzucił do kosza pełną flaszkę wódki, a potem usłyszał od swojej ukochanej żony góralki: „skoro tak bardzo ciągnie cię w góry, pojedź w te góry!” Pojechał więc w te góry i odwiedził wioskę w Nepalu, tuż po trzęsieniu ziemi. To był makabryczny i przygnębiający obraz. Jednak w Sławku wyzwoliła się wtedy energia atomowa. Poruszył  niebo i ziemię, rozbujał sieć internetową. Sprawa odbudowy z gruzów szkoły w Nepalu stała się dla niego celem i sensem życia. I oczywiście odbudował tę szkołę. 

Wrócił do górskich wspinaczek, do paralotni w Tatrach. A potem zabrał się za szkolenia medialne i za walkę z mową nienawiści w sieci. Wspierał między innymi medialnie Gdańsk po zamordowaniu prezydenta Gdańska.

Wspominając losy Sławka myślę także o dziesiątkach innych znakomitych ludzi, którzy dosłownie i z różnych powodów, raczej bez wzajemności, oddawali swoje życie tej jednej instytucji i traktowani byli — z racji swojej wyjątkowości — jako element nie do końca pewny.

Działając w imieniu spółki Leasing Team Sp. z o.o. z siedzibą w Warszawie (zwaną dalej „Pracodawcą”), niniejszym rozwiązuję Panu umowę o pracę na czas nieokreślony, zawartą w dniu 1 października 1996 r., bez zachowania okresu wypowiedzenia z powodu ciężkiego naruszenia przez Pana podstawowych obowiązków pracowniczych.

Mimo moich  wielokrotnych prób — ponawianych m.in. za pośrednictwem  Jacka Rakowieckiego — skontaktowania się z EWĄ GER (szefową kadr w zarządzie doktora Brauna) nie udaje mi się z nią dłużej porozmawiać  na temat mało sławnej operacji z wylizingowaniem dziennikarzy. Raz tylko — w trakcie krótkiego połączenia telefonicznego — woła, wyraźnie na odczepnego: „To było bardzo dobre rozwiązanie! ”. Po czym niegrzecznie rzuca słuchawką telefoniczną.                                      

JERZY BOJ, zatrudniony w telewizji publicznej od lat 70., niegdyś szef działu informacji w TVP Gdańsk: „Tym posunięciem nic nie osiągnięto. Część ludzi odeszła z zawodu, to fakt. Część nadal walczy. Osiągnięto, owszem, jedno – sprowadzenie dziennikarza do roli wyrobnika, robotnika z okresu ery rewolucji technicznej, czyli industrializacji. Powtarzam i pewnie jeszcze powtórzę. Nie maszyny a ludzie je obsługujący, nie biurka a ludzie przy nich pracujący, są najcenniejszym majątkiem firmy”.

Wydaje się, że właśnie taką operacją rekomendowany przez PO i kilkakrotnie nagradzany telewizyjnym „Wiktorem” dr Braun ostatecznie oczyścił kadrowo pole reprezentującemu PiS Jackowi Kurskiemu, pozwalając mu wprowadzić na miejsce wylizingowanych – aktywistów przejętych z TV Trwam i TV Republika. Braun postawił przysłowiową kropkę nad „i” na zawierającej tysiące nazwisk wieloletniej liście strat kultury polskiej. Bo przecież zupełnie jak wieczna recydywa wygląda ta stosowana w kolejnych kadencjach politycznych praktyka wydalania z miejsc pracy tych najlepiej wykształconych, tych bardziej samodzielnych więc krytycznych, tych inteligentniejszych, czyli gorzej sterowalnych, tych najbardziej utalentowanych, czyli budzących zawiść. Z racji własnych interesów politycznych żadna partia nie przyzna, że w gruncie rzeczy umacnia w ten sposób proces wzrastania mimikry w mediach publicznych.

Pewien wiecznie tam, po dziś dzień, pracujący człowiek, trwa  w tej instytucji, mimo że dawno go już stamtąd wylizingowano a potem zwolniono. On jednak — mimo świadomości kompletnego absurdu, w jakim się pogrąża — wciąż  tam funkcjonuje na śmieciówce, starając się wyszarpywać sobie jak najwyższe stawki. Wzorując się na posągach ateńskich zapuścił sobie bujną, antyczną brodę, a młodzież uznaje go za autorytet telewizyjny, co mu wyraźnie imponuje i prawdopodobnie wystarcza do szczęścia. A w każdym razie nie zakłóca mu miarowego oddychania i prawidłowego trawienia. — „Bywa, że trzeba czasem w życiu pojechać kamerą do Koła Gospodyń Wiejskich!”. To jego ulubiona sentencja, dewiza życiowa demonstrowana adeptom sztuki dziennikarskiej. I jest w tej sprawie – w wymiarze mentalnym – w stosunku do Matczaka na drugim brzegu.

Print Friendly, PDF & Email
 

2 komentarze

  1. Bogdan Miś 12.03.2020
  2. Andrzej Goryński 13.03.2020