Z tą tendencją spotykamy się niemal na każdym kroku. Gdziekolwiek byśmy się obrócili – otacza nas stos przeróżnych dokumentów, przepisów postępowania. Ktokolwiek wdrażał jakąś procedurę ma w pamięci zapisy szczegółowych działań, których spełnienia i koniecznie opisu oczekuje się od wykonawcy, a on sam więcej czasu, uwagi i zaangażowania musiałby poświęcić na wypisywanie tych bzdur, niż faktyczną dbałość o powodzenie całości.
Gdy pracowałam w urzędzie, a ten (jak niemal każdy) chciał się pochwalić certyfikatem ISO ileś tam, to nikt nie zastanowił się, nie zapytał mnie i ewentualnych osób, na rzecz których pracowałam (nie mam tu na myśli moich zwierzchników, ale tych, którzy owocami mojej pracy byli ściśnięci w gorset formalnych uwarunkowań), czy mi to pomaga, czy przeszkadza, w jakim stopniu to usprawnia pracę moją i mego otoczenia, a przede wszystkim, czy faktycznie sprzyja osiąganiu zamierzonych celów. Wdrażając pewien projekt informatyczny dwoiłam się i troiłam, by spełnić wszystkie wymogi jakiegoś tam Standardu X-coś tam (bo takie były warunki zapisane w przetargu), by na koniec odpuścić sobie, bo ani wykonawca, ani zleceniodawca nie robiliby nic innego tylko opisywali w szczegółach swoje procedury, kontakty itp., a rzeczywisty projekt leżałby odłogiem.
Standaryzacyjna miotła ogarnęła już niemal wszystkie sfery naszego życia. I nie mam nic przeciwko ustalaniu i trzymaniu się norm tam, gdzie one mogą, a nawet powinny funkcjonować – sama jestem z pierwszego wykształcenia technikiem technologiem cukiernikiem i uczono mnie konstruowania norm jakości surowców i produktu gotowego. W życiu są jednak takie sfery, choćby: pasja, uczciwość, zaangażowanie, odpowiedzialność – tego nie da się w prosty sposób przeliczyć na gramy, czy skale. W edukacji jak w żadnej innej dziedzinie dwa przeciwstawne podejścia: unifikacja i indywidualizacja tkwią w zwarciu wzajemnie wykluczających się przeciwieństw. Każdy uczeń to odrębna indywidualność, o indywidualnych potrzebach, a system edukacji to zbiór zunifikowanych celów, sposobów postępowania, wreszcie norm. Gdy chcemy sprawdzić jak system działa to niemal automatycznie mamy na uwadze przestrzeganie norm, przepisów, formalnych regulaminów i standardów. Ktoś powie, że wypisuję bzdury lub jestem niedouczona, bo na każdym kroku spotyka się w tych formalnych dokumentach zapisy o konieczności indywidualizowania w edukacji. Zapisać można wszystko, ale to nie ten zapis będzie decydował o sposobach realizacji, a warunki i system, który tej indywidualizacji będzie sprzyjał lub ją krępował.
Ale my nie tylko w dziedzinie edukacji, ale w każdej innej sferze wykazujemy przemożną wiarę w sprawczość słowa pisanego. Jak jest problem, to mamy natychmiast jedyne rozwiązanie – jeszcze jeden nakaz, schemat, instrukcja, rozporządzenie – podpisujemy i otrzepujemy łapki z radosną ulgą dobrze spełnionego obowiązku. I tylko dbamy o to, by nie nazwać tego w y t y c z n y m i, bo to ma nie kojarzyć się ze znienawidzonymi komuszymi czasami, jednak jeśli jabłko nazwę śliwką, nie oznacza, że zacznie ono smakować jak śliwka.
Wiara w sprawczość pisanego słowa weszła nam już do krwioobiegu – efektywność działań naszych parlamentarzystów liczymy liczbą wydanych ustaw, poszczególnych posłów porównujemy liczbą ich interpelacji, nieważne, że do pustych krzeseł, że o sensie wypowiadanych tam słów nie wspomnę, wszak sens jest niepoliczalny i dla wielu niejednoznaczny, więc poddajemy ocenie to, co policzalne.
Oto przykład takiego standardowego, schematycznego myślenia o problemie:
Spada poziom umiejętności matematycznych wśród młodzieży! Lud domaga się krwi i padają najprostsze z diagnoz – bo nie docenia się matematyki w systemie, bo wycofano matematykę jako obowiązkową na maturze …. Więc ludowi dano powszechną łyżeczkę do mieszania herbaty – parę podpisów, minimum organizacyjnych zmian i po kłopocie. Tylko od tego powszechnego mieszania herbata wcale nie chciała być słodsza, bo w niej cukru ani odrobiny więcej nie było. Na to też jest rada i to też za pomocą pióra, czy klawiatury – wystarczy zmienić normę cukru w herbacie i wszystko gra, niektórzy się nie połapią, a jeśli nawet, to się im powie, że za duży poziom cukru w naszych czasach jest niezdrowy i wystarczy go mniej.
Pomimo swego ścisłego wykształcenia, a może właśnie dzięki niemu, byłam od początku przeciwna temu ruchowi, bo wprawdzie system końcowej oceny może wpłynąć na sam proces do jej dochodzenia, ale ważne jest – co i jak potem sprawdzamy i w końcu, to nie on jest tu główną przyczyną zła. Tą przyczyną według mnie jest schematyzm i traktowanie matematyki, jako odizolowanej dziedziny z otaczającą ją próżnią, jakby tylko na lekcjach matematyki kształtowało się myślenie matematyczne, a fizyka i pozostałe dziedziny przyrodnicze i nie tylko przyrodnicze, jak choćby gra na instrumencie, to nie? To one były niegdyś polem do ćwiczeń w rozwijaniu matematycznych umiejętności, a z tego je odarto w imię schematów – niech fizyk będzie rozliczany za fizykę, a nie za nieudolnego kolegę matematyka. Tak jakby otaczająca nas rzeczywistość składała się z kilku, góra kilkunastu akademickich typów klocków lego, niezależnych bytów niewpływających na siebie.
To właśnie wprowadzenie takiej jak dziś powszechnej zunifikowanej matematyki na maturze jest jedną z podstawowych przeszkód – takie autorskie podejścia do tego przedmiotu, jakie opisywał Bogdan Miś (Bogdan Miś: Jaka matematyka dla humanistów?) jest teraz niemożliwe, bo matura sprawdza teraz schematy, a nie faktyczną znajomość tej dziedziny. Nie ma też teraz miejsca dla idei fizyki dla humanistów, którą do końca życia propagował profesor Grzegorz Białkowski, po jego śmierci nie znalazł się potem już nikt, kto by tej idei tak jak on bronił.
Schematyzm myślenia pogłębia się. Pomimo deklaracji, że teraz to będzie mniej pamięciowego materiału, a więcej logiki i umiejętności kluczowych (ach jak ten przymiotnik pięknie brzmi w nowomowie), w gruncie rzeczy nasi milusińscy nadal ćwiczą pamięć, tylko może już mniej o faktach, a o schematach. Faktów znają mniej, a myślenie zostało wtłoczone w gorset schematów. To bardzo niebezpieczne zjawisko, bo po pierwsze daje ułudę zmian na lepsze, a po drugie miesza pojęcia, bo datę, czy nazwę geograficzną, jeśli powinnam ją znać, ja na prawdę muszę zapamiętać, ale wnioskowanie i rozwiązanie zadania już do tej sfery nie przystaje.
To było już dawno temu, siadłam w domu do powolnego zgodnego z tokiem myślenia ucznia, rozwiązywania zadań na konkurs fizyczny (by sprawdzić ile czasu im to powinno zająć), a mój 10-letni syn też postanowił, że on to rozwiąże. Gdy w 5 minut podał mi wynik, a ja dopiero żmudnie wypisałam dane i szukane, pomyślałam, głuptasek, to nie takie proste. Ale gdy i ja uzyskałam taki sam wynik, dopiero wtedy zainteresowałam się – jak on to zrobił? Oczywiście uruchomił logiczne myślenie, a nie schematy, których nie znał.
Gdy doszedł już do siódmej klasy jego mózg został przestawiony systemem na schematy i już tak łatwo nie potrafił ich rozwiązywać. Od tamtej pory nigdy już więcej nie uczyłam tych „danych, szukanych i wzoru, z którego korzystamy”, a moi uczniowie, nawet ci słabsi osiągali zadziwiająco dobre wyniki. W szkole średniej było gorzej, bo ich musiałam tych schematów oduczać.
Pozostawał jednak dylemat, czy nie robię im krzywdy, bo gdy natrafią na schematowców, to zostaną źle ocenieni. Z tego zresztą powodu moja córka miała przykrości, bo dobrze wykonane zadania z chemii, oceniane były źle z adnotacją – „to nie tą metodą” – chemicy też mają swoje ulubione schematy, a to na krzyż, a to znów ukochane proporcje mechanicznie bez zrozumienia. Ale prawdziwe problemy zaczęły się dla mnie, gdy przyszedł czas Wielkiej Unifikacji, bo tu każde zadanie otwarte ma swój schemat, którego każdy element daje podstawę do uzyskania punktów. Czasem w tej testowej manii wolę dobrze ułożone pytania zamknięte, niż zadania otwarte obwarowane schematem, bo to on właśnie jest największym złem.
Gorset standardów, które próbujemy narzucić poszczególnym jednostkom jest największym grzechem systemowym. Standardowy uczeń nie istnieje, nie istnieje też standardowy nauczyciel. To tylko systemowe mrzonki, które nie są jego elementem, ale wrzodem i zasłoną dymną, za którą można ukryć naszą głupotę, usprawiedliwić niekompetencję i bezmyślność oraz podbudować w sobie pozorne poczucie spełnienia obowiązku, bo co złego to nie my, my napisaliśmy wszystko tak, by było dobrze, to inni schrzanili.
To nie są tylko nasze polskie dylematy, na tę unifikacyjną chorobę cierpi niemal nasz cały cywilizowany świat (szczególnie tzw. kultury zachodu). Może to postęp technologiczny spowodował, że zaczęliśmy się utożsamiać z elementami maszyny? Nie wiem, ale wiem, że w te trybiki wchodzimy coraz głębiej. Zapatrzeni na zachodnie wzorce ściągamy od nich to, co oni już dawno zauważyli, że nie działa i nie sprzyja osiąganiu zakładanych celów.
W połowie lat 90-ych brałam udział w spotkaniu z trójką naszych profesorów na Wydziale Fizyki Uniwersytetu Warszawskiego. Opowiadali o swojej pracy w amerykańskim zespole do spraw poprawy jakości kształcenia w tamtejszych szkołach. Mówili o swoich diagnozach (jakie spustoszenie spowodował ich powszechny system testowy, o tym, że brakuje w ich systemie elementów pracy zespołowej), a potem o wytyczonych kierunkach zmian i że w takim kierunku powinna pójść edukacja u nas. Wyszło na to, że Amerykanie poprosili polskich profesorów by pomogli im zdiagnozować ich system testowy, w wyniku prac uznali go za szkodliwy, po czym Polacy sobie taki szkodliwy system zaimplementowali. Tak to chyba tylko Polacy potrafią.
Jak czas potem pokazał nie tylko ja, ale i ci utytułowani profesorowie nie mieli na tyle siły przebicia, by tym złym wzorcom wciskającym się w naszą rzeczywistość zapobiec. Na pocieszenie pozostaje nam tylko to, że nie jesteśmy z tymi problemami osamotnieni – to cały nasz cywilizowany wzorowany na zachodzie świat tkwi w tym po uszy.
By to lepiej zilustrować gorąco zapraszam na 20 minut z Kenem Robinsonem -„Jak uciec z edukacyjnej doliny śmierci” – Niezbyt biegli w języku angielskim niech się nie zniechęcają – są polskie napisy…

Danuta Adamczewska-Królikowska


Myślę, że Autorka ma problemy pogodzenia się z nowoczesnością. To zakres wiedzy eksplodował niebotycznie w ostatnich dwóch wiekach i rośnie w coraz szybszym tempie. I liczba ludzi wymagających podstawowej wiedzy, by w ogóle funkcjonować w dzisiejszym świecie wzrosła niepomiernie.
.
Jak pani chce bez schematów, modeli i kanonów edukacją zarządzać? Nie ma takiej możliwości. Zresztą schematy, modele i kanony były zaszwsze. Według nich zdobywał wiedzę również Mikołaj Kopernik.
.
Na guwernera lub guwernantkę dla każdego ucznia nas nie stać. Potrzebaby było ich z 5 milionów. A przy tym zakresie wiedzy, która jest potrzebna, trzeba by było płacić im miesięcznie 20.000 złotych. Do rachunku brakuje z 200 milionów pańszczyźnianych chłopów, analfabetów goninych batem do pracy, by na to wszystko zarobić.
.
Na szczęście, to już nie te czasy.
@bisnetus,
Odkrywcze jest to Pana podejście do nowoczesności. Te 5 milionów zadba o to by się rozwijać, bo ich będzie na to stać. A te pozostałe 200 milionów niech nauczy się schematów i niech broń boże nie myśli. Niech pozostaną pajacykami, które łatwo będzie pociągać za sznureczki. Po co im logiczne myślenie? Te 5 milionów powie im co i jak mają robić. Zaiste to chyba „nowoczesna” definicja pańszczyzny i analfabetyzmu.
@SAWA
Nie zrozumiała pani chyba mojej aluzji o chłopach pańszczyźnianych. Dlatego i drobna złośliwość z pani strony nie specjalnie się udała. Mi chodziło wyłącznie o aspekt ekonomiczny. Można rozpaczać, że standaryzacja kłóci się z indywidualizmem, ale jak się postawi pytanie, jak indywidualnie zorganizować powszechną oświatę i jak to można opłacić, to się nagle robi cicho. Jak makiem zasiał.
.
To znak, że natrafiliśmy na utopię, a może nawet na demagogię.
@ bisnetus & SAWA: wszystkkie te Wątpliwości (vide poprzedni Artykuł Autorki, z dyskusji którego chyłkiem zrejterowała, fuj) zakładają milcząco, że istnieją przeszkody materialne, uniemożliwiające dla uczących się a pochodzących z niezamożnych rodzin – korzystanie w pełni z systemu, sztucznie utworzoną i kontrolowaną dostępnością rezerwowaną dla zażarcie przed taką popularyzacją szans edukacyjnych dla wszystkich broniących „socjalnoelit” politbandyckiego pochodzenia.
Takie wrażenie jest wywoływane, takie deklaracje subkultur o znanym rodowodzie były od dawna kolportowane.
Tego chcą, elitarnych szkół tylko dla swoich.
To stara, głupia przypadłość. Już wtedy okazali się durniami. Ta ultrawysoka jakość ma bowiem bardzo niskie koszta.
Techniki nie docenili. Przywykli do świętego guana.
Bezpodręcznikowa szkoła jest gwarancją nieograniczonej obfitości i pełnej unitarności: elity destylują się wcześnie lub bardzo wcześnie, SAME.
NIE MOŻNA – bo technicznie nie udaje się TEGO WSTRZYMAĆ, wot szto.
Bisnetus nie masz racji. Problem leży w tym, że przy tej obecnej ilości wiedzy i możliwych źródeł jej pozyskania najważniejsza staje się umiejętność, której szkoła nie uczy, mianowicie umiejętność logicznego myślenia. Szkoła uczy na zasadzie wkuwania książki telefonicznej na pamięć, potem spotykasz tak wyedukowanego specjalistę, który w realnym życiu nie potrafi rozwiązać żadnego skomplikowanego problemu. Jak choćby ci, którzy budując metro w Warszawie a zapomnieli, że woda potrafi płynąc i płatać różne figle.
@Juliusz Sumorok
Ja zaryzykuję wzorem pana również twierdzenie bez pokrycia, że dzisiejsza szkoła dwa razy lepiej uczy logicznego myślenia i poruszania się w bezbrzeżach wiedzy, niż szkoła sprzed 30 lat, kiedy to nie było testów a matury rozdawano za bombonierki.
😉
To tamta dawna szkoła słynęła podobno z tego, że uczono wiedzy encyklopedycznej, czyli jakby kucia książki telefonicznej. Z tego co wiem, po to robiono w ostatnich dekadach reformy, aby odejść od tego głupiego modelu uczenia. Na ile się to udało, to nie wiem. Jeszcze zbyty mocno kuleją standardy, statystyki i testy. Jak kiedyś będą bardzo dobre, to może się tego dowiemy. Dzisiaj możemy robić tylko głupie miny wyciągając najfantastyczniejsze tezy z kapelusza bez żadnego pokrycia i się bawić w bredzenie filozofów po dziesiątym piwie.
Biznetus,
dawne szkoły były weryfikowane w bardzo prosty sposób – przez procent jej absolwentów, którzy zdawali egzaminy do szkół wyższego szczebla. Te szkoły, które pozwalały na zapełnianie koszyków nauczycielom, jakoś dobrymi wynikami się nie szczyciły.
To był lepszy system oceniania niż obecny, oparty na ilości absolwentów-olimpijczyków.
Panie Juliuszu! Co też Pan pisze? Cytuję: „…szkoła nie uczy … umiejętność logicznego myślenia”. Absurdalna teza. Może nie każda szkoła robi to dobrze, ale przecież uczy logicznego myślenia. Bo musi.
Nic z tego artykułu nie wynika. Może jedynie to, ze ludzie inteligentni powinni mieć odwagę działania niestandardowego.
Standardy zostały opracowane dla osobników matołkowatych, nierozważnych, niedouczonych. Mają zmniejszyć ryzyko błędów. Są bardzo pożyteczne i ich stosowanie zwyczajne się opłaca.
Mistrzami w formułowaniu procedur są Amerykanie. Wynika to z ich bardzo złego systemu szkolnictwa i konieczności orania osłami, gdy koni nie staje. Polecam posłuchania anegdotek o Amerykanach w róznych call centers.
Tak właśnie jest, incitatus, to prawda. Przykład amerykański jest dość szczególny – Polska nie bywała kolonią więzienną i kumulacja kilkusetletnia genów, a i prochów nie miała tu miejsca, nawet genów alkoholowych, jak w Rosji, też nie.
.
Możemy naszą oświatę szybko unowocześnić, bo fałszywa metodyka procesów rozwoju ją osłabiła. Zawsze broniony był spód standardów, podręczniki stabilizowały minima, i tak to się mściło, pokolenie po pokoleniu, raczej równając w dół łatwiznowatą szkołą, niż w górę. Wtórnie i zwrotnie tworzyło pokolenia belferskie przywykające do takich wzorów, a wreszcie je zażarcie broniące.
Znikły porządne punkty odniesienia – czas je wraz z zalewającą wszystko substancją poznawczą pożarł, gdy warunki ciągle coraz szybciej się zmieniały: MENy kolejne też głupiały.
.
Katalog głównych pojęć i katalog logik nie jest ani w przedszkolu ani w szkole ulogiczniany pod rzeczywiste wymogi nadchodzące – ani prostowany, nikt sobie nie zadaje zasadniczego pytania o wyrównania dziejące się w przyszłości – dla rezerwacji jeszcze dalszej przyszłości.
.
Jak tu mamy wyjść z subkultury powierzchowności i kłamstwa, dziś nadal – mimo sporej masy pobieżnej lub w sporej części zbędnej niby-wiedzy poznawczej – niekompletnie „kształcącej” mało unormalnioną średnio -kulturowo młodzież, której wyniesiona z domów optyka życiowa często bywa straszliwie powykrzywiana, niepełna, niedojrzała, naiwna i prostacka?
.
Już w przedszkolu dzieciaki są często zbytnio pozostawiane samym sobie i jak najgorsze nawyki środowiskowe, bywa, przesiąkają do normy ogólnej, co uwydatni się jeszcze bardziej w szkole podstawowej, rozciągając niekiedy zarazę wulgarnie uproszczonego „przekazu substytucyjnego” i chamo-zwyczaju łatwizny umysłowej, „lenistwa jakości” – -na innych, w trakcie „ucierania” subnorm lokalnych, „tu-szkolnych”.
.
Gdy podręcznikowa miniszkoła zubożała i kazano jej popłynąć z prądem, zbliżyła się do twardej indoktrynacji – zawsze działa albo etycznie, albo doktrynalnie – nie wychowując już dla pożytków odległej przyszłości, lecz obecnej, fałszywej etycznie – codzienności (z tego, jak ona jest lansowana), więc stale bez docelowej neutralnie rozwojowej = niesprzecznie wartościowej wizji kulturowej.
.
Śmieci uchodzą za rzeczy ważne, a tych fundamentalnie istotnych normaliów tam nie ma.
Właśnie głównie o to mi chodzi, byśmy mieli tę odwagę.
My to pal licho, ale o to głównie by taką odwagę kształtować u tych, którzy mają jeszcze nieciasne umysły. Pamiętać trzeba, że nudny nauczyciel nie wzbudzi zainteresowania, a standardowy wykonawca procedur nie nauczy kreatywności.
O co chodzi z ta kreatywnością?!
Pani Sawo, czy dupki od przelewania z pustego w próżne nie wmówiły Pan czegoś durnego?
Po co księgowym kreatywność? Żeby w dłuższej perspektywie wylądować w więzieniu?
Fliziarz ma równo okładać kafelki.
Programista realizować specyfikacje klienta.
Wielu łajdaków w stylu Jobsa potrzebnych nie jest, szkoła nic do nich nie ma, byle ich czytać i pisać nauczyła. Zwykle słabo się uczą i są tacy jacy są, bo są.
Ale żeby być Woźniakiem, bez którego Jobs zapewne ustawiał by się w kolejce po bony żywnościowe, trzeba się uczyć i pracować.
Po to, by kreatywni hochsztaplerzy byli społecznie pożyteczni, potrzebna jest rzesza rzetelnych, dobrze wykształconych inżynierów, techników, rzemieślników, księgowych i uczciwych, dokładnych ludzi do sprzątania. Żadnych wniosków Pani nie wyciągnęła z obecnego kryzysu – dzieła takich „kreatywnych” ekonomistów, matematyków i fizyków?
Pani, odnoszę wrażenie, jest nauczycielką? Jeśli tak, to proszę zapomnieć o kreatywności, proszę uczyć rzetelności. Na kreatywnych nie warto marnować czasu.
Albo sobie poradzą sami, albo wcale. Co więcej wiedza będzie im tylko przeszkadzać – eksperci kreatywni nie są.
Kreatywność to talent, nie wyuczona umiejętność.
@Incitatusie – Mam wrażenie, że spór między nami byłby w sumie jałowy, bo natury definicyjnej. Wszak nie chodzi o to by wszyscy byli odkrywcami lub twórcami – tak jak pan pisze, najczęściej tego niepokoju twórczego nie da się stłamsić, gdy ktoś go ma, ani nauczyć, gdy go nie ma. Spór definicyjny dotyczyłby też kto w pana przykładzie był kreatywny – bo moim zdaniem Woźniak, a nie Jobs. Słusznie też pisze pani Bartczak o pseudocoachingowej modzie, w której „trener” będzie wciskał kulawemu, że też może być mistrzem w biegu. A z talentami też jest różnie – są wybitne i takie sobie przeciętne. Można je rozwijać, ale i uśpić. Z tą kreatywnością (na poziomie dziecka) wiąże się potem u dorosłego zdolność do samodzielnego myślenia, niepoddawanie się owczym pędom i reklamie, odwaga na zaprezentowanie własnego zdania – nie w sytuacji braku wiedzy (bo to nie odwaga, tylko bezczelność), ale w obronie słusznych wniosków.
Właśnie wyciągam wnioski z tej rzeszy bezmyślnych baranów w urzędach – w machinach działających coraz bardziej zbliżających się do stylu jak w amerykańskich call centers.
Bezmyślność i poddawanie się emocjonalnym hochsztaplerom to nie tylko problem przyszłych pana pracowników, ale całego pana otoczenia, z którego każdy obok ma takiej samej wagi kartkę wyborczą jak pan.
A co do fliziarza, to mój umiał równo układać kafelki, ale jak natrafił na nietypowy problem, to rozłożył ręce „to się nie da” – i ja mu podpowiedziałam, choć fliziarzem nie jestem.
Wydaje mi się, że standaryzacja ma jeszcze jeden aspekt pominięty przez autorkę. Ocenę zdobytego wykształcenia. Jeśli państwo opłaca edukację i wydaje certyfikaty, to tym samym COŚ gwarantuje człowiekowi, który ten papierek bierze do ręki. Oczywiście, w dużym uproszczeniu. Jeśli tak, to po pierwsze musi zapewnić minimum warunków do porównania osiągnięć absolwenta.
Ponieważ na szczęście się na tym nie znam, chciałbym zapytać, jak to zrobić bez jednolitego systemu sprawdzenia wiedzy i umiejętności. Sam proces kształcenia niestandardowego jestem w stanie sobie wyobrazić, ale ocenę?
Jestem zdeklarowanym przeciwnikiem testów, a jednocześnie zdaję sobie sprawę, że w chwili obecnej odejście od nich na rzecz swobodnej oceny ucznia przez nauczyciela, jak to było onegdaj, jest niemożliwe z przyczyn społecznych.
Co zaś do sporu, czego szkoła ma uczyć odpowiem: wszystkiego. Nie da się nauczyć logicznego myślenia bez tej „książki telefonicznej” i odwrotnie – sama „książka telefoniczna” bez umiejętności logicznego myślenia jest bezużyteczna. Umiejętność wykorzystania informacji jest ważna, ale na początek trzeba te informację mieć. Nie ma się więc chyba tak naprawdę o co spierać.
Litości!!!
Do czego Panu potrzebny jest
„jednolity system sprawdzenia wiedzy i umiejętności. „???
Jest Pan może zwolennikiem prokrustyki stosowanej?
Panie Jerzy, czy na pewno ten certyfikat COŚ obecnie gwarantuje?
Szkoła powinna uczyć logicznego myślenia, czy to robi?, uważam obserwując kolejne roczniki, że coraz gorzej. Wiedza jest coraz bardziej dostępna na mówiąc ogólnie nośnikach zewnętrznych. Natomiast myślenie jest potrzebne by tą wiedzę zastosować w zależności od sytuacji. Testy pokazują tylko sprawność testowanego w ich rozwiązywaniu, to trochę tak jak z teleturniejami, ten kto ma dobrą pamięć będzie lepszy.
Co do dawnych szkol, nie chciałbym gloryfikować dawnego systemu, ale bez szkół średnich z PRL wielu opozycjonistów a dziś wielkich ludzi byłoby nikomu nie znanymi Kowalskimi. Jakie było to wykształcenie najlepiej widać na losach generacji lat 70 i 80 która na emigracji dawała sobie rade doskonale i to nie na zmywakach.
Chyba, że chcemy mieć w masie społeczeństwo matołów telewizyjnych nie rozumiejących świata a łatwych w prowadzeniu od wiecu do marketu i odwrotnie.
Tak. I różowych kucyków.
Ach, panie Jerzy. W Niemczech z uśmiechem wypowiada się słowo „Nervensaege” (piła do nerwów), i na tym wielka złośliwość komentarzowa się też zwykle kończy.
.
W temacie zasadniczym – mógłby Pan chyba skomentować, dlaczego kolejne formacje unikały wprowadzenia do szkół nauki logiki NIEMATEMATYCZNEJ, a filozoficzno – etycznej, pozwalającej na bezbłędną identyfikacje prawdy?
.
Czego się te władzuchny tak panicznie bały??
@SAWA, oczywiście, że nie. I tak do końca żaden nie będzie gwarantował.
Natomiast żądając finansowania ze strony zurzędniczałej instytucji wiemy, iż zechce ona zachować jakiś rodzaj kontroli nad wydanymi pieniędzmi. Wyobraża sobie pani, co by się działo, gdyby publiczne pieniądze wrzucono w system, którego efektów nie da się zweryfikować? I to nie na jakimś tam „przyszłym etapie”, w nadziei na ewentualne sukcesy genialnych jednostek uwolnionych ze sztywnego gorsetu obecnego systemu edukacyjnego, ale teraz, już , zaraz. Inaczej ją zjedzą. Wyobraża sobie pani wydawanie publicznych pieniędzy na zasadzie „róbta, co chceta”? (wiem, przerysowuję, ale już słyszę to wycie).
To jedno. A drugie, że dość powszechne jest przekonanie wykładowców wyższych uczelni, szczególnie kierunków ścisłych, że pierwszy rok studiów to czas tak naprawdę zmarnowany, bo muszą oni wyrównywać różnice pomiędzy studentami wykształconymi w różnych ośrodkach. I to w sytuacji istnienia osławionych testów (które, jak mówię, u mnie wywołują wręcz drgawki). Co będzie bez nich? Różnice będą większe, czy mniejsze? Nie załatwią sprawy egzaminy, bo one też odsieją tylko najgorszych, a wpuszczą na uczelnię średnich, dobrych i bardzo dobrych.
A wracając do gwarancji. Teoretyzuje się łatwo. Ba, na niewielką skalę można nawet wprowadzać eksperymenty. Natomiast zważywszy, że system musi obejmować wszystkich, wprowadzenie jakichś standardów narzuca się jako rozwiązanie stosunkowo najłatwiejsze. Przede wszystkim do skontrolowania. A w państwie ta kontrola jest akurat najważniejsza, cokolwiek byśmy na ten temat nie myśleli 🙂
Jakąś minimalną choćby gwarancję musi też mieć osoba, która bierze do ręki potwierdzone państwową pieczęcią świadectwo delikwenta. Jeśli odbierzemy jej tę gwarancję, to jak ma ona odpowiedzialnie zdecydować o takim czy innym zaklasyfikowaniu właściciela? A musi, bo tego od niej wymagają.
Jak powiedziałem, nie znam się na tym, choć od jakiegoś czasu mnie to zaczęło interesować, dlatego głośno myślę. Niczego nie twierdzę, a zadaję pytanie, oczekując na jakieś wyjaśnienia, które trafią do mojej tępej głowy 🙂
Np. czy ktoś orientuje się, na czym polega osławiony system fiński? Ponoć z istniejących jest najlepszy, może więc warto mu się bliżej przyjrzeć?
A filmik w artykule znakomity! 🙂
Z tego co wiem, system fiński bardziej przypomina nasz stary, 9-letnia szkoła powszechna, po której ponad 90% uczy się dalej (choć nie musi), z tą różnicą, że około połowa w kierunku zawodowym. Oczywiście istnieją w szkołach programy, tak jak i u nas i każdy nauczyciel wie nad jaką wiedzą i umiejętnościami ma pracować. To oczywiste, tam też są egzaminy końcowe, ale ja mam wrażenie, że diabeł tkwi na początku drogi edukacyjnej. Ja ten przykład z moim synem dałam tylko jako ilustrację tego właśnie problemu, bo napisałam szkoła może ten schematyzm myślenia zaszczepić bardzo wcześnie i potem trudno jest to odwrócić. Mnie się udawało tych schematów unikać, ale jeśli od początku nauk przyrodniczych (czyli od VI klasy) od razu wdrażani byli do myślenia, a nie odwzorowywania. Jak raz dostaną tego wirusa, to koniec z myśleniem. A teraz zaglądam do gimnazjalnych podręczników do chemii, a tam wzory na stężenia procentowe i algorytm co wstawić do czego!!! Za chwilę on wzoru nie pamięta i jest jak dziecko we mgle, choćby na poprzedniej lekcji przerabiał z matematyki procenty.
Przepraszam, że w takich szczegółach, ale to one właśnie pokazują, że przyczyna jest w początkach kształcenia.
Schemat, wzór i algorytm, jak ktoś wyżej napisał jest wygodny, ale je włączamy dopiero wtedy, gdy już to zrozumieliśmy, on wiele ułatwia gdy coś już ma być odruchowe, ale nigdy zamiast zrozumienia! Mało tego to wtedy łatwiej zostanie zapamiętane, a w każdym razie łatwiejsze do odtworzenia.
@j.luk.
Proszę wybaczyć, czasem, jak każdy, pisze Pan głupstwa.
Po co Panu jednolita ocena? Inteligentny szef biura architektonicznego wie, ile warta jest dobra ocena absolwenta Politechniki Krakowskiej, a ile od „Majchra” ( Krakowska Szkoła Wyższa).
Zakłada Pan, ze każdy szef jest idiotą i bez procedur oceniania absolwentów, opracowanych przez Ministerstwo Szkolnictwa beędzie bezradny?
Negatywnym skutkiem istnienia takich jednolitych ocen jest zjawisko dostawania sie leniwych i niedouczonych absolwentów KSW na studia magisterskie na PK. Przecież mieli lepsze oceny, niż ci z PK…
Niestety wprowadzenie w życie pańskich idei skutkuje u nas trwajacymi ok. 2 godzin egzaminami. Oceniamy wszystko, od polszczyzny, przez umiejętność logicznego myślenia i matematykę do zagadnień stricte zawodowych. Nie interesuje nas dyplom. To znaczy interesuje – jesli kandydat ma wiecej niz jeden, zwykle go nie zapraszamy na rozmowę.
Szanowni dyskutanci, bardzo dziękuję za każdy głos, nawet za te, a może przede wszystkim te, z którymi się nie zgadzałam, bo to pomaga w zrozumieniu problemów, z którymi stykam się na co dzień. Nie mogę znaleźć przyczyny dlaczego coraz częściej uczniowie na postawiony problem lub zadanie nie próbują rozwiązać go, a ich myślenie kręci się wokół odwzorowania z pamięci – „jak to było?”. Dlaczego coraz częściej słyszę – pani tego nie mówiła, więc skąd mam wiedzieć? Dlaczego układ równań, czy procenty to dla nich domena tylko matematyki i na innych zajęciach zastosować tej wiedzy nie potrafią?
.
A dlaczego tym zawracam głowę Państwu tu, a nie z koleżankami w szkole. Bo odnoszę wrażenie, że to problem wykraczający poza ramy szkoły i edukacji ogólnie mówiąc.
Chwila, chwila @SAWA
Napisałem coś pani, ale oczekuje na moderację 🙂
A temat jest taki, że powinien być podczepiony jako stały 🙂 ja tam zawsze chętnie poczytam, bo się dużo z tego uczę.
Sokoro tak, Panie Jerzy to mam do Pana jeszcze jedno pytanie w kontekście tej potrzeby jednolitego sprawdzania wiadomości i umiejętności – Jak Pan myśli, co odpowiedzieliby byli uczniowie Pana Bogdana Misia, gdyby zadano im teraz pytanie – Jaką matematykę w liceum by woleli, taką jak mieli z panem Misiem, czy taką, która ich teraz przygotowałaby do matury z matematyki na poziomie podstawowym? (nawet niech to hipotetycznie będzie z panem Misiem 😉 ) To zapewne już dorośli ludzie, pewnie niektórzy z dorobkiem wiedzy i pewnie potrafiliby ocenić, co lepiej wpłynęłoby na ich rozwój i funkcjonowanie w społeczeństwie.
@SAWA
Mam wrażenie, że pani poza swoją sfiksowaną ideą (i czubkiem własnego nosa) świata nie widzi.
.
A ja cenię sobie standaryzację, bo jak w Szczecinie stracę pracę i znajdę nową w Przemyślu, to chcę, żeby moje dzieci kontynuowały bez większych problemów naukę w szkole według ujednoliconych kanonów. Co będzie jak jeden historyk sobie indywidualnie ustali, że zacznie od starożytności a drugiemu indywidualnie odwali, że lepiej zaczynać od końca. A potem jak się przeniosę do Gdańska, to nie chcę, by dzieci, które właśnie się nauczyły teorii ewolucji dowiadywały się w innej szkole, że prawdziwa jest tylko teoria kreacjonizmu a dzieci pochodzą od bociana. Tutaj też programy trzymają edukację w z góry ustalonych ramach.
.
Jeden z moich siostrzeńców studiował w studiach mieszanych. Jeden rok w Szczecinie, drugi na przemian w Wismarze. To dopiero jest paneuropejska standaryzacja, bez której nie byłoby to w ogóle możliwe. Myślę, że na tym 5 razy więcej zyskał w doświadczeniach niż na trzymaniu się jakiegoś zapyziałego zaściankowego indywidualizmu.
.
Albo gdy jako pracodawcy przychodzi mi kandydat na pracownika z jakimś świstkiem, to też chcę przynajmniej w przybliżeniu mieć wyobrażenie, co może się kryć za tym świstkiem. Na 30 wstępnych testów a potem 5 lat doszkoleń nie mam najmniejszej ochoty i mnie nie stać.
.
Takich przykładów można podawać w setki. A te mówią, że współczesna cywilizacja nie może funkcjonować bez pewnych norm i standardów. I cywilizacja, podobnie jak i ja, mamy pani indywidualne problemiki i utopijne mrzonki o indywidualizmie w nosie. Niech pani wróci do jaskini i robi indywidualne kursy łupania kamienia jeszcze nie złupanego. To może będzie miało sens. Chociaż szybko się pani przekona, że nawet kamieni złupać nie sposób bez jakiś standardów i norm.
@bisnetusie
to było u Pana standardowe:
„@SAWA
Mam wrażenie, że pani poza swoją sfiksowaną ideą (i czubkiem własnego nosa) świata nie widzi.”
Reszta też.
Pozdrawiam 🙂
@SAWA , problem w tym, że mówimy o różnych sprawach. Ja też bym wolał matematykę z panem Misiem 🙂
Rzecz nie w tym, co uczeń by wolał, ale na co państwo da pieniądze.
Ja się z panią zgadzam w 95%, ale staram się chodzić po ziemi, stąd mój sceptycyzm. ja nie zaprzeczam, że to co pani pisze jest dobre, ale mam wątpliwości co do możliwości wdrożenia. W wielu dziedzinach życia wymyślono wspaniałe rzeczy, które nigdy nie będą zrealizowane.
O nie nie. Ja nie nawołuję do wdrażania takich rewolucji.
Te zmiany ale nie w tych sferach, które uważam tu za kluczowe (nie u najmłodszych) powoli się dzieją. Na maturę uczeń ma wybrać rozszerzenie i to zdawać. Ja uważam ten kierunek za dobry, choć co z drożnością i zmianą zainteresowań – tu jeszcze są systemowe schody. Uważam, że mniejszy pożytek jest z „matury dla ubogich” niż z obranego kierunku, ale w szerszym zakresie. W tekście napisałam czym skończyło się marzenie o powszechnej matematyce dla wszystkich. Po co to komu było? Dla zasady?
Czy warto było w imię pozoru uniemożliwiać niekonwencjonalnego podejścia, dla tych co tego oczekują?
Jeśli ktoś powie, że takich Misiów to mało, to odpowiadam – mnie szkoda każdego takiego straconego zespołu. Dla humanistów przedmioty przyrodnicze nie będą wałkowane drugi raz to samo co w gimnazjum (bo do tego sprowadzało się to w ostatnich latach) nauczyciele mogą realizować wg własnych programów, pomysłów. Zapewne w wielu szkołach będzie to dalekie od marzeń i założeń, ale tu hipotetyczni niepokorni dostali szansę. Zaś zainteresowani tymi dziedzinami będą mogli podkręcić poziom i zdawać te przedmioty na maturze.
I nie spodziewam się tu wielkich protestów społecznych, ani też marudzenia władz, że spuścili pieski z łańcucha i te będą robić co chcą. Będą mieli co sprawdzać.
.
Pozostaje jednak problem z maluchami, tam to gdzieś tkwi jak zadra, a to tam się wszystko zaczyna. Tak wiele już wiemy o mózgu, o rozwoju, a nie potrafimy tego użyć w praktyce. Nigdy nie używałam modnych od 15 lat zeszytów ćwiczeń, w których dzieciaki uczone były wpisywać w luki, przestawiać kolejność itp. Ucieszyłam się, że nauka potwierdza moją intuicję, ale takie artykuły jak np. http://wyborcza.pl/1,75476,14573949,Jak_sie_uczyc__zeby_sie_nauczyc_i_nie_zwariowac.html?as=1 trzeba nagłaśniać, by wreszcie coś drgnęło, bo „wypełniając luki” i zaznaczając „krzyżyki” zrobimy sobie mózgi z samymi lukami, na dodatek z krzyżami w tle. 😉
@SAWA dzięki za wyjaśnienie co do Finlandii.
Co do reszty, to mój sąsiad matematyk zapytany o jakiś wzór zwykle odpowiada: a nie wiem, zaraz zrobię 🙂 On już mnie trochę wytresował w tym, o czym pani pisze 🙂
@ Jerzy Łukaszewski & SAWA: to chyba jest bardzo słuszne, by na SO „temat był podczepiony jako stały”. BM uruchomił dość prowokacyjnie tą sesję tematyczną, i nie chce się ona na byle czym, Gottseidank, skończyć. Faktycznie to my się tu prześlizgujemy tylko po powierzchni, czasem jakiś rezultat wypadkowy (np. by nauczyciel nie był nudny) opacznie traktując jak postulat cząstkowy, co irytuje, oczywiście, gdyż zróżnicowana, kompleksowo -praktyczna podaż wiedzy, budząca takie żywe zainteresowanie oraz interaktywny, współ-kreatywnie wciągający wykład muszą posługiwać się logiką życiowej przydatności, a to już jest częścią znacznie większej i trudniejszej do ułożenia strategii CELÓW.
Ogólnie mającej na celu ukazanie fajnej, dającej stale korzyści ekonomii kreatywności – nawyku myślenia do rozwiązywania problemów. Nie tępackich wzorów i testów. SAWA ma rację – jak raz w nawyk tępolenistwa wejść – on zabija twórczy umysł, tworzy się sprzężenie zwrotne i z tego cholerstwa wyjść potem nie można.
Ileż tu ważnych tematów.