Jan Różdżyński: Linza12 min czytania

 Moja Rosja

Ona naprawdę jest „tą, która wie”*. Zresztą sam zobaczysz… W razie czego będę tłumaczył, bo nie zna rosyjskiego  – Walery, urzędnik administracji Rejonu Nanajskiego w Kraju Chabarowskim, jest uprzejmy ale pełen niepewności. Bo po raz pierwszy pojawił się tu korespondent zagraniczny. Z dalekiej Polski, czyli z Zachodu. Walery ma odgórne polecenie żeby zaprowadzić mnie do tej kobiety, ale nie bardzo wie, jak ze mną rozmawiać. Bo może chcę wykazać, że na krańce Rosji wraca pogaństwo i zabobony? A może przeciwnie: sprawdzam, czy władze w stolicy rejonu – Troickoje – hamują odradzanie się starodawnej kultury Nanajów? Najtrudniej uwierzyć mu że chcę się przekonać, że ludzie o nadprzyrodzonych zdolnościach to najwyżej temat dla sensacyjnych gazet.

Tutaj, w dolnym biegu Amuru prawie wszystko, co nie jest miejscowe, jest na zachodzie. Na  zachodzie są Moskwa i Petersburg, a trochę nawet niedaleki Chabarowsk i nieco dalszy Władywostok. Na swojskim Wschodzie jest Kamczatka, Ocean Spokojny i jego część zwana Morzem Ochockim. Niezbyt daleko jest też Japonia, a tylko trochę dalej Alaska. Cała reszta to właściwie Zachód.

Walery prowadzi mnie do Linzy Beldy, sławnej na setki wiorst wokół mieszkanki wsi o nazwie Dada. Mówi, że Nanajowie, starożytny lud tunguski, byli „odporni na śmierć” i żyli zazwyczaj długo, dopóki w XX wieku ich genów nie zepsuł alkohol. Najbardziej znany Nanaj to myśliwy Dersu-Uzała z głośnego filmu Kurosawy. Linza jest dziś najstarsza z nich: ma ponad sto lat. Walery też nosi nazwisko: Beldy, jak ponad połowa mieszkańców wioski, a Linza jest jego cioteczną prababką. Kiedy mój przewodnik wreszcie upewnia się, że przywiodła mnie tu wyłącznie dziennikarska, dość sceptyczna dociekliwość, spogląda na mnie z życzliwą pobłażliwością. Swoją karierę rozpoczynał kiedyś w Komsomole ale komunizm dawno wywietrzał mu z głowy. Z żarliwością neofity próbuje mi tłumaczyć, że wszystko, co nas otacza, ma duszę.

Z wysokiego, urwistego brzegu, szeroki na prawie trzy kilometry i bardzo leniwy Amur wygląda jak wielkie, długie jezioro. Uwijają się po nim motorówki zagarniające w sieci kiżucza – pacyficznego łososia o bordowych, godowych barwach. Dla rybackich rodzin ze wsi Dada to czas obfitości. Jak co roku, nieprzeliczone ławice wpływają na tarło z Morza Ochockiego do Amuru i jego dopływów. Żeby dać życie potomstwu i umrzeć. We wiosce, wzdłuż białych murów domostw i obejść, suszą się w słońcu, wypatroszone i rozciągnięte w równych rzędach tysiące ryb. Przypominają wielkie pranie: czerwono-żółto-srebrzyste na długich sznurach. Walery mówi, że jesienią jest tak od zawsze. Tylko dawniej nie było podwodnych radarów, plastikowych motorówek z silnikami yamaha, nylonowych sieci, no i domów z cegły. Ale łososia dla wszystkich starczało. Nawet jeśli większą część połowu ktoś nanajskim rybakom zabierał: kiedyś carski urzędnik, potem komunistyczna władza, a teraz – biznesmeni. Ci, to chociaż płacą. No i niektórzy z nich też są Nanajami. A to przecież znaczy, że swoich nie skrzywdzą.

– Przepraszam, że tak długo czekałeś. Ona dała się namówić, ale mamy przyjść za kilka minut. Wie, że masz aparat i chce się ubrać odświętnie – Walery wraca z domu prababki wyraźnie zadowolony: udało mu się „z marszu” przekonać ją, żeby porozmawiała z egzotycznym przybyszem.

Chata Linzy jest szara, zbudowana dawno temu z drewnianych bali. Pochylona ze starości w jedną stronę, otoczona koślawym płotem, stoi z boku, wyraźnie oddalona od murowanych domów wioski. Jest jedyna, do której nie prowadzą słupy z elektrycznością i której nie otaczają sznury z suszącymi się rybami. Za to w ogródku, też na sznurach, schną pęczki brunatnych, tytoniowych liści. Linza sama przyrządza sobie fajkowe ziele. Wszystko inne w domu – mimo podeszłego wieku – też robi sama. Tylko tańczyć z bębnem już nie może: jakieś dwadzieścia lat temu choroba kręgosłupa przycisnęła ją do ziemi. Dosłownie zgięła wpół. Dlatego podpiera się długim kosturem, a gdy przychodzi pora, uderza w bęben i wchodzi w trans na siedząco. Ale i tak jeszcze może służyć ludziom: podobno leczy rozmaite dolegliwości, odgania złe sny, odczynia uroki, przynosi ulgę kobietom w połogach, chorym na jelita daje do picia wywary z suszonych traw i wspiera… milicję. Nieoficjalnie oczywiście, ale wszyscy wiedzą. Walery opowiada, jak zeszłej jesieni mundurowi nadaremnie poszukiwali dwóch chłopaków ze wsi, którzy wybrali się z workiem łososi i dwoma wiadrami kawioru, żeby je sprzedać na bazarze w Chabarowsku. I długo, bardzo długo nie wracali. Milicyjna wołga zajechała wtedy pod starą chatę. Linza kazała rodzinom przynieść fotografie i osobiste drobiazgi młodych mężczyzn. Zamknęła się z tym wszystkim i nie wpuszczała nikogo przez parę godzin. A jak otworzyła drzwi, czekający przed domem krewni zaginionych i milicjanci usłyszeli: szukajcie ich  pod Jakuckiem… i wymieniła nazwę małego osiedla, odległego o prawie dwa tysiące kilometrów od Chabarowska. Po jakimś czasie milicja odnalazła tam zwłoki tych dwóch: padli ofiarami bandytów, kiedy „gulali” daleko od domu i przepuszczali pieniądze za ryby i kawior.

Wchodzimy na podwórko. Na drewnianych stopniach, wyciągając nogi, siedzi drobna kobieta o żółtej, pooranej zmarszczkami twarzy. Jej skośne oczy wielokrotnie powiększają bardzo grube soczewki okularów. Obserwuje mnie badawczo. Niemal dotyka mnie tym mocnym spojrzeniem. W wąskich ustach, między srebrnymi zębami tkwi mała fajeczka. Ma na sobie tradycyjną, wzorzystą, długą szatę z niesymetrycznym zapięciem po prawej stronie, a na głowie jasną chustkę. Na powitanie podnosi się opierając na kosturze i mówi „zdrastwujtie” z dziwnym akcentem. Kiedy z powrotem siada, słychać cichy trzask, a zaraz potem jej głośne, nerwowe słowa po nanajsku. Przeklina?

– Przysiadła na swojej fajce. Mówi, że jakiś duch ma jej za złe, że zgodziła się z tobą spotkać nie uprzedzając go – Walery ma zafrasowaną minę ale zaraz dodaje, że Linza później przeprosi tego ducha i mimo wszystko jest gotowa porozmawiać ze mną. Częstuję ją camelami. Odrywa filtr od papierosa i wsadza do ustnika fajki. Pyka nie zaciągając się.

Wypytuję o jej życie i o to, jak została „tą, która wie”. W odpowiedzi słyszę, że urodziła się w jednym z ostatnich lat XIX stulecia, zimą, czyli wprost na śniegu, bo zgodnie ze zwyczajem, kobietom nanajskim nie wolno było rodzić w domu, pod dachem. Żaden pisany ślad jej przyjścia na świat się nie zachował: pojawienie się noworodka w rodzinie syberyjskich aborygenów na Dalekim Wschodzie niezbyt interesowało carską administrację. O przybliżonej dacie swego urodzenia wie z ustnych przekazów licznych krewnych. Rewolucja i Wojna Domowa to dla niej czas zamęścia i gwałtownych zmian u Nanajów – odwiecznych myśliwych i rybaków, których bolszewicy zaczęli siłą kolektywizować. Razem z mężem pracowała w rybackim artelu. Nie doczekali się potomstwa. Długo chorowała na dziwne choroby pochodzące „od głowy”. Tym chorobom towarzyszyły odwiedziny duchów.

– Przychodziły najczęściej we śnie, ale widziałam je także w biały dzień. Namawiały, żebym została „tą która wie”, że jestem im potrzebna. Obiecywały, że wyleczą mnie z choroby. Groziły, że jak się nie zgodzę, to mnie zabiją. – Linza mówi cicho, ważąc słowa. Jestem pierwszym cudzoziemcem, z którym rozmawia.

Długo nie chciała ulec tym namowom z zaświatów. Bała się. Nie tylko duchów, ale i żywych ludzi. Władza sowiecka w ramach walki z zabobonami wysyłała ekspedycje, które w tajdze wyłapywały szamanów różnych plemion i albo od razu ich rozstrzeliwały, albo – kilka lat później – wysyłały ich do łagrów. Linza pamięta, że potem, daleko na zachodzie, wybuchła wielka wojna i że jej męża wzięli na front, skąd już nie wrócił. A duchy były coraz bardziej natarczywe: owdowiała, bezdzietna kobieta miewała okropne sny i gwałtowne bóle głowy, na które nawet w Chabarowsku lekarze nie mogli nic poradzić. A One przychodziły już codziennie. To właśnie wtedy Im uległa.

Próbuję dociec, kim są One? – To wszyscy, którzy zmarli, którzy będą żyć, albo ci, którzy żyją zawsze – dla Linzy jest to tak naturalne, jak dzień i noc. No więc po tym, jak się zgodziła Im pomagać, zaraz poczuła się jak nowonarodzona: choroba, bóle i makabryczne sny przestały ją nękać. Od tej pory widzi i wie więcej niż inni. Ale wtedy bała się komukolwiek o tym powiedzieć. Jej nowe zdolności wyszły na jaw, kiedy mimo oficjalnego zawiadomienia o śmierci na froncie jej krewnego, z przekonaniem upierała się, że on żyje. Fatalne zawiadomienie okazało się pomyłką: krewny wrócił, a do Linzy zaczęły zaglądać kobiety pytając o losy swoich mężów na wojnie. A lecznicze kompozycje z ziół umiała zestawiać już wcześniej – duchy pomogły jej tylko w zrozumieniu reguł takiego leczenia, no i uświadomiły, a właściwie przypomniały, że wszystko, co wydała na świat przyroda, żyje własnym życiem i ma duszę: nie tylko zwierzęta i rośliny, ale też kamienie, woda w rzekach, nawet chmury na niebie. Od tego czasu stara się pomagać ludziom, bo może rozmawiać z duchami i prosić je o pomoc, albo o potrzebne informacje. W sposób jawny wszystko to robi dopiero od czasów pierestrojki. Wcześniej czyniła to potajemnie, choć wszyscy Nanajowie o niej wiedzieli, bo przecież trudno jest ukryć głośny śpiew, taniec i uderzanie w bęben.

Walery tłumaczy, a ja słucham Linzy, która wpatruje się we mnie nienaturalnie wielkimi oczami, jakby czytała moje myśli. Jej opowieść w zarysach zgadza się z informacjami na temat szamanizmu, do których udało mi się dotrzeć. A jednak w mój sceptycyzm nie może się pogodzić, że oto mam przed sobą człowieka, który tak po prostu: jest pośrednikiem między światem ludzi i innymi światami. Przychodzi mi do głowy pomysł „sprawdzenia” zdolności staruszki. Proszę ją, żeby zapytała swoje duchy o szczegóły pewnego bardzo ważnego dla mnie wydarzenia dotyczącego moich dawno nieżyjących rodziców.

Na pewno chcesz się tego dowiedzieć? – jej wielkie oczy stają się jeszcze większe. Kiedy wytrzymuję jej spojrzenie i potwierdzam prośbę, podnosi się i zaprasza do chaty. Cały jej dom składa się właściwie z jednego pomieszczenia. Pośrodku izby stoi murowany piec, który można obejść, a pod ścianą znajduje się posłanie z pościelą na wielkiej skrzyni, dwa krzesła i byle jak sklecona szafka kuchenna. Nad posłaniem wisi, złożony z kilkudziesięciu ozdobnych wisiorów metalowy pas Linzy. Nie wkłada go – choroba nie pozwala. Owalny, płaski bęben z koźlej skóry nasyconej rybim śluzem i pałeczka, leżące na posłaniu, trafiają na piec. Bęben musi się rozgrzać dla lepszego brzmienia. Staruszka zgadza się na nagrywanie swojego śpiewu i na fotografowanie. Kiedy siada na posłaniu, Walery ostrzega, że pod żadnym pozorem nie można przerywać transu, bo zagraża to jej słabnącemu sercu.

Linza prosi o bęben, pałeczkę i zamyka oczy. Przesuwa dłonią po jego napiętej skórze, rozsiada się wygodniej i powoli kołysząc się, zaczyna uderzać pałeczką. Między wibrujące dźwięki bębna dostaje się jej śpiew, a właściwie głos wykrzykujący nanajskie słowa według jakiejś zupełnie nieharmonicznej melodii. Trwa to kilka minut. Dyktafon pracuje, ja z aparatem też. Głos Linzy staje się stopniowo coraz wyższy, a uderzenia w bęben coraz częstsze. Po kwadransie nie jest to już właściwie ludzki głos, a trudny do opisania pisk. Siadam na krześle oddalonym o pół metra od staruszki. Pochylam się w jej stronę i widzę, jak spod opuszczonych powiek zaczynają jej płynąć łzy. Nagle pisk przechodzi raptownie w chrapliwy, nieartykułowany bas, a na swojej twarzy czuję falę ciepła, jakbym zaglądał do otwartego, rozpalonego piekarnika. Uderzenia w bęben zwalniają tempo. Śpiew kobiety znowu zaczyna przypominać ludzki głos. Po chwili śpiew ustaje, Linza przestaje uderzać w bęben i opuszcza głowę. Ciężko oddycha. Znowu wlepia w mnie wzrok

– Zapytałam o twoją sprawę. One mówią, że twój ojciec i twoja matkatu opisuje szczegóły wydarzenia, o którym w żaden sposób nie mogła wiedzieć. Mówi o szczegółach, których nawet ja nie znam i które przyprawiają mnie teraz o nagły zawrót głowy i skok ciśnienia. Cały mój sceptycyzm legł w gruzach.

Chcę dowiedzieć się o tamtym wydarzeniu jak najwięcej. Linza przez chwilę odpowiada, ale po paru minutach chwyta kostur, wstaje i wódką przyniesioną przez Walerego napełnia do połowy szklankę. Spodziewam się, że ją wypije, albo poczęstuje któregoś z nas. Tymczasem ona, placami prawej ręki, wypluskuje płyn w trzech różnych miejscach izby. Słyszę od Walerego, że to podziękowanie za pomoc duchów, które udzieliły odpowiedzi na moje pytanie oraz przeproszenie tego jednego ducha, który ze złości złamał jej fajkę. Zbieram swoją aparaturę. Jeszcze nie do końca  uświadamiam sobie, czego byłem świadkiem.

– Odejdź. Jestem zmęczona. Wytłumacz tylko Waleremu, gdzie leży ta Polska, żebym w razie czego mogła do ciebie trafić. Zresztą nie musisz. One już ciebie znają i znajdą, kiedy będzie trzeba – Linza mówi to szorstko i kładąc się na posłaniu, niecierpliwym ruchem ręki wyprasza nas z izby.

Wychodzimy. Na Amurze motorówki łowią łososie.

 Jan Różdżyński

 


* znane na całym świecie słowo: „szaman” jest pochodzenia syberyjskiego i w językach  grupy tunguskiej oznacza  „tego, który wie”.

 

tekst opublikowany w miesięczniku „Nowaja Polsza” nr 9(89) 2007